<

Oficjalna Strona Ernesta Brylla




Wspomnienie o Marianku Ośniałowskim

18 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Zapomniałem o Marianku Ośniałowskim. Marianek, po rozbiciu naszego zespołu, nigdy już nie znalazł miejsca dla siebie. Tak powiadają.

To możliwe, bo Marianek był chyba najbardziej bezradny. Chociaż najstarszy z nas. To dziwne, wtedy wieku Marianka w ogóle nie odczuwałem. A było między nami chyba dziesięć lat różnicy.

Strasznie lubiłem Marianka.

 

Zgodzimy się z każdym już wyrokiem bożym

Tylko nie wytnijcie naszych lip przydrożnych

 

Lubiłem ten wiersz a nie rozumiałem dlaczego został napisany. Jakie lipy i kto je zamierzał Mariankowi wyciąć? Gdzie to było? Kiedy?

 

Dlaczego nie wiedziałem albo nie chciałem wiedzieć? Przecież rozmawiałem z Mariankiem nie raz o lipach, o łąkach. Był dla mnie najbardziej ze wszystkich kolegów rozumiejący te sprawy. Polny. Na pewno orientował się w lesie czy wśród łąk lepiej niż wśród budynków miejskich.

 

Tak bowiem dzieliłem ludzi. Ciągle czułem się obco w Warszawie. Gubiłem poczucie kierunku. Nie dawało się iść na skróty. Niby mieszkałem w mieście ale znałem tylko jego kawałki. Okolice Narutowicza, bo tam mieszkałem. Potem okolice Karolkowej, ale bardziej w stronę pól i gruzów jakie oddzielały wtedy nasz dom akademicki od zbudowanych na nasypach domów Nowolipek.

Te nasypy. Wiedziałem, że to zawalone dawne ruiny fundamentów domów. Wszystko mogło być pod ziemią tych wałów. Co pewien czas osuwał się grunt, otwierała się droga w głąb. Zresztą tak było prawie w całej Warszawie. Ale tu szczególnie, bo Niemcy jak mogli zrównali całą pamięć o ulicach i domach. Odbudowując starano się wykorzystać (jeśli to można tak powiedzieć) te ciągnące się wały pod fundament lekkich budynków.

Taka jest ta dzielnica. Kiedy potem zjechał do Warszawy Włodek Odojewski, nocowałem kiedyś w jego mieszkaniu. Właśnie na Nowolipkach.

Gadamy sobie i nawet chyba coś powolutku popijamy, kiedy dał się słyszeć szelest. Rozpychanie gruzu. I pokazała się odpadająca gruda tynku przy kaloryferze. A potem, spłoszony światłem łepek całkiem siwego szczura.

Więc od Karolkowej w stronę śródmieścia, a raczej tego co było dla mnie środkiem miasta czyli Krakowskiego Przedmieścia, znów kawałek oswojonej Warszawy. Na Pradze, kiedy tam się osiedliłem, okolice Kickiego i torowiska. Pustać terenu kolejowego ciągnąca się do lasów Olszynki przez Kozią Górkę.

 

To były przestrzenie, po których ganiał Pragą srebrny jeleń Marianka.

Piotr Kuncewicz analizując ten wiersz w swojej historii literatury mówi, że jest w opowieści o jeleniu trochę grozy. Jakby Marianek zamieniał się w swoich snach w wilkołaka. Bo gnał za swoim Srebrnym – tak pisał – przez torowiska, pustacie, miasta, jałowe przestrzenie. Aż tam, gdzie szerzej można odetchnąć. Do lasów.

Zresztą nawet na pustaciach miejskich, wśród buszu zarastającego tereny pomiędzy drogami pociągów, też było domowo. Tak czuliśmy z Marianem. Dla mnie i dla niego jakaś drzewina wyrastająca spośród zwałowiska i śmieci, łączka pomiędzy torfowiskami, dolina, którą formowały nasypy i przejazdy kolejowe – wszystko to pachniało wiatrem. Powietrzem.

Pisałem już chyba o tym ciężkim, ceglastym oddechu Warszawy tamtych lat. O tumanach pyłu, kakaowym kolorze zmierzchów. Ale o prawdziwej ojczyźnie lip Mariankowych jakoś nie rozmawialiśmy. Marianek zresztą mówił raczej tylko o wierszach. Rzadko i niewiele o swoich sprawach dnia powszedniego.

Niewiele ich zresztą miał, bo żył, jakby niczego nie potrzebował. Coś tam jadł ale ledwo w przelocie dziobnął….Tak, żył trochę po ptasiemu.

Jak ja miałem za co jeść to jadłem wykorzystując do końca tę okazję. Jak nie miałem gdzie mieszkać, to bezdomność wyłaziła wszystkimi porami moich wierszy.

 

A Marianek?

Ponoć mieszkał u jakichś starych pań na Pradze. Tam właśnie, w okolicach gdzie były pastwiska jego srebrnego jelenia. W Dublinie w 95 roku, napisałem tak:

 

Marianek Ośniałowski list do mnie napisał

Że wreszcie złapał srebrnego jelenia

Jeleń jest ciut garbaty i szary jak ziemia

Ale, gdy się przy gruncie patrzący położyć

Nie widać, że malutki i bardzo wyłysiał…

Więc Marianek, by patrzeć musiał grób otworzyć

Zejść w siebie. Tam spod ziemi i mleczów korzeni

Jeleń jego, jak księżyc, w nowiu się odmienił…

Marianek mnie zaprasza. Poleżymy rankiem

Na głębinie co płynie nad torowiskami

W zapachu iskier, które biegną z pociągami

Co z tego że nasz jeleń ma zatrutą rankę

A piasek z rany broczy, jak gwiazda przecieka

To może nawet piękniej gdy czas się odmierza

I jak z klepsydry szeleści z daleka….

Co z tego, że ta rana ciągle się poszerza

A jeleń minął pełnię, biegnie w odchodzenie?

Marianek mówi: On przegoni cienie

W następnej kwadrze…Teraz szybko spijaj

Krew piasku jak wilkołak. I wracaj różowy

Do domu. Ja tu chyłkiem pod piaskiem przeżyję

Gdy jeleń będzie w nowiu, przyślę ci list nowy

 

O, na przykład. Jesteśmy na wieczorach autorskich. Nas, poetów wtedy gęsto zapraszano. Oczywiście coś gadamy, spotykamy się z czytelnikami, potem wieczorem pożeramy i popijamy w miejscowych knajpach, czasami wpadamy w tarapaty i nagle:

 

– Gdzie Marianek?

 

A Marianek niby przed chwilą był a może już go od dawna zabrakło. Nie zauważyliśmy tego w naszym gadaniu, pokrzykiwaniu. Bo Marianek prawie nigdy się nie odzywał. No więc był z nami. Ale kiedy wybył….?

Rano, tuż przed odjazdem pojawia się nagle Marianek. To znaczy jest tak, że nie było go z nami przy stoliku, a ni z tego ni z owego, jest. My szarzy, niedospani, z resztkami alkoholu i długich dyskusji w łepetynach. Marianek czysty jak zawsze. Świeży.

 

– No Marian, gdzie byłeś od wczoraj?

 

– A, poszedłem na łąki. A samiutkim rankiem oglądałem ptaki.

 

Taki był. Ale lipy jego miały być wyrąbane w czasie parcelacji majątku. Teraz wiem, że Marian już wtedy, w czasie parcelacji majątku, prawie dwudziestoletni, patrzył na tę aleję lipową i prosił… Kogo on prosił poza Bogiem, kogo mógł prosić o zmiłowanie nad lipami?

A może dobrze, że nie wiedziałem nic o dworskim dzieciństwie Marianka, o parcelacji ziemi i drzew, o jego tułaczce, może lepiej…

Bo, nie jestem pewny czy umiałbym pochylić się ze zrozumieniem nad prawdziwą historią lip.

 

Trudno mi powiedzieć dlaczego, ale byłem wtedy dość radykalnie ludowy. Nie wiem jak to nazwać. Sam w tym równaniu świata nie miałem interesu. Ani moja rodzina. Ojciec z rodziny gospodarskiej, ale gospodarstwa przecież nie miał. Był żołnierzem zawodowym od pierwszej wojny światowej, przez powstanie wielkopolskie, wojnę polsko-bolszewicką aż po ostatnią bitwę pod Kockiem.

Skąd u mnie ta gorzka zawziętość? Przez moich kolegów? Przez ludzi co mieszkali we wsiach na ziemi dzieciństwa mojego? Może. Ale jaka tam była reforma? Jakie tam były dwory?

A jednak gdzieś pulsowały źródła obcości i wrogości. Bo czy wycinano drzewa w parkach tylko dlatego że nie było czym palić? Nie będę mówił o sprawach, których chyba jako dziecko i pojąć nie mogłem. Ale pamiętam te szeregi drzew w parku byłej Podchorążówki, ścięte byle jak. Niedbale. Na wysokości człowieka. Bo nie warto się było schylać nisko, do samej podstawy pnia. To prawda, tak zaczęli ciąć rosyjscy żołnierze. To tak potem cięli ludzie.

Dzika, dzika radość niszczenia tego co musiało być opuszczone.

A może tak nasączono nasze myślenie nienawiścią? Nas, którzy, nie wiedząc o tym, robiliśmy się już kandydatami na biurokratów. Tak, biurokratów, bo nawet kultura była coraz bardziej wciskana w sztywne ramy. Kształtowano nas na posłusznych urzędników, ale trąbiono o romantyzmie przemian. O prawie do odbierania tego co było zagrabione.

 

Więc może nie zrozumiałbym Marianka. Bo naczytałem się mnóstwa wierszy i opowiadań o romantyzmie dzielenia majątków. To był temat, który dawał się opisywać…

Pamiętam taki wiersz kolegi. Bardzo zdolnego młodego poety. Sceneria dworu a raczej pałacyku. Pani dziedziczka siedzi przy pianinie, cisza, park za wielkimi oknami i kryształowymi szybami dworu. I nagle chamski łomot na ganku:

biedota wioskowa,

chłopiec z karabinem

ORMO

Myśmy przyszli za reformą

Pani dziedzicowa

 

Sprawa widzenia przez wieś owych lat od 44, to rzecz bardzo dziwna. Z jednej strony przecie, w krainie mojego dzieciństwa trwała mała wojna po wielkiej wojnie. Aresztowania, ludzie uciekający na Zachód (to był bardzo ważny powód osadnictwa na Ziemiach Odzyskanych), leśne obławy, w których ponoć obok polskich oddziałów brały udział specjalnie wyszkolone oddziały NKWD.

A z drugiej strony, wśród wielu starszych ode mnie, ale przecież bardzo młodych jeszcze ludzi, wiara w sprawiedliwość społeczną.

Zostańmy przy tym co dokładnie pamiętam. A więc wielka popularność Słowa o Jakubie Szeli – poematu Brunona Jasieńskiego. Pamiętam tę książeczkę zaczytaną – wydała ją chyba biblioteka ludowa – w każdym razie była to poezja znana wielu młodym, którzy czuli się związani z tradycją Wici.

Dlaczego Jakub Szela? Jasieńskiego panująca władza ludowa oczywiście nie propagowała. Bo przecież został rozstrzelany w ZSRR jako polski nacjonalista. Znów idiotyzm dziejów. Bo akurat z tym nie miał nic wspólnego. Wręcz przeciwnie.

A może pamiętam już moje wrażenia z lat późniejszych, czyli z okresu kiedy jako szesnastoletni chłopak starałem się dostać na Uniwersytet. Może miesza mi się czas, który doświadczyłem, z czasem, który sobie wyobrażałem?

Doświadczenie pracy w Po Prostu, przełom październikowy, bo dla nas był to przełom, no i najważniejsze doświadczenie, czyli Współczesność, wyratowały mnie z tego przybierania „nieswoich póz”. Tak to nazywam. Bo wtedy był czas Wielkiego Udawania przed samym sobą. Jak się chce bardzo udawać, to się wymusza na sobie wiarę w świat, choćby był nierzeczywisty.

Starsi nauczyciele pisarze oczekiwali od nas udawania szczerego. Sami, chyba szczerze, przybierali różne pozy. To było nieszczęście ogromnej ilości skądinąd utalentowanych ludzi.

 

Kiedy wiele lat później pracowałem w Zespole Filmowym Kamera, spotkałem bardzo dla mojego życia ważnego nauczyciela. Był nim Jerzy Bossak, znakomity dokumentalista i nieco sceptyczny świadek naszych czasów i przeróżnych przemian. Opowiadał mi o erotycznych niemal skłonnościach artystów do tak zwanej klasy robotniczej. Przykłady były śmieszne i straszne.

Powtórzę …. śmieszne. Otóż – tak twierdził Pan Jerzy – znany, rewolucyjny, proletariacki poeta Szenwald był dzieckiem z zamożnej rodziny. Ale urzekła go poza „na proletariusza”. Ponoć przed wojną próbował jako młody komunista agitować i uświadamiać ideowo robotników. Poeta, nawet w głupstwach jest zawsze szczerszy niż politycy. Bo musi płacić całym sobą. No i Julek ubierał się w kraciastą czapkę, zakładał kurtkę. Tak wyobrażał się sobie bardziej robotniczo. Po czym błądził pod bramami fabryk naszeptując proletariackim szeptem (Bossak pokazywał jak to mniej więcej było) różne prawdy leninowsko-stalinowskie. Robotnicy traktowali go jak wariata.

Niestety policja sanacyjna ponoć nie miała poczucia humoru.

 

Dalej o Marianku, o sobie i Jasiu Himilsbachu w następnym wpisie…




« « Poprzedni:W gościnie u irlandzkiego króla Następny:Wyspy Szczęśliwe » »



Ten wpis nie może być komentowany.