Śledź bywa dobry na wszystkie smutki, radości, dni codzienne i celebracje. Zdecydowanie wypracował sobie właściwe miejsce przy wigilijnym stole.
U nas bywa często, pory roku dowolne. Są więc tacy wpadający do nas co od drzwi pytają: „ A masz śledzia? A jest w śmietanie? I z migdałami?”
No jest albo go nie ma, bo wychodzi słoikami i ląduje w lodówkach artystów, kleru, studentów, dziennikarzy, studentów, psychiatrów, bezdomnych, naciągaczy, popaprańców filozofów i innych grup zawodowych.
Sama nie wiem co w tym śledziu takiego, że stał się tak upragnionym. No fakt, przy śledziu dobrze się gada, można do woli dokładać na talerzyk małe kawałeczki, prowadzić niezobowiązujące rozmowy o życiu i rybach. Czasem zdarzy się uniesienie i spekulacje na temat tego jaką to rybę jadał z Apostołami Chrystus, czasem smakując migdały ktoś opowie o żydowskich przysmakach i tradycjach.
Najczęściej jednak śledzia zjada się pospiesznie, na drugie śniadanie. Wpada na przykład z bardzo porannego programu w radio jeden Marek, otwiera lodówkę i węszy. Jest! Pół słoika zostało. Cmoka, popija mocną herbatą którą sam sobie robi, bo u nas każdy herbatę sobie robi sam i opowiada jak to do programu zadzwoniła stara sąsiadką z Ponikwi Dużej i że sąsiad zza płotu z Ponikwi Małej nabił się na śrubę. Przy śledziu każda opowieść obleci. Powolutku wyciągamy z Marka jak to z tą śrubą było i który to sąsiad zza płotu najpiękniej śpiewa Mazurka Dąbrowskiego. Śledź się jeszcze w słoju nie kończy więc, przychodzi i czas na pogawędki o sztuce. Marek roztacza wizję kolejnych projektów. Już pędzi w myślach na drugi kraniec Polski, żeby zawiesić wystawę z całunami. Już kombinuje jakby tu zmusić Ernesta by na wielkim „linoleumowym” arkuszu odręcznie przepisał swój wiersz. Potem tygodniami będzie wpadał na tego śledzia albo i cokolwiek i małym dłutkiem będzie wycinał w linoleum literę za literą Bryllowego autografu. Gdy wytnie wszystko do cna, linoleum zwinie w rulon, wrzuci w kufer samochodu i odjedzie.
Nie będzie go jakiś czas. Wpadnie już nie tyle po śledzie a po kawałek stołu w kuchni albo na werandzie. Z torby wyciągnie blok, z bloku nowe dzieło a do plastikowego woreczka zbierać będzie maciupeńkie kawałeczki pięknej grafiki którą tnie z pasją wykrzykując co chwilę „to mój świat, ja tu rządzę!” A śledź?. Czeka pokornie na innych artystów rządzących światami własnych dusz. Czeka i daje się podzielić tak, żeby starczyło dla wszystkich.
Karierę zrobił ten mój śledź najzwyklejszy. Przez wirtualną rzeczywistość Krysi Jandy. Posmakowała, poprosiła o przepis i poszło…..I dobrze temu śledziowi zrobiło, że trafił w świat wirtualny. W bardzo realnym spotkałam kiedyś panią która ku memu zaskoczeniu, w zakrystii jednego z wielkich kościołów Pragi, przy okazji jednego z wigilijnych koncertów pieśni Ernesta rzuciła mi się w ramiona. Pani była miła, choć mi nieznajoma. Byłam pewna, że wzięła mnie za kogoś innego. Gdy wykrzyknęła: „Pani Małgosiu, ten śledź ze strony Krysi Jandy to naprawdę bomba.”
No więc niech będzie. Przytoczę śledziowe rozważania raz jeszcze, bo powoli robi się śledziowy czas.. a i do Wigilii trzeba potrenować. Zastrzegam, nie jest to przepis dla prawdziwych mistrzów kuchni.
Paczka (duża) śledzi a la matias w oleju. Wszystkie lądują w garnku z zimną wodą i moczą się 1-2 dni, a ja tę wodę zmieniam a jak zmieniam to gmeram w tych śledziach, co mężczyźni nazywają śledzi masowaniem. Jak smaki komercyjne zostaną wypłukane, to ja te śledzie porządnie odsączam a w tym czasie w dużym kubku, takim kubasie jak na zupę, mieszam jak czarownica śmietanę 12% (około 3/4 kubka) i jedną albo półtorej łyżki majonezu, i wrzucam weń koperek drobniutko posiekany, soczek z cytrynki, ociupinkę cukru, ociupinkę czegoś tam co mam (np. curry dobrze śledziom robi), i naprawdę prawie nic choć trochę pieprzu.
Może też być jeszcze przyprawa do ryb i to już byłby koniec czarowania. To wszystko bardzo dokładnie trzeba wymieszać. Teraz dwie-trzy średnie cebule siekam drobniutko i płaczę. Potem kroję śledzie w ukośne paski i zaczynam układać w słoju jak lazagne czyli warstwami, warstwa cebuli, warstwa śledzi, warstwa sosu. Między warstwy sypię płatki migdałowe i tak się słój wypełni. Zamykam, wcześniej sprawdzając czy te wszystkie śledzie mają dość sosu, bo powinny w tym sosie gęsto siedzieć a żaden kawałeczek nie powinien być go pozbawiony.
Koniec filozofii. Do lodówki. Ale jeść najlepiej dopiero po dwóch, czterech dniach jak się smaki połączą. I oczywiście nie należy podawać ich prosto z lodówki a jak już będą na półmisku to podsypać świeżutkim koperkiem i przykryć ciasną kołderką migdałowych płatków. Całe te ceregiele ze śledziami osoby zabiegane powinny traktować jak psychoterapię osobistą czyli wszystko robić powoli, kontemplować, odpływać myślami w tematy metafizyczne postne lub adwentowe i nawet jeśli nie zawsze przyjemne są to rozważania to przecież zupełnie własne.
I Broń Boże się nie spieszyć. W innym wypadku śledź się diabli i nie wychodzi.
Małgosia