Ciemnymi wieczorami Adwentu zaczyna się także pierogowy czas. Ściślej rzecz biorąc, dzieje się tak ostatniego adwentowego tygodnia. Na stołach w jadalni i salonie palą się już wszystkie cztery świece. Trzy mocno wypalone, bo towarzyszyły nam przy posiłkach. Każda z nich zapalała się co tydzień.
Otoczone gałązkami, ostrokrzewem i ad hoc zebranymi dekoracjami co roku mają inne wieńcowe mieszkanko. Adwentowe wieńce zawsze muszą u nas być. Pomagają odliczać czas do radości, przypominają, że to i tamto jeszcze w duszy niezrobione. Kiedy zapalamy ostatnią świecę, to już wiemy, że trzeba się nie tyle spieszyć co zorganizować tak, żeby nam Boże Narodzenie nie zmieniło się w nieprzyjemną prezentowo-nerwową celebrację dni wolnych od pracy.
Dzieci już wiedzą, że w kredensie po lewej stronie jest taki gruby zeszyt, w którym jak nic, znajdą wszelkie instrukcje. Co najpierw, co potem, co kupić już a co zostawić na jutro. Każdy dzień ostatniego adwentowego tygodnia ma swój rytm specjalny. Bywa, że zaczyna się od wczesnych rorat. Lubimy te niemalże nocne wędrówki z zapaloną lampką. Ale nie zawsze chce się wstawać. Gdy blisko nas mieszkały siostry Niepokalanki to nie było wykrętu. Blisko i ślicznie, bo przez pagórek pod Królikarnią. We trzy, czasem we cztery szłyśmy z zapalonymi latarenkami przez śnieg. W małej ciemnej kaplicy czekały na nas siostry w szafirowych, galowych pelerynach. I zaczynałyśmy dzień.
Żal więc tych dni adwentowych, które nie rozpoczęły się od latarenek i pieśni rorat. Może dlatego te wieńce tak ważne? W każdym razie muszą być. I pewno będą zawsze, wierzę, że i w domach dziewczyn, gdy pójdą na tak zwane swoje, też.
Jest też domowy kalendarz adwentowy. Wielki jak arkusz brystolu , ozdobiony rysunkiem Magdy, albo Marty gdy była młodsza, wierszem specjalnym Ernesta. Na nim kwadraty dni wyraźnie oznaczone a pod datami mnóstwo miejsca. Miejsce na gwiazdki, czyli najintymniejszą sprawę adwentu każdego z nas i tych do nas przybywają. Gwiazdki czekają, zwykłe naklejki dla dzieci, wszędzie ich w sklepach pełno. Czekają na każde drgnienie naszego serca, coś dobrego co udało nam się w sercu przepracować, zmienić, zrobić, pomyśleć. Nikt nikogo nie pyta skąd się wzięła nowa gwiazdka na kalendarzu, nikt nie pyta dlaczego ktoś ją sobie przylepił. I tak do Bożego Narodzenia.. gwiazdek coraz więcej.. Tak bawimy się co roku… bawimy???

A pierogi?
Pierogi to będą na pewno. Mamy taki nocny zwyczaj na trzy dni, cztery dni przed Wigilią. Farsze szykuję wcześniej, ale ukrywam w lodówce, bo ten grzybowy jakoś dziwnie znika. Kapuściany o ostrym kwaśnym smaku ma lepiej. Częściej znika dopiero w pierogach. Grzyby moczę, gotuję, odcedzam dokładnie, kroję potem cebulkę i zasmażam, wszystko lekko doprawiając pieprzem i solą. Siekam pachnącą grzybową poezję i dodaję jajko, odrobinę tartej bułki do środka. Ile czego? Ach, nie będę was straszyć ilościami.
Pierogów z grzybami robimy ze 400, uszek o setkę mniej. Kto to zjada? Spokojna głowa… Byleby starczyło, więc jeszcze grzybowo kapuściane muszą być. Też dużo. Kapusta jest kwaszona, ale wybieram taką bez marchewek i innych cudów. Gotuję, cedzę, zasmażam z cebulką i posiekanymi grzybami dla smaku i pamięci, że to pierog kapuściano grzybowy i zagęszczam jak poprzednio odrobiną tartej bułki. Dla porządku i gładkości farszu, ten akurat miksuję na gęstą aksamitną masę. I wszystko jak ostygnie pakuję w lodówkę. Niech odpoczywa, aż przyjdzie ta pierogowa noc.
Gdy przychodzi, wokół małego kuchennego stołu zasiadają trzy panny i dwie żony i kto się jeszcze tam zjawi…I zaczynają się wedle przysłowia „gdzie kucharek sześć…” zawody. Kwestia dominacji nie jest bez znaczenia. Bo kto zrobi najlepsze ciasto? Kto będzie chciał po swojemu? Kto się zgodzi żeby było grubsze lub cieńsze o milimetr? Kto będzie lepił a kto wycinał? W końcu kto wytrzyma do końca do wczesnych godzin rannych? Póki nie ulepimy pierwszej porcji jest napięcie.
Babcia uwielbia lać więcej wrzątku do mąki, Ania robi wszystko wolno i systematycznie. Ja niby szybko ale skąpię wody i pierogowemu ciastu grozi susza. Więc na początku zawsze jest spór – kto zagniata najlepiej. Magda z Martą tylko głosują czy dość cienkie, czy się dobrze lepi. Do nich należeć będzie potem wypełnianie maciupkich kółeczek ciasta, zlepianie ich w uszka lub pierogi i transport do zapasowej zamrażarki w piwnicy. Magda okazuje się mistrzynią lepienia, Marta szefem transportu.
Pojawia się też aparat fotograficzny i czasem kamera. No bo jak tu nie zatrzymać w kadrze ujęć gdy babcia z energią wprost nadprzyrodzoną tłucze i wali ciastem o stół, jak nie pokazać jak Marta liczy gdy na srebrnych tekturkach rosną rzędy równiutkich uszek, jak w końcu dać zapomnieć o tych momentach gdy w szalonym, zmęczonym po północnym momencie zaczynamy śpiewy. To nie są kolędy jeszcze, ale kuplety pierogowe. Pożyczamy melodię z angielskich piosenek bożonarodzeniowych, albo z naszych tradycyjnych pastorałek. I tak powstają teksty liryczno-satyryczne o małym pierożku Heniu co do barszczu wpadł i go tata zjadł, albo o tłumach pierogów co do szopy zmierzają. Bawimy się, prawda. Z radością witamy każdego pieroga, co nam się nie ulepił jak trzeba i szybko odkładamy na talerzyk. Jak się kilka takich kiksów zbierze to oczywiście pożeramy, donosząc jednego lub dwa Ernestowi co zalega nocą przed telewizorem.
Koty śpią. Dwa udomowione, dwa dowiezione z Łodzi, te za oknem też. Pieska Liffey gdy żyła ciągle pilnowała stołu. A nuż coś skapnie. Kolejny ukochany pies Guinness, całkiem pokaźnych rozmiarów labrador nienauczony co to pieróg, i mówiąc szczerze preferujący gotowane marchewki, chrapie. Oczywiście pod malutkim kuchennym stolikiem.
Małgosia