Witamy na nowej stronie! Przenieśliśmy się na system Wordpress, także od dziś możecie zostawiać pod zapiskami Ernesta komentarze, i przeszukiwać archiwum za pomocą pola 'Wyszukaj', o tam, po lewej, pod maszyną do pisania.
Tu serce, tam serce. Z piernika i ze szmatki. Są też z czekolady. Gorzej, że bywają z kamienia. A rynek robi wszystko, żeby wzbudzić potrzeby i serca nasze obudzić. No to nic prostszego jak za namową speców od marketingu i psychologii sprzedaży pójść i potrzeby wzniecić. Razem z sercem z czekolady zanucić „Za smutek mój, a pani wdzięk, ofiarowałem pani pęk czerwonych melancholii. I lekkomyślnie dałem słowo, że kwiat kwitnie księżycowo, a liście mrą srebrzyście.
Pani zdziwiona mówi: „Cóż, to przecież bukiet zwykłych róż.”
Tak, rzeczywiście. Więc cóż Ci dam?
Dam Ci serce szczerozłote. Dam konika cukrowego. Weź to serce, wyjdź na drogę. I nie pytaj się „Dlaczego?”
Dajmy więc serca, bierzmy i wychodźmy na drogi spotkań na zawsze. Bez tych chwil kiedy patrzysz w oczy ukochanym, piernikowe serce twarde i gorzkie, szmaciane tylko po to, żeby poznać łzy kiedy nocą samotnie i źle.
Nie tego chciał dla nas święty Walenty. Do głowy by mu nie przyszło, gdy tak sobie w III wieku po Chrystusie żył, żeby ludziom na świecie łez przysparzać. Raczej stawał po stronie umęczonych i prześladowanych, za co sam stracił głowę w nasze piękne miłosne święto. A było to 14 lutego 269 roku. Ach, kult zaczął się szerzyć. Najpierw po pomoc do świętego ruszyli ciężko i nerwowo chorzy, oraz ci epilepsji problemem umęczeni. Potem przybiegli znerwicowani zakochani i spragnieni miłości. A dziś? Kult jakby się mniej szerzy, za to rynek zęby szczerzy. Nasze serca szczerozłote zadawalają się chwilówką z czekolady, kwiatkiem i pluszowym misiem… ale… tym razem pozwólcie troszkę marketingowcom wzbudzić potrzeby, pokażcie, że owszem jesteście wyedukowanym ku dobremu konsumentem.
Bo której z nas na widok róży czerwonej nie topnieje serce?. A w dodatku powiem wam coś co z życia jest wzięte i przypieczętowane i co na duchu o miłości marzących, podniesie. Jakoś tak ten święty Walenty potrafi działać, że nawet gdy nie wiemy, że to jego kombinacje, miłości naprawdę sprzyja a 14 lutego może stać się dniem miłości na życie. Nie ważne czyś młody czy siwizną przyprószona skroń. Walentemu o serce chodzi, nie o wiek!
Całe czterdzieści lat minie za rok, kiedy to nic nie wiedząc o Walentym, ani też o Walentynkach, bo bardzo młoda byłam i głupia, udałam się na przedziwną kolację z pewnym Panem. Nie dał mi róży ani serca z czekolady, ja mu nie dałam żadnej pamiąteczki. Nie było powodu. Ale gadaliśmy sobie przy tych restauracyjnych daniach tak długo, że w końcu kelner znacząco przygasił światła. Wyszliśmy na mroźny, nocny krakowski rynek. Świecił księżyc, jechała zaczarowana dorożka, nawet z Wieży Mariackiej popłynął przez noc hejnał. Pięknie prawie jak w polskich komediach romantycznych. Pan odprowadzał mnie pod drzwi. Pod domem, gdy mówiliśmy sobie dobranoc, włożył mi w rękę mały, odrapany tomik wierszy. W domu przeczytałam dedykację „ Strasznie przepraszam, jestem gaduła, więc się zagadaliśmy”.
Niemal czterdzieści lat minęło a my gadamy dalej. Więc takiego zagadania na życie życzę zakochanym i tym którzy nie wiedzą jeszcze, że miłość przychodzi gdy chce. Nie dajcie się zagadać pluszowym, czerwonym misiom, zagadajcie się sami na zawsze. Tak, tak, idźcie razem na spacer, kolację, bądźcie sobie bliscy. Resztę zostawcie świętemu Walentemu. Jak by nie było jest od znerwicowanych i od zakochanych.
Małgosia
Możliwość komentowania Wzbudzanie potrzeb została wyłączona
Na onej górze już świecą się zorze Idzie do nas światło Narodzenia O dziwimy się w sobie: – ach to być nie może Jakież wielkie rzucamy cienie?
Tacy mali i w takim zwątpieniu Aż się nosem zaryłeś w ziemię A tu cienie na skrzydłach ogromnych Ulatują do Bożego domu
Trzeba ruszyć. Od cienia już się nie urwiemy Jedną mamy duszę a ta poszła w zorze Jak w mazura. No, to co? Trzaśniemy Podkówkami jak to w polskiej ziemi Choć buty za duże może
Narodzonemu tańczymy i gramy Jak to w polskim kraju, pod wiatr i po grudzie A kolędami dźwigamy sami Co jest w nas utytłane w trudzie
Strach, czy się domyje smród nawet jasnością Ale szoruj skórę aż do krwi, do kości Ucz się śpiewać kolędę świetlistą, Choćby głosem niezupełnie czystym
Możliwość komentowania Wiersz na Wigilię została wyłączona
Zimowy czas. Jakby coś zamarza. I same pytania. Jeśli twój grudzień kojarzy ci się z Bożym Narodzeniem, zrób sobie wraz ze mną ankietę. Może czegoś dowiemy się o sobie na koniec 2011 roku. Może coś wygramy? Podobno lepiej później niż wcale.
Po co ten obłędny bieg przez sklepy?
Po co kartki świąteczne słane ślimaczą pocztą albo Internetem?
Po co kredyty zaciągane żeby starczyło na prezenty dla bliskich?
Po co ckliwość sączących się w sklepach kolęd?
Po co jasełka?
Po co opłatki?
Po co pakowanie prezentów w ozdobne papiery?
Po co pierogi, i to w dodatku z grzybami?
Po co obrusy co mają być gładkie jak tafla lodu?
Po co choinka strzelista i bogata?
Po co pstrokate choinkowe zabawki ?
Po co ten nagły przypływ dobroczynnych akcji szlachetnych?
Po co w końcu Pasterka?
Uważajmy. Mamy skłonność ku temu żeby odpowiedzieć „ aby było miło i świątecznie” . Cóż, obawiam się, że z taką odpowiedzią na pytania w ankiecie żadnych świąt nie wygramy. Zostaniemy jedynie nabici w butelkę komercji co czeka żeby wypróżnić nasze portfele do cna. Skasują zakartki, prezenty, koncerty. Anioły reklamy w supermarketowych alejach zbiorą po dysze za zestaw cieniutkich opłatków. Prądu na te obrusy zużyjemy tyle, ze rachunki skoczą. Choinka, (a możes tarczyć w tym roku tylko na małą) to zawsze raban, bo w końcu z lasu przywieźć ją trzeba. Zabawki– tyle nowości z niezestresowanych kryzysem Chin, oko cieszą. Dobroczynne akcje, bo tak bardzo iskrycie, winy naszych sutych stołów odkupić chcemy.
Uważajmy. Pęknie nam krzyż od tego wałkowania ciasta i lepienia uszek. Karp zasmrodzi nam kuchnię, cebula zeszkli oczy.
Uważajmy. Nad barszczem nie stanie się cud wynikający z aromatu, barwy i smaku. Może na chwilkę ci, co przy stole poczują się razem. Może. Nie oszukujmy się – dla jednych to rodzinne święta, inni wolą siebie z rodziną na zdjęciu. Zawsze lepiej wygląda.
Uważajmy. Zabawka dla dziecka z nadzieją rozpakowana, za trochę wyląduje w koszu na śmieci,a jeśli nie, to i tak za parę lat na strychu ( jeśli go mamy). Skarpety się podrą, serwisy potłuką,czekoladki znikną w żołądkach. Pozostaną podarte kolorowe papiery w bombki, pajace w czerwonych czapkach i komety gwiazd. I też to potem przemielą w zakładach oczyszczania wsi i miast.
Uważajmy. Igły na choince zeschną się tak, że gdy ją będziemy rozbierać, zaklniemy nie raz.
Uważajmy. Pasterka o północy rzecz jasna może być tłoczna. Grozi przeziębieniem, bo w końcu przekazując sobie znak pokoju, przekażemy zarazki.
Straszna to wizja, same przestrogi, grudzień odrapany z radości, konta bankowe spłukane. Zwykły miesiąc z niezwykłym wysiłkiem żeby było świątecznie i miło. Może przenieść takie świętowanie gdzieś na czerwiec, lipiec? Grill na balkonie albo w ogrodzie, dzieciak zadowoli się lodami w kulkach.
Prądu mniej pójdzie. Taniej wyjdzie a też będzie wesoło i świątecznie bo zasiądziemy razem…
No ale teraz mamy co mamy. Mamy Grudzień i Boże Narodzenie. Mamy szansę, zwykłą przyjemność, zamienić w TEN niezwykły, CZAS który może zostać w nas na dłużej. Tak, tak, po łokcie się urobimy,spocimy w supermarketach i być może nabawimy kataru na Pasterce. Ale bez wątpienia od nas zależyczy w Boże Narodzenie urodzi się Dziecko.
Uważajmy – żeby nie zostać na grudniowym lodzie i w straszliwej głuszy duszy.
Felieton Małgosi , Rytmy Zdrowia, grudzień 2011
Możliwość komentowania Zwykły Grudzień została wyłączona
Ciemnymi wieczorami Adwentu zaczyna się także pierogowy czas.
Ściślej rzecz biorąc dzieje się tak ostatniego adwentowego tygodnia. Na stołach w jadalni i salonie palą się już wszystkie cztery świece. Trzy mocno wypalone, bo towarzyszyły nam przy posiłkach. Każda z nich zapalała się co tydzień. Otoczone gałązkami, ostrokrzewem i ad hoc zebranymi dekoracjami co roku mają inne wieńcowe mieszkanko. Adwentowe wieńce zawsze musza u nas być. Pomagają odliczać czas do radości, przypominają, że to i tamto jeszcze w duszy nie zrobione. Kiedy zapalamy ostatnią świecę, to już wiemy, że trzeba się nie tyle spieszyć co zorganizować tak, żeby nam Boże Narodzenie nie zmieniło się w nieprzyjemną prezentowo-nerwową celebrację dni wolnych od pracy.
Dzieci już wiedzą, że w kredensie po lewej stronie jest taki gruby zeszyt w którym jak nic, znajdą wszelkie instrukcje. Co najpierw, co potem, co kupić już a co zostawić na jutro. Każdy dzień ostatniego adwentowego tygodnia ma swój rytm specjalny. Bywa że zaczyna się od wczesnych rorat. Lubimy te niemalże nocne wędrówki z zapaloną lampką.
Ale nie zawsze chce się wstawać. Gdy blisko nas mieszkały siostry Niepokalanki to nie było wykrętu. Blisko i ślicznie, bo przez pagórek pod Królikarnią. We trzy, czasem we cztery szłyśmy z zapalonymi latarenkami przez śnieg. W małej ciemnej kaplicy czekały na nas siostry w szafirowych, galowych pelerynach. I zaczynałyśmy dzień.
Żal więc tych dni adwentowych które nie rozpoczęły się od latarenek i pieśni rorat. Może dlatego te wieńce tak ważne? W każdym razie musza być. I pewno będą zawsze, wierzę że i w domach dziewczyn, gdy pójdą na tak zwane swoje, też.
Jest też domowy kalendarz adwentowy. Wielki jak arkusz brystolu , ozdobiony rysunkiem Magdy, albo Marty gdy była młodsza, wierszem specjalnym Ernesta. Na nim kwadraty dni wyraźnie oznaczone a pod datami mnóstwo miejsca. Miejsce na gwiazdki, czyli najintymniejszą sprawę adwentu każdego z nas i tych do nas przybywają. Gwiazdki czekają, zwykłe naklejki dla dzieci, wszędzie ich w sklepach pełno. Czekają na każde drgnienie naszego serca, coś dobrego co udało nam się w sercu przepracować, zmienić, zrobić, pomyśleć. Nikt nikogo nie pyta skąd się wzięła nowa gwiazdka na kalendarzu, nikt nie pyta dlaczego ktoś ją sobie przylepił. I tak do Bożego Narodzenia.. gwiazdek coraz więcej.. Tak bawimy się co roku… bawimy???
A pierogi?
Pierogi to będą na pewno. Mamy taki nocny zwyczaj na trzy dni, cztery dni przed Wigilią. Farsze szykuję wcześniej, ale ukrywam w lodówce, bo ten grzybowy jakoś dziwnie znika. Kapuściany o ostrym kwaśnym smaku ma lepiej. Częściej znika dopiero w pierogach. Grzyby moczę, gotuję, odcedzam dokładnie, kroję potem cebulkę i zasmażam wszystko lekko doprawiając pieprzem i solą. Siekam pachnącą grzybową poezję i dodaję jajko, odrobinę tartej bułki do środka. Ile czego? Ach, nie będę was straszyć ilościami. Pierogów z grzybami robimy ze 400, uszek o setkę mniej. Kto to zjada? Spokojna głowa… Byleby starczyło, więc jeszcze grzybowo kapuściane musza być. Też dużo. Kapusta jest kwaszona, ale wybieram taką bez marchewek i innych cudów. Gotuję, cedzę, zasmażam z cebulką i posiekanymi grzybami dla smaku i pamięci, że to pierog kapuściano grzybowy i zagęszczam jak poprzednio odrobiną tartej bułki. Dla porządku i gładkości farszu, ten akurat miksuję na gęstą aksamitną masę. I wszystko jak ostygnie pakuję w lodówkę. Niech odpoczywa aż przyjdzie ta pierogowa noc.
Gdy przychodzi, wokół małego kuchennego stołu zasiadają trzy panny i dwie żony i kto się jeszcze tam zjawi…I zaczynają się wedle przysłowia „ gdzie kucharek sześć…” zawody. Kwestia dominacji nie jest bez znaczenia. Bo kto zrobi najlepsze ciasto? Kto będzie chciał po swojemu? Kto się zgodzi żeby było grubsze lub cieńsze o milimetr? Kto będzie lepił a kto wycinał? W końcu kto wytrzyma do końca do wczesnych godzin rannych? Póki nie ulepimy pierwszej porcji jest napięcie. Babcia uwielbia lać więcej wrzątku do mąki, Ania robi wszystko wolno i systematycznie. Ja niby szybko ale skąpię wody i pierogowemu ciastu grozi susza. Więc na początku zawsze jest spór – kto zagniata najlepiej. Magda z Martą tylko głosują czy dość cienkie, czy się dobrze lepi. Do nich należeć będzie potem wypełnianie maciupkich kółeczek ciasta, zlepianie ich w uszka lub pierogi i transport do zapasowej zamrażarki w piwnicy. Magda okazuje się mistrzynią lepienia, Marta szefem transportu.
Pojawia się też aparat fotograficzny i czasem kamera. No bo jak tu nie zatrzymać w kadrze ujęć gdy babcia z energią wprost nadprzyrodzoną tłucze i wali ciastem o stół, jak nie pokazać jak Marta liczy gdy na srebrnych tekturkach rosną rzędy równiutkich uszek, jak w końcu dać zapomnieć o tych momentach gdy w szalonym, zmęczonym popółnocnym momencie zaczynamy śpiewy. To nie są kolędy jeszcze ale kuplety pierogowe. Pożyczamy melodię z angielskich piosenek bożonarodzeniowych, albo z naszych tradycyjnych pastorałek. I tak powstają teksty liryczno-satyryczne o małym pierożku Heniu co do barszczu wpadł i go tata zjadł, albo o tłumach pierogów co do szopy zmierzają. Bawimy się, prawda. Z radością witamy każdego pieroga co nam się nie ulepił jak trzeba i szybko odkładamy na talerzyk. Jak się kilka takich kiksów zbierze to oczywiście pożeramy, donosząc jednego lub dwa Ernestowi co zalega nocą przed telewizorem.
Koty śpią. Dwa udomowione, dwa dowiezione z Łodzi, te za oknem też. Pieska Liffey gdy żyła ciągle pilnowała stołu. A nuż coś skapnie. Kolejny ukochany pies Guinness, całkiem pokaźnych rozmiarów labrador nie nauczony co to pieróg, i mówiąc szczerze preferujący gotowane marchewki, chrapie. Oczywiście pod malutkim kuchennym stolikiem.
Małgosia
Możliwość komentowania Dzieci, zwierzęta, i pierogi została wyłączona