<

Oficjalna Strona Ernesta Brylla




Bezdomny z czupryną

3 lutego, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 12 lutego 2001 roku

 

Czupryna BryllaA właściwie jaki ja byłem w tym roku redagowania Współczesności?

Każdy niby pamięta siebie. Ale kiedy zobaczyłem po latach moją fotografię z tych czasów, sam siebie nie poznałem. Wypłosz ze sterczącą czupryną. Tu zdradzę tajemnicę czupryny.

W tamtym czasie z ciepłą wodą bywało marnie.

Kiedyś napisałem taki wiersz: Wanna której nigdy nie zaznam.

 

 

– Ma ona łagodną trwałość.

Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku

wymarzam niskim wieczorem

w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.

Codziennie czuję jej bliskość

wkręcony w kłujący warkot,

w kurzu nie moich domów.

 

– Sama w sobie jest niczym.

Ale kiedy zamknie się wokół nas

łupinami białości,

niebieskie cienie wody

spłyną po szarych dłoniach

brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz

naszej jędrnej nagości,

zapachem porannych koniczyn

nasyca dom jak mgłą.

 

W niej jest ciepło i czystość

bez ukradkowych podmywań,

co dzień dzwoniąca samotność,

szeroka dżungla ręczników,

luster przyjazna oślizgłość

szczotek pachnąca dobroć,

cud gazowego piecyka….

 

Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam….

 

To była polemika z wierszem Majakowskiego o Iwanie Kozyriewie, który jako przodujący robotnik otrzymał mieszkanie i w tym mieszkaniu łazienkę. W tejże łazience napawa się strumieniem ciepłej wody z prysznica. Głupio powiedziane „napawa się”, ale jak to inaczej wyrazić. Ową wysiloną dumę Majakowskiego zwielokrotnioną przez nasze propagandowe pieśni o odbudowie. Ten cel marzeń: ciepła woda i łazienka, gdzie można się umyć i ugładzić czuprynę.

Klucz do mieszkania i sitko prysznica mogły być moim herbem. To prawie niewiarygodne jak ludzi sytuowało inaczej posiadanie mieszkania i ciepłej wody, czy też brak nadziei na takie.

Niby było po przełomie 56 roku. Brałem w nim udział. Byłem wtedy młodziutkim dziennikarzem w najważniejszym piśmie czyli w Po Prostu.

 

Legitymacja 'Po Prostu'

 

Bo to był tajfun. Powstawały liczne Kluby Inteligencji, Kluby Filmowe, tygodniki prowincjonalne. Wszystko prawie, co ciekawe w Polsce roku 56, czuło się związane z charyzmatycznym pismem studentów.

Byłem w Po Prostu. Taki nieopierzony byłem a niosłem coś własnego. Ową świadomość bezdomności. Może i wyczulenie na sprawy społeczne, które na pewno zostało mi z lat pracy w Po Prostu.

 

Po Prostu- główka

A może zawsze tak widziałem? Andrzej Dobosz omawiając mój „prawie debiut wierszowy” w Po Prostu pisze o mnie ciekawie. Bardzo przenikliwie, jak na młodego polonistę. Też prawie debiutującego krytyka.

 

 

Cytat

Działałem. Ale myślę, że nie dorosłem jeszcze do tego co się ze mną działo. Ten okres jest rzeczywiście w moim wspomnieniu jako tajfun. Dumny jestem, że znalazłem się w tej zamieci. Ale dorosłym redaktorem stałem się chyba dopiero w cztery lata potem. Po Po Prostu ślady już zadeptano. Przełom październikowy chyba się skończył. Ale my poeci jeszcze robiliśmy literackie pismo Współczesność.

 

Wróćmy do kluczy i pryszniców. Otóż niewątpliwie tym, co mnie wyróżniało spośród poetów pokolenia było ciągle obecne w moich wierszach silne poczucie braku szans na zadomowienie.

Staszek Grochowiak tych spraw w wierszach nie poruszał. A mnie do dziś zostało to poczucie strasznego osamotnienia, kiedy w dużym mieście nie wiadomo gdzie będziesz nocował. W kieszeni zmięta lista znajomych co mieli gdzie mieszkać, takich co mnie zanocują. Plan precyzyjny, bo przecież nie można przyłazić nachalnie.

Nie byłem już wtedy do końca bezdomny. Mieszkałem w letniaku otwockim Co to był za letniak? No taki sklecony z desek dom, ocieplony wsypanym między ściany igliwiem. Kiedyś gdy Otwock, a i prawie cała linia otwocka była letniskiem Warszawy, miejscem leczenia gruźlików, takie letniaki służyły właśnie do krótkiego wakacyjnego pobytu. Prymitywne. Ten, w którym mieszkałem, miał jakiś niby piec i studnię na podwórzu i takąż na podwórzu kolektywną ubikację. Ale pociągi z Warszawy – wolne, nieregularne, odjeżdżające tylko do wczesnych godzin wieczornych… Często więc koczowało się w stolicy. No i umyć porządnie chciało się w ciepłej wodzie.

To było tak. Za czasów przed 56 rokiem, właściwie jedyną szansą na otrzymanie mieszkania w Warszawie dla prowincjusza były albo niezwykłe stosunki i pieniądze, albo łaska władzy.

W roku 56 pojawiła się moda na zagospodarowywanie biur na mieszkania. Na przykład redakcja Po Prostu zdecydowała się zmniejszyć komfort pracy redaktorów (co to był za komfort?) i z wygospodarowanych pokoi zrobić mieszkanie dla bezdomnych i dzieciatych. Niewiele z tego wyszło. Rzucono hasło: strychy. Ile razy ono w Polsce wracało i ile kolejnych bezdomnych, młodych par biegało wypatrując poddasza, które dało by się zaadaptować? Rzadko to się udawało. Przejmujące poczucie bezdomności w ojczyźnie pokolenia po pokoleniu. Pamiętam kiedy w roku 80-tym w czasie przedstawienia Kolędy-Nocki, Teresa Haremza śpiewała: „A ty dziecko śpij” ogromna część widowni zalewała się łzami. Bo dziewięćdziesiąt procent z nas, choć nawet dorobiło się i doszło niezwykłymi drogami do swoich mieszkań, pamiętało tę niezapomnianą bezdomność.

A młodzi znów zaczynający drogę bezdomności?

Wielu z nas na dodatek upokarzano jeszcze „biurokratycznie”. Otóż, pracując w Warszawie nie mieliśmy prawa do zameldowania się w niej. Kto dziś pamięta tę ideę miast zamkniętych? Wielka idea urzędnicza. Bo, po wielu, wielu pełzaniach można było zostać Obywatelem Miasta. Albo uzyskać, jako Przeniesiony Służbowo do Stolicy jakby status innego obywatela.

Zameldowano mnie w Warszawie dopiero w roku 1969. Do końca nie wiedziałem czy zbudowane przez mnie, słono opłacone, mieszkanie znajdujące się na obrzeżu stolicy (o sto metrów od jej południowo-wschodnich granic) będzie mogło być moje. Choć wszystko zapłaciłem byłem warunkowym właścicielem, pokornie wystającym w urzędach aby dostać pozwolenia na zamieszkanie w mieszkaniu które za swoje pieniądze kupiłem.

Byłem też już, po trzech latach wilczego biletu. Mijało pięć lat jak przywrócono mi prawo wykonywania zawodu.

Ale najpierw byłem go pozbawiony po rozbiciu naszej redakcji Współczesności w roku 1959.

Była to wigilia. Zorganizowaliśmy sobie w redakcji skromnego śledzika i tu nagle przyszła wiadomość o zmianie. Niektórzy stracili tylko stanowiska, przesunięto ich niżej, inni jak pamiętam Szmidt (autor pięknej pieśni Taki pejzaż), Słojewski (pisałem już o nim jako o późniejszym klasyku felietonu), Irzyk (bardzo ciekawy krytyk) i ja „poszliśmy won”.

Nie wiem jak inni, ale ja z wilczym biletem. To znaczy formalnie w dziedzinach, które związane były z dziennikarstwem, istnieć nie mogłem. Oczywiście, nie było to, jak to w Polsce, takie ścisłe. Pracowałem „na murzyna”, czyli ktoś za mnie podpisywał, albo pod pseudonimem. W 63 roku przywrócono mnie do łask pracy.

Jeszcze kiedyś o tym napiszę…




« « Poprzedni:Pierwszy List do Czytelników Następny:Śnił mi się Staszek Grochowiak » »



Ten wpis nie może być komentowany.