
Ernest Bryll
Poeta, dramaturg, krytyk literacki, filmowiec. Urodzony 1 marca 1935 w Warszawie, wychowany w Komorowie Starym i w Gdyni. Zmarł w Warszawie 16 marca 2024. Swój pierwszy tomik wierszy (Wigilie Wariata) opublikował w 1958.
Autor licznych tomików poezji, sztuk scenicznych, oratoriów, musicali i programów telewizyjnych.
Biografia i twórczośćWiersze wybrane
Zapiski i wspomnienia
Od paru lat jest moda na kochanie Irlandii. I wielu Polaków kocha tę „Wyspę Zieloną, Szmaragdową”, te stare pieśni, poezję… No i wierzy, że pomiędzy nami a Irlandczykami istnieje tajemna więź. Tworzy ją podobieństwo dziejów, walki o kraj.
Trochę tak jest. Ale pomyślcie… Walka o polskość często jest dla nas jednaka z walką o język polski. O kulturę. O literaturę. Często myślimy — utrata języka jest utratą tożsamości narodu.
A w Irlandii? Przecież olbrzymia większość Irlandczyków, czujących, że zbudowali swoją irlandzką kulturę, nie zna języka irlandzkiego. Formalnie irlandzki, czyli jeden z języków celtyckich, czasami zwany gaelic, jest państwowym językiem Republiki. Angielski jest drugim językiem urzędowym.
Po odzyskaniu niepodległości, w latach dwudziestych zeszłego wieku (piszę w latach dwudziestych, ponieważ formalnie biorąc trwał ten proces parę lat, zależnie od tego co rozumiemy jako moment prawdziwej niepodległości), więc wtedy gdy powstawała wolna Irlandia, starano się nawet administracyjną drogą zmusić ludzi do mówienia po irlandzku.
Nikt bez znajomości irlandzkiego nie mógł być pracownikiem państwowym. Uczono się więc na potęgę. Tworzono normy tego języka, szukano słów na określenie różnego rodzaju spraw politycznych, prasowych. I często kończyło się tym, że znający irlandzki mieszkańcy okręgów gdzie zachowano go w codziennym życiu, nie mogli się porozumieć z tymi, którzy mówili tak zwanym językiem literackim.
Przeczytaj całośćJechałem z Bydgoszczy. Było to w roku chyba 1997, po wieczorze autorskim w ciekawej i ciągle promującej literaturę kawiarni Węgliszek. Trochę jeszcze zaspany, bo pociąg do Warszawy odchodzi wczesnym rankiem. Wyszedłem na korytarz i palę fajkę. Nagle z przedziału obok wychodzi na papierosa (chyba) wysoki, elegancki pan.
A jednak to Zygmuś, mój współmieszkaniec z akademika na Narutowicza. Tak, z tego samego pokoju. Widok na taras z Chińczykami. A potem szczęściarz, bo mieszkał w dwuosobowym, malusieńkim pokoiku razem z Koreańczykiem. Tak wtedy było ze studentami koreańskimi. Lokowano ich razem ze studentami polonistyki, aby jak najszybciej uczyli się języka. Z Koreańczykami mówię, bo Chińczycy zawsze mieszkali w osobnych pokojach i wszystko robili razem. Poruszali się nieomal marszowymi kolumnami.
Zygmuś był ze Żnina. Czy też z okolic słynnej miejscowości, gdzie ongiś narodził się nasz pierwszy, znany w historii inteligent, który wyszedł z chłopskiej chałupy, czyli Klemens Janicki. Janicki był moim herosem w czasie przerabiania średniowiecznej i odrodzeniowej literatury na naszej polonistyce.
Zresztą postać tego chłopaka z chałupy, dziecięcia wątłej budowy – jak to wynika z dziękczynnego wiersza do bogatego i wpływowego magnata Krzyckiego Elegia o sobie samym do potomności – nie tylko mnie wzruszały. Janek Bester, nasz nadworny satyryk, publikujący wówczas gęsto swoje fraszki w Szpilkach i pismach ludowych, napisał nawet pieśń o Janickim:
Miał w Januszkowie morgę i domek
Kułak Janicki z dziada pradziada
Że mu się wreszcie zrodził potomek
Przeto Klemensa imię mu nadał
I żył ten Klemens wątły i słaby…
Przepisuję fragment jednego z listów Marka by było go łatwiej odczytać:
Przeklęty głupcze!
Twoja mała zostawiła mi w Związku list, w którym pisze, abym zostawił Ci kopertę u woźnej; dalej, że będziecie we czwartek w Związku i – jeśli mogę – abym poszedł do Besterów.
Koperty zostawić ci nie mogłem – byłem wtedy zalany zupełnie i nie pamiętam ile od Ciebie pożyczyłem. Szkoda tylko – i mam o to żal do Ciebie, że zostawiłeś mnie w takim stanie; później bardzo smutno to się dla mnie skończyło. Do Besterów nie poszedłem gdyż nie miałem na to czasu, ani ochoty. We czwartek nie było was w Związku. W piątek rano, musiałem wyjechać.
Napisz mi, ile jestem Ci winien i natychmiast Ci doślę. I proszę Cię na wszystko, odnieś mojej matce „Braci Karamazow”; sam nie wiesz, czym jest dla mnie Dostojewski. Nie zrób mi krzywdy. Przypominam Ci adres mojej matki: Żoliborz, ul. Mickiewicza 171 m 11. I zanieś mojej matce swoją „Giocondę” – ona tak o to prosi. Nie zapominaj! Całuję Cię, ucałuj ode mnie swoją małą.
Marek.
W starych papierach ocalało parę listów od Marka Hłaski. Jeden postanowiłem w całości zacytować. To list z marca 55 roku pisany do mnie przez Marka, kiedy to, po wielkiej eskapadzie alkoholowej postanowił zamknąć się na dalekiej prowincji i nigdy nie wracać do Warszawy.
Ciekawa jest koperta tego listu. Adresu właściwie nie ma. Jest tylko Warszawa, Koło Młodych. Nigdy bym nie uwierzył, że list ten dotarł normalną pocztą, gdyby nie stemple na znaczku.
Jak doszedł do tego Koła Młodych?
A czym było to Koło? Pisałem już trochę o tym przy okazji wspomnień ze Zjazdu Polonistów w Międzygórzu (patrz Niewłaściwe Życiorysy i Międzygórze). Ale po paru latach wszystko w tej gromadzie młodych adeptów na pisarzy zaczynało się zmieniać. Ówczesny Związek Literatów, dając nam dalej używać swoich pomieszczeń, z których najważniejsza była stołówka i kawiarnia oraz biblioteka, o wiele mniej pilnował słuszności ideologicznego rozwoju. Powoli odchodziły czasy zebrań. Takich właśnie jak zebranie na temat moich wierszy o knajpie przy Kijowskiej. Zresztą, co tu narzekać, najstraszliwsze czasy twardego wychowywania mnie raczej minęły. Wprawdzie pojawiłem się na studiach w Warszawie w 1952 roku, ale brak akademika i stypendium, ciągłe kombinowanie jak wcisnąć się nielegalnie do domu studenckiego na Narutowicza – to zajmowało mi prawie rok.
A właściwie jaki ja byłem w tym roku redagowania Współczesności?
Każdy niby pamięta siebie. Ale kiedy zobaczyłem po latach moją fotografię z tych czasów, sam siebie nie poznałem. Wypłosz ze sterczącą czupryną. Tu zdradzę tajemnicę czupryny. W tamtym czasie z ciepłą wodą bywało marnie. Kiedyś napisałem taki wiersz: Wanna której nigdy nie zaznam.
– Ma ona łagodną trwałość.
Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku
wymarzam niskim wieczorem
w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.
Codziennie czuję jej bliskość
wkręcony w kłujący warkot,
w kurzu nie moich domów.
– Sama w sobie jest niczym.
Ale kiedy zamknie się wokół nas
łupinami białości,
niebieskie cienie wody
spłyną po szarych dłoniach
brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz
naszej jędrnej nagości,
zapachem porannych koniczyn
nasyca dom jak mgłą.
W niej jest ciepło i czystość
bez ukradkowych podmywań,
co dzień dzwoniąca samotność,
szeroka dżungla ręczników,
luster przyjazna oślizgłość
szczotek pachnąca dobroć,
cud gazowego piecyka…
Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam…
Zacznijmy od pisma. Znalazłem je i przypomniałem sobie ze zdumieniem ten czas. Znalazłem, bo trzeba zbierać papiery, dokopywać się całej historii życia i pracy. Po co? A do emerytury.
Pismo Ministra rozwiązujące w 68 roku zespół Kamera i zwalniające nas, wydawać się może dziwne. Po cóż Minister Kultury pisze o uchwale egzekutywy partyjnej przy Zespołach Filmowych. Przecież zwolnienia dotyczą również bezpartyjnych i są zwolnieniami z pracy. Myślę, że chodziło o to, aby wyraźnie podkreślić inspiratorów tego rozbicia Zespołów, może nawet dać sygnał, że władza administracyjna nie jest za bardzo „sprawą zachwycona”.
Bo rzeczywiście, filmy były w produkcji. Różne umowy krajowe i zagraniczne podpisane. Kamera była wspaniałym zespołem. Filmy Kamery wielokrotnie brały różnego rodzaju wysokie nagrody. No więc? Jak zastopować Zespół? Kto będzie odpowiadał za dalszy tok produkcji? A to miliony złotych..
Przejąć Zespołu z biegu, nikt z rycerzy 68 roku, nie mógł. Bo nie miał ani doświadczenia ani autorytetu.
Niestety, bardzo szybko całkowicie sprawę zakończono. Czas tamten wspominam jako niepojęte szaleństwo. Odchodząc z telewizji w 67 roku myślałem, że uciekam do krainy spokoju, długich decyzji, dużych zamierzeń finansowych, których krótkofalowe szaleństwa nie obalą. Oczywiście istniała cenzura, filmami interesowali się wysocy towarzysze u władzy, ale zawsze była to kraina wolności względnej. Duży głos mieli artyści.
Wracając do wspomnień…
Było jeszcze specjalne zebranie młodych pisarzy w sprawie pisma. Wielu z nas na nie nie zaproszono. Potem dowiedziałem się o decyzji o „zakazie pracy w kulturze”. Motywem były ponoć moje orwellowskie poglądy. I tak, bardzo jeszcze wierzący w możliwość naprawy socjalizmu, silną wiarą wielu ludzi z mojego i starszego pokolenia, nagle przesunięty zostałem do komórki wyrzutków.
Ale skąd ten orwellizm? No tak, czytywałem Orwella w bibliotece Związku Literatów. Fascynował mnie i wściekał. Szczególnie jego słynny Rok 1984 Dziś, parę lat po tym roku, widzę inaczej i inaczej też patrzę na tę opowieść. Ale wtedy to była wielka nauka. Czytywałem jeszcze innych i snułem koncepcje. Marksistowskie, ale na owe czasy horrendalne. Otóż zacząłem się domyślać, że właścicielem środków produkcji nie jest lud pracujący. Że mamy inny, skryty rodzaj posiadaczy, którzy przywłaszczają sobie wartość dodatkową czyli niezapłaconą wartość pracy robotnika.
Kim byli ci posiadacze? A biurokracja partyjna, państwowa. Oligarchowie, którzy udają, że rządzą w imieniu ludu, że nic nie posiadają, bo ich pałace, przywileje to przecież formalnie biorąc własność społeczeństwa. I tak dalej. Dziś to naiwne. Ale zaatakowanie metodą marksistowskiej analizy społecznej ówczesnego państwa totalitarnego nawet w gadaniach małego poety okazało się nie do zniesienia.



Listy od czytelników
Poczytaj o mojej korespondencji