Archiwum z miesiąca luty, 2010
Z okazji urodzin…
Drodzy przyjaciele (chyba tak należy nazwać Was, którzy tu zaglądacie)
Pojutrze pierwszy marca, a pierwszego marca co roku tradycyjnie Ernest Bryll kończy ileśtam lat. W tym roku wyjątkowo: 75.
Kiedy sobie pomyślę, przez ile dziwnych czasów i krain przeszedł w życiu mój Tata…od naftą oświetlanego rodzinnego domu na wsi w Komorowie przez różne miasta, kąty, salony, piwnice, uczelnie, aż do dzisiejszego swojego przytulnego gabinetu tu w domu Warszawskim- też rodzinnym. Siedzi przy biurku pod ekologiczną żarówką i przy komputerze, ale wiersze pisze nadal na wiernej maszynie. Nie ma u nas w domu piękniejszego dźwięku, niż stukot klawiszy tej maszyny, bo on oznacza że Tata ma natchnienie. A natchnienie kto choć raz w życiu miał, ten wie jak trudno zgubić.
Więc jutro są urodziny, a ja z tej okazji postanowiłam wreszcie zrobić remont na stronie internetowej poety. Mam nadzieję, że wam się podoba. Postaram się zachęcić Tatę do wznowienia swoich 'Zapisków’, bo sądząc po ilości przysyłanych przez Was listów i tłumach, jakie zjawiają się na wieczorach autorskich, lubicie słuchać jego opowiadań. Na nowej stronie będziemy was też informować na bieżąco o spotkaniach i wieczorach autorskich (polecam zakładkę ’Kalendarz Spotkań’).
Na początek, żeby przypomnieć ciekawe, archiwalne wpisy które troszeczke się zagubiły na starej stronie będziemy umieszczać tu codziennie jeden z nich. Od razu zaczynamy pierwszym wspomnieniem o Stanisławie Grochowiaku, które pojawiło się w internecie po raz pierwszy w lutym 2001 roku. Następne już we wtorek, po urodzinach. Myślę, że przyjemniej będzie się je czytało w nowej oprawie.
Pozdrawiam was serdecznie
Madzia Bryll
P.S.
Zapraszam na Bryllową stronę na Facebooku!
Śnił mi się Staszek Grochowiak
Jakby mu w ziemi stęchła żółta opuchlizna
Pytałem go czy umarł naprawdę… On przyznał
Że jeszcze nie wie, jeszcze tego czeka
Jeszcze nie odszedł, choć stoi z daleka
Jeszcze musi po lasach niby wilk wędrować
I pokazywał zadrapania sine
– To z tego – mówił – że się w krzakach chowam…
Tak siedzieliśmy jedząc schabowy jak glinę
I pochlipując herbaty słomkowej
W pajęczo szarym bufecie dworcowym
Aż przyszedł pociąg…
Staszek się postarzał
Podniósł schlapane od błota bagaże
Chciałem mu pomóc, przeprosić… Tak mało
Powiedzieliśmy sobie
On na twarz pokazał
Na zadrapania, blizny, umęczone ciało
Które się przemieniało, ginęło, ciemniało.
Dlaczego taki wiersz po śmierci Staszka Grochowiaka?
Bo tak mi się przyśnił. Zresztą może kiedyś prześlę Wam wiersze o innych moich przyjaciołach. O tym jak mi się przyśnili. O Staszku trzeba najpierw, bo był i jest ciągle dla mnie ważny. Nie do końca rozumiem czemu teraz jego poezja nie jest tak gęsto czytywana jak moim zdaniem być powinna.
Mówiłem kiedyś o tym z bardzo mądrym filologiem. Twierdzi on, iż jest to rezultat zapomnienia przez młodszych czytelników pewnego kodu kulturowego.
A Staszek obalając kanony estetyczne był jednak z takim kodem związany. Czyli, jakby czuło się w jego buncie estetycznym, słynnej pochwale brzydoty, ten sam krwiobieg co w polskiej poezji baroku… przede wszystkim w Morsztynie.
Nie wiem, ale jest pewne, że barok był nam podświadomie znany. Dlaczego podświadomie?
– Bo sądzę, że, przynajmniej w moim wypadku, bezwiednie. Nieomal instynktownie.
Jakie były pieśni mojego dzieciństwa, które ciągle śpiewała moja babka, osoba najważniejsza chyba dla kształtującej się we mnie polszczyzny?
Ano, chyba barokowe. Te gorzkie żale, tkliwe i nieco chorobliwe pieśni rozpamiętujące rany Jezusowe. Już wtedy uderzało mnie to zakochanie się śpiewających w owych cierpieniach. Przeżywali je szczerze, bo jakby doznawali ulgi, wyzwolenia, lubując się w Jezusowych i swoich też cierpieniach. Płakano w czasie śpiewu szczerze. Ale tak jak wtedy płakano na pogrzebach. Jeśli tylko było można kogoś pochować wedle obyczaju – bo ludzie ginęli i nie wiadomo gdzie ich ziemia przyjęła – więc jeśli tylko umarł kto i można było zwołać rodzinę i sąsiadów… można było czuwać przy nim – ach, były to godziny smutku ale i wyzwolenia od okrucieństwa wojny. Dzikie to, co mówię ale normalny pochówek jakby dawał nam kawałek normalnego, wolnego, zwyczajnego, człowieczego życia.
Umarł we własnym łóżku. Niezwykłe szczęście.
Można było celebrować. Czyli postawić u bramy specjalną chorągiew przyniesioną z kościoła. Wysoką, aksamitnie czarną ze srebrzystobiałymi piszczelami i czaszką.
Można było zamówić trumnę.
Można było odprawić wszystkie magiczne obrzędy jak na przykład zużycie wszystkich trocin na poduszkę. Ach, obrzędów tych było wiele, i w tych rzadkich w czasie wojny, normalnych uroczystościach mnożono je i przyzywano te co do niedawna szły już w zapomnienie.
A Pusta noc? Kiedy wiele lat później dałem taki tytuł mojemu tomikowi, który ukazał się z wierszami napisanymi w tym specyficznym czasie czuwania jakim był stan wojenny – zorientowałem się, że wielu czytelników nie pojęło metafory zawartej w tytule.
A dla mnie to znaczyło wspomnienie owego czuwania przy zmarłym.
Bo to czas, gdy dusza krąży jeszcze wokół domu i czyhają na nią złe duchy jak drapieżne ptaki. Ona dusza, malutka i płochliwa jak mysikrólik musi krążyć, ukrywać się przed drapieżnikami w krzakach, najlepiej tarninowych i wiele jeszcze przed nią strachu zanim smyknie jednym szusem na zieloną łąkę.
I tam stanie. Będzie miała czas zapłakać gorzko.
Dla mnie naprawdę a i myślę, że dla Staszka zdanie: Dusza z ciała wyleciała, na zielonej łące stała nie było literaturą. Było pełne treści. Sam kiedyś napisałem wiersz idący jakby od tego zawołania.
I tak się stało, że zainteresował się nim Kazimierz Wyka. Wielki dla nas Wyka. Kiedyś gdy wspomnę Tadka Nowaka opowiem o spotkaniu z profesorem i o tym jak gadaliśmy o tej łączce.
Czym ona jest? Bo nie tylko poetycką metaforą. To realne miejsce. Cóż, że dla duszy. Dla mnie dusze istniały realnie. Tak, od dzieciństwa wiedziałem, że świat nas Żywych ciągle przeplata się z Ich światem. Światem prawdziwie istniejących Odeszłych. Tylko jakby istniejemy obok i nie wpadamy na siebie. Dziś bym to ujął w pojęcie „innych wymiarów”.
No tak, istniejemy w innych wymiarach, ale czasami, czasami tak blisko, że czujemy jakbyśmy się o siebie otarli. Ci, co sięgną może po moją Rzecz Listopadową niech wiedzą, że dla mnie to właśnie ocieranie się o siebie Tych tam i Nas tu jest istotą koncepcji mojej sztuki.
Ale może o tym potem. Myślę, że także Staszek Grochowiak wiedział po co zakrywa się w domu lustra przed pogrzebem. Po prostu, żeby nagle nie zobaczyć Tego, co odszedł, ale jest i może odbić się w srebrnej tafli.
Tak, barok, jego pompatyczność a jednocześnie przeraźliwa prostota jaką wyczuwa się pod fałdami życia barokowego – to było w nas. Ta dwoistość człowieka, co płacze i krzyczy i jest to najszczersze ale jednak jakoś organizuje się w pieśń, refren. Prawda najprawdziwszego przeżycia, która właśnie dlatego, że jest prawdziwa układa się w rytm spektaklu. Szarość też musi znaleźć swoją formę.
Młodsi od nas już mają inne dzieciństwa. Też jest w nich jakaś celebra, ale inna.
I dlatego może Staszek tak bardzo w swoim buncie zależy od buntujących się. A ci znów muszą wiedzieć co w kulturze obalają (a raczej inaczej ustawiają perspektywę). I może dlatego Staszek nie ma tylu czytelników co dawniej i nie zostawił swych wierszy pod ich sercem jak zostawił pod moim.
Nie wiem. Ale przyjdzie, już przychodzi, czuję to, jego wielki czas.
Ale, popłynąłem po rzekach dygresji! Prawie jak w dorzecze Amazonki!
Osobiście poznałem Staszka kiedy składaliśmy się w redakcję Współczesności. Nie ma co opowiadać o całych dziejach pisma, przynajmniej nie teraz, ale pamiętajcie, że prawdziwa Współczesność istniała dla mnie ledwo chyba przez rok 1959, kiedy jakoś się ze smyczy urwaliśmy (trochę nam pewno na to pozwolono) i Staszek był pełniącym obowiązki naczelnego. Pełnym naczelnym nigdy nie zdołał zostać. I wtedy formowało się to co krytycy czasami nazywają „Pokoleniem Współczesności”. Tylko rok. Potem było pismo, raz marne, czasami niezłe ale już nie to.
A to było szaleńcze! Nagle z jakiejś bocznej jednodniówki młodych niewypierzonych, stawaliśmy się pismem ważnym. Wierzono w nasze opinie. Liczono się z nami. Ceniono nas. Może i nadmiernie.
Przez chwilę mieliśmy szczęśliwy czas startu. Czytelnik wymęczony jałowością literatury realizmu socjalistycznego i też rozrachunkami z tą literaturą miał oto nagle młodych, „nieunurzanych”, kolorowych poetów.
No tak. Jest czerwiec 1959, kolumna wierszy we Współczesności.
Jaki ja byłem jeszcze nieopierzony. Poza moim świetny wiersz Staszka Piersi królowej utoczone z drewna. Jeden z jego najważniejszych wierszy. Niezły wiersz Irka Iredyńskiego. Jak ja zazdrościłem Irkowi. Był jeszcze młodszy niż ja. A o ile bardziej oczytany, o ile sprawniejszy w pisaniu.
O, bo Irek był mistrzem między nami. On to chyba najpierwszy z pokolenia a przynajmniej jeden z pierwszych, miał głośny debiut teatralny – Jasełka moderne w Ateneum. Tekst naprawdę niezwykły. Otwierający drogę na inne widzenie teatru.
Wierzono w nas. Przychodziły tłumy na każdy wieczór. „Nieunurzani”? Brzmi to tak strasznie godnie. Ale naprawdę szczęście nasze a przynajmniej moje – że nie zdążono nas ogłupić. Kiedyś opowiem co zapamiętałem z czasów ogłupiania. To zupełnie oczywiście inne sprawy, nie tragedie nieco starszych kolegów ochrzczonych „pryszczatymi”…
Jeszcze sami nie zdążyliśmy zaistnieć, więc nie zdążono nas chwycić w obcęgi różnych naukowych światopoglądów. Nowi, kochani, kolorowi, wpływowi. Ale jeszcze nie nadpsuci, bo jakby nie przekładało się to powodzenie literackie na oferty materialne. Więc nas niewiele kuszono. Dziwny czas, jakby zawieszenia, dziwny, bo już polityka łapała za gardło.
A my trochę dzicy. Jeszcze w lokalu na Kopernika. Taka sala poprzegradzana boksami. Niby stajnia. I wrzask, dyskusje. Bitki. Pamiętam tak. Rozmawialiśmy za ścianką z dykty z Konradem Eberchardem. Bardzo ciekawym młodym znawcą muzyki ale i też jak na nasze dzikie maniery i rozchełstanie strojów, młodzieńcem różniącym się od nas elegancją ubrań i obyczajów. A tu za dyktą szaleje skacowany Roman Śliwonik, bardzo dobry poeta i kolega ale jeden z takich, co kreowali siebie na człowieka czynu. Czyli maszynę walki i awantury, która jakby półgębkiem wypluwa jakąś poezję.
W ogóle co z nami było? Najistotniejszą cechą stawało się na ogół przygotowanie bokserskie. Spory z czytelnikami też próbowali niektórzy załatwiać ręcznie.
Zamęt. Łomotanina. Momenty szaleństwa.
Kiedy przeniesiono nas trochę dalej do pomieszczenia w pałacu naprzeciw budynku Akademii Nauk, bywało i tak, że zostawaliśmy na noc śpiąc na biurkach redakcyjnych. Wielu nie miało gdzie mieszkać – więc czasem wpadaliśmy w amok.
Tak na przykład późniejszy klasyk felietonu, a też krytyk Słojewski znany jako Hamilton, ni z tego ni z owego zaczął z okna redakcji polewać przechodniów atramentem. Skąd mu to przyszło, nie wiem. Po co nam ta dzikość była? Nie wiem.
Ale była bezdomność. Jeszcze nie odbudowana Warszawa. Ach, kto pamięta ten ciągły pył z rozwalanych ruin i odbudowywanych domów. Ten kakaowo-czerwonawy zmierzch letnich dni Warszawy. Ten ceglany posmak w ustach i nosie.
Kto pamięta, że niewielu miało wodę w kranie? Może napiszę jeszcze o tym. Kto pamięta, że niewielu miało klucz do własnego mieszkania?
A Staszek już miał. Był dzieciaty, rodzinny z całą normalną biografią człowieka żonatego.Niewielki, rzadko biorący udział w ekscesach. A jednak dominujący. Najlepszy wtedy z nas. Wódz pokolenia. Bo miał zdolności przywódcze. Pił. Już wtedy dużo, ale jakby mu to nie szkodziło. Żadnych pochmielów. Trzeźwy, zorganizowany redaktor. I duży poeta. I już łysy. To wtedy, pośród nas, szaleńczo czupryniastych, robiło wrażenie dojrzałości i dostojności. Jakiejś opiekuńczości ojcowskiej wobec nas. Na dodatek ubrany zawsze jakoś niby po mieszczańsku a fatalnie. Wszystko niedobrane ale wszystko miało być w zamierzeniu doskonale czcigodne. Płaszcz, a nie jakaś kurtka i nie byle płaszcz tylko coś niby salopa z kołnierzem niby wydry.
Jednym słowem niby śmieszny a czyniący piorunujące wrażenie. Również na kobietach. Co dla większości z nas, żyjących kultem knajackiej ale i chyba postkomsomolskiej krzepy było fascynującą tajemnicą. Nie wiedzieliśmy wtedy tego, że kobiety skrycie lubią w mężczyznach kruchość. Siłę a nie krzepę.
Bezdomny z czupryną
Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 12 lutego 2001 roku
A właściwie jaki ja byłem w tym roku redagowania Współczesności?
Każdy niby pamięta siebie. Ale kiedy zobaczyłem po latach moją fotografię z tych czasów, sam siebie nie poznałem. Wypłosz ze sterczącą czupryną. Tu zdradzę tajemnicę czupryny.
W tamtym czasie z ciepłą wodą bywało marnie.
Kiedyś napisałem taki wiersz: Wanna której nigdy nie zaznam.
– Ma ona łagodną trwałość.
Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku
wymarzam niskim wieczorem
w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.
Codziennie czuję jej bliskość
wkręcony w kłujący warkot,
w kurzu nie moich domów.
– Sama w sobie jest niczym.
Ale kiedy zamknie się wokół nas
łupinami białości,
niebieskie cienie wody
spłyną po szarych dłoniach
brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz
naszej jędrnej nagości,
zapachem porannych koniczyn
nasyca dom jak mgłą.
W niej jest ciepło i czystość
bez ukradkowych podmywań,
co dzień dzwoniąca samotność,
szeroka dżungla ręczników,
luster przyjazna oślizgłość
szczotek pachnąca dobroć,
cud gazowego piecyka….
Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam….
To była polemika z wierszem Majakowskiego o Iwanie Kozyriewie, który jako przodujący robotnik otrzymał mieszkanie i w tym mieszkaniu łazienkę. W tejże łazience napawa się strumieniem ciepłej wody z prysznica. Głupio powiedziane „napawa się”, ale jak to inaczej wyrazić. Ową wysiloną dumę Majakowskiego zwielokrotnioną przez nasze propagandowe pieśni o odbudowie. Ten cel marzeń: ciepła woda i łazienka, gdzie można się umyć i ugładzić czuprynę.
Klucz do mieszkania i sitko prysznica mogły być moim herbem. To prawie niewiarygodne jak ludzi sytuowało inaczej posiadanie mieszkania i ciepłej wody, czy też brak nadziei na takie.
Niby było po przełomie 56 roku. Brałem w nim udział. Byłem wtedy młodziutkim dziennikarzem w najważniejszym piśmie czyli w Po Prostu.
Bo to był tajfun. Powstawały liczne Kluby Inteligencji, Kluby Filmowe, tygodniki prowincjonalne. Wszystko prawie, co ciekawe w Polsce roku 56, czuło się związane z charyzmatycznym pismem studentów.
Byłem w Po Prostu. Taki nieopierzony byłem a niosłem coś własnego. Ową świadomość bezdomności. Może i wyczulenie na sprawy społeczne, które na pewno zostało mi z lat pracy w Po Prostu.
A może zawsze tak widziałem? Andrzej Dobosz omawiając mój „prawie debiut wierszowy” w Po Prostu pisze o mnie ciekawie. Bardzo przenikliwie, jak na młodego polonistę. Też prawie debiutującego krytyka.
„Gdy nasza poezja zauważa radości i sukcesy współczesnych – Bryll z pasją odgrzebuje kłopoty i zdarzające się nędze ludzkiej egzystencji. Znam szkic nieskończonego wiersza o brudnej, zaniedbanej, biednej staruszce z wagą uliczną, przy czym rzecz dzieje się na tle Pałacu Kultury. Szkic był niedobry, ale odzwierciedla problematykę tej poezji: Pałac jest miarą aprobowanych dokonań, młodziutki poeta, pozostawiając innym jego opiewanie, zajmuje się tymi, którzy są jeszcze skrzywdzeni i poniżeni, choć mogliby już nimi nie być.
Publicystyczna – w dobrym sensie – poezja Brylla jest zawsze konkretna. Jej ostatni pejzaż – to Praga 55. Jestem mieszkańcem Warszawy, Pragę znałem jedynie z wypraw do dwu tamtejszych teatrów. Nieraz czytałem w prasie o praskich chuliganach. Dopiero jednak po lekturze „Suchotniczej harmonii” i „Drewnianych laleczek” przeżyłem współczesne praskie ulice, zdumiewające dno ludzkich wraków: grupki dziwek i ludzi, którzy potrafią zarabiać, ale nie potrafią żyć.
Dla kogo pisze Bryll? Na to wyraźnie wskazuje naiwna apostrofa: „Jak tej szarości zaradzić?”
Bryll jest poetą aktywistów i sam może o tym dobrze nie wiedząc, dla nich pisze. Aktywistów – to znaczy ludzi czułych na los innych, zdolnych nie tylko do wzruszeń ale i do działania. Nie można z wierszy Brylla zachować w pamięcie jedynie ponurych obrazów i nosić ich pod powiekami. To byłoby ich fałszywe, pesymistyczne odczytanie. Odczytać je – to znaczy zacząć działać. W tych wierszach – sygnałach na pozór nie ma tonu pobudki, są tylko marginesy życia tak koszmarne, że niesposób się na nie zgodzić.”
Działałem. Ale myślę, że nie dorosłem jeszcze do tego co się ze mną działo. Ten okres jest rzeczywiście w moim wspomnieniu jako tajfun. Dumny jestem, że znalazłem się w tej zamieci. Ale dorosłym redaktorem stałem się chyba dopiero w cztery lata potem. Po Po Prostu ślady już zadeptano. Przełom październikowy chyba się skończył. Ale my poeci jeszcze robiliśmy literackie pismo Współczesność.
Wróćmy do kluczy i pryszniców. Otóż niewątpliwie tym, co mnie wyróżniało spośród poetów pokolenia było ciągle obecne w moich wierszach silne poczucie braku szans na zadomowienie.
Staszek Grochowiak tych spraw w wierszach nie poruszał. A mnie do dziś zostało to poczucie strasznego osamotnienia, kiedy w dużym mieście nie wiadomo gdzie będziesz nocował. W kieszeni zmięta lista znajomych co mieli gdzie mieszkać, takich co mnie zanocują. Plan precyzyjny, bo przecież nie można przyłazić nachalnie.
Nie byłem już wtedy do końca bezdomny. Mieszkałem w letniaku otwockim Co to był za letniak? No taki sklecony z desek dom, ocieplony wsypanym między ściany igliwiem. Kiedyś gdy Otwock, a i prawie cała linia otwocka była letniskiem Warszawy, miejscem leczenia gruźlików, takie letniaki służyły właśnie do krótkiego wakacyjnego pobytu. Prymitywne. Ten, w którym mieszkałem, miał jakiś niby piec i studnię na podwórzu i takąż na podwórzu kolektywną ubikację. Ale pociągi z Warszawy – wolne, nieregularne, odjeżdżające tylko do wczesnych godzin wieczornych… Często więc koczowało się w stolicy. No i umyć porządnie chciało się w ciepłej wodzie.
To było tak. Za czasów przed 56 rokiem, właściwie jedyną szansą na otrzymanie mieszkania w Warszawie dla prowincjusza były albo niezwykłe stosunki i pieniądze, albo łaska władzy.
W roku 56 pojawiła się moda na zagospodarowywanie biur na mieszkania. Na przykład redakcja Po Prostu zdecydowała się zmniejszyć komfort pracy redaktorów (co to był za komfort?) i z wygospodarowanych pokoi zrobić mieszkanie dla bezdomnych i dzieciatych. Niewiele z tego wyszło. Rzucono hasło: strychy. Ile razy ono w Polsce wracało i ile kolejnych bezdomnych, młodych par biegało wypatrując poddasza, które dało by się zaadaptować? Rzadko to się udawało. Przejmujące poczucie bezdomności w ojczyźnie pokolenia po pokoleniu. Pamiętam kiedy w roku 80-tym w czasie przedstawienia Kolędy-Nocki, Teresa Haremza śpiewała: „A ty dziecko śpij” ogromna część widowni zalewała się łzami. Bo dziewięćdziesiąt procent z nas, choć nawet dorobiło się i doszło niezwykłymi drogami do swoich mieszkań, pamiętało tę niezapomnianą bezdomność.
A młodzi znów zaczynający drogę bezdomności?
Wielu z nas na dodatek upokarzano jeszcze „biurokratycznie”. Otóż, pracując w Warszawie nie mieliśmy prawa do zameldowania się w niej. Kto dziś pamięta tę ideę miast zamkniętych? Wielka idea urzędnicza. Bo, po wielu, wielu pełzaniach można było zostać Obywatelem Miasta. Albo uzyskać, jako Przeniesiony Służbowo do Stolicy jakby status innego obywatela.
Zameldowano mnie w Warszawie dopiero w roku 1969. Do końca nie wiedziałem czy zbudowane przez mnie, słono opłacone, mieszkanie znajdujące się na obrzeżu stolicy (o sto metrów od jej południowo-wschodnich granic) będzie mogło być moje. Choć wszystko zapłaciłem byłem warunkowym właścicielem, pokornie wystającym w urzędach aby dostać pozwolenia na zamieszkanie w mieszkaniu które za swoje pieniądze kupiłem.
Byłem też już, po trzech latach wilczego biletu. Mijało pięć lat jak przywrócono mi prawo wykonywania zawodu.
Ale najpierw byłem go pozbawiony po rozbiciu naszej redakcji Współczesności w roku 1959.
Była to wigilia. Zorganizowaliśmy sobie w redakcji skromnego śledzika i tu nagle przyszła wiadomość o zmianie. Niektórzy stracili tylko stanowiska, przesunięto ich niżej, inni jak pamiętam Szmidt (autor pięknej pieśni Taki pejzaż), Słojewski (pisałem już o nim jako o późniejszym klasyku felietonu), Irzyk (bardzo ciekawy krytyk) i ja „poszliśmy won”.
Nie wiem jak inni, ale ja z wilczym biletem. To znaczy formalnie w dziedzinach, które związane były z dziennikarstwem, istnieć nie mogłem. Oczywiście, nie było to, jak to w Polsce, takie ścisłe. Pracowałem „na murzyna”, czyli ktoś za mnie podpisywał, albo pod pseudonimem. W 63 roku przywrócono mnie do łask pracy.
Jeszcze kiedyś o tym napiszę…
Pierwszy List do Czytelników
(Ten list do czytelników został opublikowany po raz pierwszy 5 lutego 2001 roku. Dziś Ernest ma już własnego laptopa, ale nadal chętniej stuka na maszynie…)
Dlaczego zdecydowałem się otworzyć stronę w internecie choć jestem typowym baranem internetowym? Muszę liczyć na pomoc żony Małgorzaty i dwóch córek Magdy lat 17 i Marty lat 9 (dziś 27 i 18- przyp.admin.). Sam nie tyle boję się internetu, co jego szybkości i małego oporu w formułowaniu myśli. Może to stary nawyk, ale nawet maszyna do pisania jest mi tylko pomocą. Wiersze piszę ręką. Poza tym lubię łomot maszyny, który jakoś uruchamia mój zasypiający mózg, czego cicha klawiatura komputera zrobić nie może. Cenię zmęczenie w czasie pisania zmuszające do krótszego układania zdań. Poprawianie ciągłych błędów maszynowych.
Komputer ma moim zdaniem zdradliwą łatwość. Szybko się tekst poprawia, układa na nowo, bez żmudnego przepisywania. Wszystko co napisane wygląda zachęcająco i łatwo dać się swej głupocie i pysze nabrać.
A więc po co ta strona w internecie?
Dobija mnie ślamazarność z jaką teksty poetyckie docierają do czytelników. Niby strasznie szybko się dziś wydaje a jakoś ludzie wciąż mi się skarżą, że szukają poezji a w księgarniach trudno ją znaleźć. Gdzie na przykład w ciągu pół godziny można kupić w sporym mieście Polski „Treny” Kochanowskiego?
Trochę w to nie wierzyłem. Ale przy wielu spotkaniach ( moich spotkaniach a więc wierszopisa ciągnącego się w ogonie kurzu, który wzbiła w literaturze polskiej burza poetycka „Trenów” i „Psalmów Dawidowych”) powtarzano mi: Gdzie książki ?
Naocznie przekonało mnie o tym spotkanie w Suwałkach. Ach kochane Suwałki, ilu w tym mieście ludzi lubiących poezję! A więc w Suwałkach chcieli kupić przy okazji wieczoru sześćset egzemplarzy tomiku. Żebym podpisał, żeby mieli na pamiątkę. I skończyło się na tym ,że znany krytyk Waldek Smaszcz, sługa poezji, pojechał do Warszawy i sam przywiózł do Suwałk walizkę z książkami . Sześciuset egzemplarzy z czeluści magazynów nie wygrzebał. Ale i tak przez trzy godziny podpisywałem… czterysta kilkadziesiąt książek.
I tak było gdzie indziej.
Stąd choć wydaję ( ostatnio wyszedł tomik „Kubek tajemny” 2000 Pax ) to będę tez wysyłał niektóre moje wiersze w przestrzeń. Kto chce niech łapie.
Co z tego wyniknie, nie wiem. Jak będę miał co ważnego do powiedzenia przez list czy artykuł albo felietonisko – no to też wydam głos…Łapię się na tym ,że mówię „ do powiedzenia:, dam głos….” No tak, ja jestem jeszcze z czasów mowy. Tak bowiem w moim dzieciństwie było, że wojny i powojnie cofnęły komunikacje do czasów dziewiętnastowiecznych. Stąd posiady na przyzbach i ławeczkach przed domami, sztuka pięknych opowieści, układania pieśni , umiejętność wielkiego gadania jest mi znana. I naprawdę najlepiej mi kiedy mówię. Widzę tych do których mówię. Dodaję intonacją coś jeszcze do słowa.
Kiedy zajmowałem się starą poezją irlandzką ( wiersze od V wieku po Chrystusie) uczyłem się ich spojrzenia na wiersz. Otóż nie lubili go zapisywać. Trzeba było poezję pamiętać i recytować. W prastarych szkołach poetów uczono tej siły pamięci przez dwanaście lat. W tym czasie przechodzili okrutne lekcje skupienia – zamknięci w ciemnościach i samotnie recytowali to ,co najważniejsze z kanonu literatury. Mieli w głowie bibliotekę narodową zanim pozwolili sobie dodawać do tej rzeki kroplę własnej poezji.
A kiedy poezja naprawdę istniała ? Gdy był poeta i słuchacz a między nimi rodziło się coś czego nie zapiszesz na żadnym papierze .
Tak by było pięknie. Ale proszę, wyobraźcie sobie że włażę w tę przestrzeń internetową aby wędrując długo wśród tajfunów różnych informacji wyłonić się nagle przed wami i dać co mam najlepszego. Mój i wasz teraz wiersz.
Wiem, jestem zmęczony, zakurzony, niepozorny. Że wiersz się pomiął jak długo zaszyty w kołnierzu kurtki list. Bo i lazłem przez bagna i uciekałem, i wytytłałem się w błocie i schłem pięknie pod bożym słoneczkiem. Niosę zapach wilgoci i kurzu, buczyny i olszyny, kamienia i wody różnorakiej. Ale coś z tego listu do was doniosłem. Spójrzcie choć kątem oka. Niosę list z tomiku Kubek Tajemny:
Do kogoś listy niosę…
Do kogoś niosę listy. Dokładnie zaszyte
W lewym rogu kołnierza. Kołnierz barankowy
Burka samodziałowa…
Dobrze jest przed świtem
Wcisnąć łeb w taką wełnę .Buty choć nienowe
Ledwo co przemakają…
List uparcie niosę.
Nie wolno tego wiedzieć, co w nim zapisane
Może nic. Może wszystko zamazane
Ale kiedyś odnajdę do kogo wysłane
I pismo tajne nagle się otworzy
Jak ptak do lotu. Albo Anioł Boży
I ten kto je dostanie przez papier cieniutki
Jak przez opłatek spojrzy. I zobaczy
Co my znaczymy i co dla nas znaczy
Ten list
Jest wczesna zima. Lód jeszcze kruchutki
I dlatego – widzicie – przesuwam stopami
Niezdarno a ostrożno. Wygląda to śmiesznie
Ale ja niosę pismo…
Trochę między wami
Jestem obcy, kosmaty, samodziałowy
-List w kołnierzu zaszyty. –Chociaż w to uwierzcie.