Na wyspy
Na wyspy Blasket zagnały mnie wspomnienia
Żebym widział.
Nie do uwierzenia: Po ciemnym niebie
Gdzie wszystkie wiatry sprzeczne
Lecą dusze umarłych we wieczność
Niby ptak
Tylko jak? Nawet ptak
W tym niebie-kim jest nie wie
Wołamy do nich, choć nic nie widać
Nie wiadomo, czy im się to przyda?
Nad burą wyspą niech ląd będzie bliski
Niebu- bo tego im trzeba
I zobaczymy dusze, ktore burzą niską
Przyciśnięte były aż do morza
Jak ulatują w przestworza
Strzepują z wody skrzydeł słone lotki
Kropla spadła. Jej smak taki słodki
Wedle Irlandzkiej legendy, wszystkie dusze przelatują nad wyspami Blasket
Borem, lasem
Nie dość, że borem- jeszcze muszą lasem
Wędrować ojcowie nasi
Nie dość, że na nich płaszcze nie blakują
To głód śmiertelny czują
On nie do zasypania- choć tłustym jedzeniem
Nie do ugaszenia, chociaż fundujemy
Światełko za światełkiem jak gorzałki kielich
Wszystko łykają w marszu
-Muszą tak, czy chcieli?
Bliziutko idą. Nagle nie wiadomo,
Czemu co chwila ktoś zbywa nam z domu
Było przy stole ciasno, aż trudno ruszyć łyżką
Byliśmy jak sklejeni. Teraz nam nie blisko
A najgorsze- W ucho nam terkocą
Jak to gdzieś za borem i lasem
Nasi idą przez zaprzeszłe czasy
Nocą
-Dosyć tego-
Z nienawiścią
Cieniom ojców gęby zatykamy
-Zamknijcie się. Dajcie pomyśleć…
Ale cienie muskularne. Z nami marniej
Nie dasz im rady. Nie zamkniesz ględzenia
Więc zmykamy w zdrady, otępienia
Dalej to
A nam, którzy niejedno zdradzili
Daj czas, Boże, byśmy tyle pożyli
Aż najem się po uszy wstydu
Dziś jak widać tego nie widać
W miłej stołówce naszej
Żeby siebie ktoś się przestraszył
I jedną łzą popił nagle
Co mu stanęło w gardle
Tu, choćbyś krwią się zakrztusił
Przeżuwamy. Nikt nic więcej nie musi
Więc nie muszę
Na moim talerzu
Dalej to śmierdząc leży
Więc uciekam na przyjęcia wytworne
Co śmierdziało- tutaj czeka- pokorne
Migam się, migam- Boże
Nie warto
I tak kiedyś podejdzie pod gardło.
x x x
U nas żyć nie umierać. Aby nie chorować
Bo ojczyzna na to niegotowa
Chociaż już przyjazna- trzeba przyznać
Zawsze dla tych, co ważni
Odważna Ojczyzna
Ale powolutku, może troszkę w smutku
I mniej ważni- bardzo poważnie
Zaczną udawać jak to gonią radość
Ja już niestety zbyt słabo
Ale reszta biegnie- do skutku
Taki kurz, aż zanikają
Ciągle dalej: Żyć, nie umierać!
A tym, co nie nadążają
Śmierć po życiu nie bardzo doskwiera
-Czy się boją?- Raczej się strachają
Sami siebie w tym, co dziś mają
Bo „jak się masz” to kłaniaj się życiu
Nie masz nic, to się trzymaj zdrowo
Tu się nie żyje chorobą
Bardzo złości każda chwilka słabości
Nie oglądaj się za samym sobą
Prasowanie
Uśmiechają się przez sen przyjaciele
Do mnie. Ja uśmiecham się do nich
To tak niewiele. Ale to nas obroni
Przed złym czasem, kiedy snu grymasy
Bardzo boleśnie ścinają twarze
Bo cierpimy, choć śnimy, co się nie wydarzy
A już się wydarzyło. Tak to jest, człowieku
Nie wyjdziesz na brzeg z ciemnej rzeki
Ale ta chwilka uśmiechu czasami
Jest jak pochylone drzewo nad wodami
Można ją złapać. Można się wdrapać
Po gałęziach na brzeg obudzenia
Uratowany. Mokry od spocenia
Cała pościel jest do wyrzucenia.
Niestety, jesteś średnio ubogi
Albo niedobogaty. Więc coś trzeba zrobić
Wrzucam do pralki zmięte pościelenie
Potem prasuję, długo i sumiennie
Wygładzam po zapomnienie