Archiwum

Szanowny Panie,

W archiwalnym numerze „Wysokich Obcasów” (Gazeta Wyborcza, 28.04.01) i publikowanym w tamtym czasie "Kwestionariuszu Herolda", którego był Pan gościem przeczytałam:

Pierwsza ważna książka:
Czas okupacji. "O czym szumią wierzby" oraz "Bajarz Polski" od pani Czoj z ulicy Kawęczyńskiej na Pradze.

Jestem prawnuczką Reginy Czoj i mam do dziś "Bajarz Polski" (wydany w Wilnie w 1924 roku), który należał do Andrzeja Czoja - mojego stryjecznego dziadka. Dostałam go od mojej babci, dzięki której zachowało się dużo rodzinnych pamiątek.
Rodzina państwa Czoj
Regina Czoj razem z rodziną Kieżunów
W okresie okupacji moja prababcia mieszkała na Pradze przy ulicy Łochowskiej (niedaleko Kawęczyńskiej). Jej syn Andrzej został powołany do wojska w 1939 roku, a córka (moja babcia) z mężem i dwojgiem dzieci mieszkała w Wilnie. Po wojnie babcia z rodziną opuściła Wilno i przyjechała do Warszawy. Przez jakiś czas wszyscy mieszkali w kawalerce na Pradze razem z prababcią Reginą. (Na załączonym zdjęciu nr 1: moja prababcia Regina Czoj - w pierwszym rzędzie z prawej strony oraz rodzina Kieżunów: moja babcia Halina z mężem Wojciechem, teściową Jadwigą i dziećmi Janem i Marią - moja mama).
Andrzej CzojAndrzej Czoj (na zdjęciu nr 2) nie wrócił z wojny. Wiadomo tylko, że jego oddział został po wkroczeniu Sowietów rozwiązany pod Lwowem i że zamierzał przedzierać się do Wilna, do siostry. Niestety nigdy tam nie dotarł a jego losy do dziś są nieznane. Matka czekała na niego aż do śmierci w 1979 roku.

Prababcia zmarła, gdy miałam 5 lat. Pamiętam ją już jako staruszkę leżącą w starodawnym metalowym łóżku, które wydawało mi się wtedy ogromne i trochę groźne. Siadaliśmy z bratem na brzegu tego łóżka, a ona opowiadała nam bajki i różne przedwojenne wierszyki. W moich wspomnieniach zachowałam ją jako pogodną, uśmiechniętą staruszkę, która zawsze bardzo cieszyła się na nasz widok. Z rodzinnych opowiadań wiem, że była osobą energiczną, zdecydowaną i otwartą na ludzi.



Jestem bardzo ciekawa czy mój Bajarz jest tym samym, który Pan pamięta ze swojego dzieciństwa.
Czy moja prababcia to pani Czoj z ulicy Kawęczyńskiej na Pradze?

Życzę dużo dobrego w Nowym Roku.

 Z poważaniem,

Barbara Majewska-Jurga
Bajarz Polski
Bajarz Polski, A.J.Gliński. Wydanie z kolekcji pani Barbary.
Co za list. Dziękuję. Jakże wszystko się wreszcie wyjaśnia. I niby w baśni składa nareszcie w całość.

Co się wyjaśnia? A mój niepokój – bo tyle razy przejeżdżałem ulicą Kawęczyńską i nie mogłem przypomnieć sobie tej kamienicy gdzie mieszkała Pani Czoj. A było to zaraz przy Kawęczyńskiej. Reszta wspomnień się zgadza. Słyszałem tramwaje w nocy. No i słodkawy dla mnie i upajający wtedy zapach gazu – zapach wielkiego miasta. A gaz wtedy ulatniał się trochę w każdym powojennym praskim mieszkaniu. Tak powojennym.

Bo to, że mieszkałem u Pani Czoj po wojnie na pewno pamiętam. Ja wtedy przyjeżdżałem z Gdyni do mojej babci Zuzanny do Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej. Na święta Bożego Narodzenia. Żeby nie była sama. No i na spotkania z dawnymi komorowskimi kolegami. Przede wszystkim z Ryśkiem bo my szczególnie byliśmy związani sprawą wspaniałej księgi Bajarz Polski. Wypożyczonej ongiś właśnie od Pani Czoj. O czytaniu tej księgi przepięknej za chwilę opowiem.

Bo to było w roku chyba czterdziestym drugim. Okupacja. Czytam już szybko, mam siedem lat. I nie wiem czy Pani Czoj przyjechała do Komorowa, czy ktoś z naszego domu odwiedził ją w Warszawie i przywiózł Bajarza. Ale wróćmy do opowieści z roku '47. Tak pokombinowaliśmy z Ryśkiem, że jedziemy z Komorowa do Warszawy, nocujemy u pani Czoj i zwiedzamy stolicę. Most Poniatowskiego. Jazda tramwajem. Na zdjęciu jakie Pani w liście załączyła jest właśnie ta pani Czoj. Bardzo przyjazna, ale trochę nas temperująca. Jak dobry wychowawca. A w jej domu nowe wspaniałe książki, Czterdzieści tysięcy mil podmorskiej żeglugi.

No i ten Bajarz – księga która była kiedyś przez dwa tygodnie u nas kiedy mieszkaliśmy z Ryśkiem obok siebie w spalonym teraz domu w Komorowie... Ach jak trzeba było uważać. Nie poplamić, nie zagnieść stron. Nie taszczyć ze sobą. Czytanie księgi to był rytuał. Głośno. Ale...Ja miałem prawo siąść i czytać sobie po cichu.

Czemu ta książka wywierała aż takie wrażenie? W moim domu było książek nadspodziewanie dużo. Można powiedzieć o wiele więcej niż w takich zwyczajnych domach. I to jakie książki. Antygona , pierwsza książka którą nie rozumiejąc sylabizowałem, historyczne opracowania o powstaniu listopadowym. Książę Józef prof. Aszkenazego. Wiele z tych książek uratowanych z rąk żołnierzy Wermachtu którzy palili bibliotekę szkoły Podchorążych Piechoty.

Myślę, że do dziś w niejednym domu w Komorowie są strzępy tego księgozbioru. Gdybym list ten dostał od pani wcześniej, zacząłbym o to w Komorowie pytać. Bo byłem tam na wielkiej rocznicy mojej szkoły Powszechnej. Zacząłem uczyć się w niej w roku '42. W Generalnym Gubernatorstwie polskie dzieci miały obowiązek chodzenia do szkoły. Nędznej wtedy w malutkiej chałupce (zwaliśmy ją kurnikiem). Mam świadectwa ze wszystkich tych lat wojny.

Program był minimalny. Podstawy matematyki – no rachunki, wszystko dla przyszłych niewykształconych robotników prymitywnych. Oczywiście rodzice jak umieli uczyli w domu dzieci pierwszych klas. Więc maluchy nie mogły być powiernikami tajnego nauczania. Ja przeskoczyłem klasę pierwszą i w czterdziestym czwartym jako uczeń czwartej klasy dostąpiłem prawa przedwczesnego bycia w tajnym nauczaniu. Kierowała nim pani Irena Wolff wygnana do GG z Bydgoszczy skąd wyrzucano Polaków. Wszystko to oparte jest o tą tajemniczą księgę Baśni. Bo czytałem ją, kochałem, potem czytałem inne. Wtedy często ojciec czytał na głos Trylogię. Starsi koledzy robili recytacje wierszy Polskich i obowiązkiem było je znać na pamięć. I wszystko w strachu przed wywózką, zabraniem dzieci – bo ciągle odżywał błędny rozkaz Himlera o odzyskiwaniu germańskiej krwi w GG – więc każde dziecko o blond włosach i niebieskich oczach było zagrożone a ci z rodzin poznańskich, pomorskich szczególnie.

Książka Baśni była bramą do innego świata. Polskiego języka koloru, i dziecinnej wyobraźni. Dlatego tak o niej pamiętam. Nie wiem jak pani Czoj była znajoma z nami. Może przez wojenne dzieje jej męża i mojego ojca – chociaż mój ojciec skończył kampanię wrześniową w ostatniej regularnej Bitwie pod Kockiem u gen. Kleberga. A może z czasów przedwojennych – bo rodzice czasami bywali w Warszawie.

A może z okupacji? Nie wiem czy w czasach wojny odwiedziłem jej mieszkanie. Choć mam jakieś wspomnienie. Byłem chyba wtedy tylko dwa razy w Warszawie. To była niebezpieczna wyprawa pociągiem przez Małkinię gdzie szalało Szupo i „feldpolicaje” i służby kolejowe niemieckie. Bo za Małkinią trwała ciągle obecna granica polsko-sowieckiego zaboru z 39r. To była zresztą jedna z wielkich dróg nielegalnego zaopatrzenia Warszawy w produkty żywnościowe.

Ale chyba byłem. Bo zapach gazu słodkawy i dla mnie dziwnie tajemniczy – jakby z dziecinnych lat pamiętam. A może to było w marcu '45 kiedy przeprawialiśmy się z Pragi w stronę Warszawy i dalej do Bydgoszczy? Nie wiem. Ale Pani Czoj i jej cudowna książka (ta właśnie której zdjęcie widzimy) to jest jedna z najważniejszych chwil dzieciństwa. Chyba mnie uformowała.

Czemu tyle i z takimi dygresjami piszę. Bo zamyka się w liście od Pani i w moim pamiętaniu kawałek opowieści o tym skąd jesteśmy. Dla mnie odnalezienie cudownej książki dzieciństwa ma specjalne znaczenie. Jakbym dostał list z najbardziej rodzinnej ziemi. Dziękuję za niego. I za pani list, też pełen dygresji o dziejach ludzi z naszych rodzin. Bez tej dygresji nie sposób zrozumieć czasem dlaczego coś jest dla nas tak ważne. To i nasza siła i słabość. Bo czasami nie wiem jak prosto nasze czasy opowiedzieć. Tyle zawirowań. Każda sprawa otwiera inną i zmienia spojrzenie. Taka jest nasza ziemia dzieciństwa.

Życzę wszystkiego najlepszego na Nowy Rok,

Ernest Bryll

 


Szanowny Panie Erneście!

Raczej Pan mnie nie pamięta (bo niby jakim prawem), ale jakiś czas temu (dobrych kilka lub kilkanaście miesięcy temu) podesłałem Panu parę moich wierszy (z prośbą o ocenę). Tym razem też podsyłam Panu wiersz, ale w troszkę innym charakterze. Jednak zacznę od początku.

Niedawno postanowiłem powrócić do Pana starszej twórczości. Wspomnienia i lektura doprowadziły mnie do pamiętnego Pana wiersza "Wciąż o Ikarach głoszą". Przeczytawszy ten wiersz, przypomniałem sobie o Pana wierszu pod tytułem "O Ikarze po raz drugi". Wiem, że w tym wierszu Pan sam w pewien sposób polemizuje z poprzednim wierszem, ale i mnie tknęło coś do takiej poetyckiej polemiki. Polemika ta w zasadzie odnosi się do obu tych wierszy, jednak pozwoliłem sobie mój wiersz zatytułować "Wciąż o Ikarach głoszą".

Teraz chciałbym Panu przedstawić mój utwór, bo cóż by to była za polemika, gdyby Pan nie miał możliwości poznania mojego głosu w dyskusji. Życzę panu miłej lektury.

Piotrek "Rydzo" Rydzewski



*Wciąż o Ikarach głoszą*

o Ikarach

tych co szybują
pod niebem
z przyszłością
zapisaną w skrzydłach


nad przeciętność wystają
czubkiem głowy
marnieją
w każdym słowie


wciąż o Ikarach

spadających?

NIE

wzbijających się
ku wyspom istnienia


--
7.III.2003
Szanowny Panie, 

Przeczytałem, nawet pozostawiłem w liście, żeby przeczytali inni. Ciekawe. Tylko sprawa w tym, że śmierć Ikara jest jakby wynikiem jego pychy. Wiedział bowiem, że skrzydła Dedal skleił woskiem i że należy na nich szybować nisko, z daleka od słońca... Materiał latania więc był marny, innego nie było, ale przecież chodziło tylko o ucieczkę od Minotaura. Moim zdaniem wielka to była odwaga, skonstruować w więzieniu takie skrzydła i ryzykować lot. A co najmniej lekkomyślność- wzlatywać wyżej, pozostawiając Dedala, zmieniając cel, łamiąc umowę i plan ucieczki. A po co? Z próżności.

U Pana, Ikary latają widać na dobrze skonstruowanych skrzydłach przyszłości. Powodzenia. Ale przypominam, że materiał marny etc.

Pozdrowienia,

Dedal
Szanowny Panie Erneście!

Dziękuję za odpowiedź. Cieszę się, że uznał Pan ten wiersz za ciekawe spojrzenie. Teraz jednak chciałbym (o ile mi wolno) wdać się z Panem w małą dyskusję na temat Ikara.

Powiedział Pan, że jego śmierć była wynikiem pychy. Zgadza się, ale tylko w pewnym sensie. Chciał poznać więcej, nie posłuchał ojca, złamał zasady. Jednak czyn ten wymagał od niego nie lada odwagi. Odważył się dokonać czegoś więcej niż jego ojciec, który uczynił bardzo dużo. Chociaż spadł, to jednak pokazał, że warto ryzykować.

Warto "wystawać nad przeciętność czubkiem głowy" (choć można powiedzieć, że już nad przeciętność wystawał sam Dedal — jednak według mnie było to niewiele) i wzbijać się do istnienia (to o Ikarze pamiętamy bardziej niż o Dedalu). Chociaż można się takim wystawaniem sparzyć lub zmoczyć, to jednak warto. I dlatego ośmielam się twierdzić, że śmierć Ikara nie była spowodowana pychą, ale odwagą.

Pozdrawiam,

Piotrek "Rydzo" Rydzewski
Drogi Panie, 

Najpierw pewna moja refleksja. Otóż zawsze dziwiłem się czemu mój wiersz o Ikarze i Dedalu wywołał natychmiast (i jak widać do dziś) polemiki. Myślałem, iż dlatego, że wstawiony w program szkolny jest dobrym zaczynem do dyskusji na lekcjach. Po to trochę i dlatego że jest o naszym widzeniu bohaterstwa i jednak trzeba odwoływać się do antyku i trochę do malarstwa Breughla i innych — czyli historii mitu. No i nawiązania z literaturą polską: wspomnę tylko opowiadanie mówiące o okupacyjnym zatonięciu młodego Ikara na warszawskiej ulicy napisane przez jednego z wybitnych polskich pisarzy i poetów (też autorów z mego pokolenia). Typowa lekcyjna dyskusja.

Ale widać nie tylko. Sam Pan tego przykładem. Może więc wszystko jest podszyte pamięcią o wzlotach Mickiewicza gdy pisał "Pieśń Filaretów" (mierz siły na zamiary, nie zamiar podłóg sił). "Ikarowe hasło", po którym morze naszej historii usiane jest sterczącymi bezbronnie piętami tych, co nie domierzyli i topią się w głębinie.

W ogóle polskie dyskusje, podle porzekadła "mądry po szkodzie", są niezwykle precyzyjne i rozbudowane ale bezradne. Bo dyskutuje się po klęsce. Wtedy każdy ma plan, strategię zwycięską (patrz choćby dzisiaj nasze dyskusje polityczne). Ale historia składa się raczej z tego, co zostało zrealizowane. A już nocne Polaków rozmowy o tym, że "można było wygrać bitwy i alianse gdyby tak a nie tak" w mózgach naszych coś rozwijają ale niewiele chyba, patrząc na powtarzanie się tych samych biadoleń.

Pisząc o Ikarze niewątpliwie wiedziałem i o tym polskim przyzwyczajeniu (dlatego pewna obrona Dedala) ale również wiem, że coś musiało być w szaleństwie Ikara, w jego pięknym locie, spektakularnej śmierci, ponieważ został postacią mitu. Tak jak podchorążowie listopadowi. Ale czy inne dyskusyjne loty też są piękne? To ocenia się po śmierci Ikara. Pisze Pan, że czyn Ikara wymagał nie lada odwagi. Bo odważył się na więcej niż Dedal.

Dalej uniesiony szałem "Ody do młodości" mówi Pan, że warto ryzykować wzlot nad przeciętność. Warto. Ale bądźmy surowi dla Ikarów, co jeszcze pięknością swojego upadku nie zasłużyli na bytowanie w mitach. Jaka odwaga? Być może głupia ciekawość, dla której łamie się ustalone zasady grupowego działania. Dla której niszczy się zamierzony cel. Ot tak sobie. W samolubstwie zachwycenia. A poza tym pytanie dość, przyznaję, przykre. Kto konstruował skrzydła? Kto wpadł na pomysł ryzykownego lotu, aby odzyskać wolność? Kto umiał to zrealizować, a nie tylko śpiewać czy jęczeć? Konstrukcja skrzydeł słaba była, bo z tych materiałów, jakie były dostępne i tak była cudem i wielkim ryzykiem. Pomysł, przywództwo? Czyż Dedal nie leciał pierwszy, wskazując i możliwość, i drogę?

Pewno Ikar był odważny. Ale odwaga w momencie, kiedy zgadzamy się na uczestniczenie w działaniu zespołowym, jest odwagą wymagającą dbałości o innych. Brzydko to nazwać dyscypliną. Do szarży przez Samosierrę poza odwagą szwoleżerów potrzebne było ich zdyscyplinowanie i takoż (trudno to Polakom przyznać) geniusz wojenny Napoleona.

A więc kończąc dyskusję, bo rozwijana zbyt długo stanie się wałkowaniem tematu zamiast myśleniem; proszę latać ale jeśli "tak jak sobie chcę" to samotnie i na własny rachunek. Poza tym, trzeba pamiętać, aby samemu skonstruować swoje skrzydła na miarę swoich zamiarów, a nie korzystać z konstrukcji takich zgredów jako Dedal i ja. A potem po upadku zamęczać nasze zlasowane mózgi opowieściami o tym, jako to wystawiłem głowę ponad przeciętność. O ile przeciętnością jest to morze, nad którym ku wolności i Dedal, i Ikar lecieli, to Ikar zanurkował ostatecznie w tę przeciętność głęboko, głęboko.

Pozdrawiam,

Ernest Bryll

Szanowny Panie Erneście,

Bardzo podoba mi się koncepcja Pana strony, a zwłaszcza fakt, że każdy, kto zechce może z Panem porozmawiać albo podyskutować na różne tematy.

Jestem uczennicą LO w Dęblinie i w ten wtorek mam lekcję polskiego, na której przez całą godzinę mam o Panu opowiadać i analizować Pana wiersze. Przygotowania idą mi dobrze tylko mam jeden problem: nie mogę sobie poradzić z jednym z pana wierszy "Co o bigosie pisać narodowym", czy mógłby Pan trochę rozjaśnić mi interpretację tego wiersza, ponieważ szukałam już wszędzie i nigdzie nic nie mogę znaleźć. Czy mógłby Pan przedstawić pokrótce motywy Pana twórczości oraz inspiracje.

Z góry dziękuję za pomoc

Ilona Eliza Kawiak
Co o bigosie pisać narodowym?
Że ciężkie sny przynosi...

Stare zmory,
które Piast palcem swym kołodziejowym
z gardła wyrzucał, które naród chory
przez tysiąc lat wyrzygać nie umiał, znów cisną,
- Bo odpaśliśmy boki. Bo nad Wisłą
prawie nie cuchnie trupem.

Ergo - żywot
musi się odąć. Jakby w nim na gromy
walczyły bogi olimpijskie. Ckliwo
musi być w gardłach. Z tego jęzor chromy
bełkocąc tworzy wolność tak prawdziwą:
- że jeśli ktoś nie pojmie - godzien inkwizycji
i do swobody przez szarże policji
jest zagoniony...

Co więc o bigosie
o długich nocnych zmorach rodaków?
Że jawa
może być u nas tylko, kiedy krwawa
smuga przez rzekę spłynie. Że tylko w pogoni
jak zwierzę, które życia swego broni

idziemy zrzucić trucizny defilad,
przemówień tępych, mysich spisków, przypraw,
od których trzysta lat temu odwykła
europejska chytrość kuchenna.

Co o bigosie pisać… Ano. Byłem w tych latach (65-67) pod wielkim wpływem Potockiego. Bo i czas był podobnie marny. W Polsce szalała coraz to groźniejsza powódź głupoty. I w tomiku Zapiski, wydanym w 70 roku, zebrały się wiersze: August, O czymże myśli Polska, Jak przeżyć w tej Monachomachii, Ojcowie nasi z gęby wodę leją, Ta sina gardziel brechty, Półprawdy wypasane na naszych lewadach… Same tytuły już mówią jak nasz kraj i siebie widziałem.

Siebie też, bo nie umiałem i dalej nie potrafię opisywać dzikości naszych obyczajów politycznych i „intelektualnych” niejako z boku. Zbyt łatwo mówi się „oni” o szaleńcach społecznych a przecież i my ich wybraliśmy. No, w tamtych czasach istniała przynajmniej wymówka. Parlamentarne wybory były fikcją, więc choć tyle winy przymusowi wyborcy wtedy nie ponosili. Dziś?…

Czemu mówię dziś? Kiedy wiersz pisałem kiedyś. Bo mimo wielu zmian jak i ta, że na żadnych zaborców winy zwalić nie możemy, w naszej wolnej przecie Rzeczypospolitej wiersze te nabierają złej aktualności. Tak jak i wiersze Potockiego, choć pisane przed setkami lat, ciągle i ciągle są aktualną satyrą.

Bigos narodowy. I bigos – potrawa groźna, ciężka i też przenośnia, bo bigos to zmieszanie wszystkiego i też bigosowanie na sejmikach. Stąd „stare zmory”. Jakie? Ano, pani Elizo, proszę spojrzeć już nie w historię literatury a w otaczające życie. Nie myśleć o literaturze, że analizujemy ją tylko dla lekcji polskiego w szkole. Ale dla lekcji Polski. Ale żeby było i o związkach, i nawiązaniach to proszę się zastanowić: czemu młody wtedy poeta szukał po gorzkich wierszach jednego z najbardziej zakochanych w Polsce i jednego z najbardziej rozpaczliwie przeczuwających jej umieranie, jakim był Potocki. Umieranie, bo zaczynał się czas kiedy to nasza wielka Rzeczypospolita powoli stawała się organizmem zbędnym w „zegarze Europy” i poeci przeczuwali, że ten mechanizm będzie działał i bez niej. I działał.

Stąd przypomnienia „Piasta”, symbolicznego, który głupstwa z gardła wyrzucał przymusem. Stąd choć, jak pisałem, mówi się, że jest w ogóle dobrze, bo „odpaśliśmy żywot” (dwojakie znaczenie słowa: życie i brzucho) i dostaliśmy wolność- jakoś tej niby swobody (pisałem o czasach kiedy trudno było swoje głosić) nie rozumiemy. I co się stanie… To do „swobody” przez szarże policji będziemy zagonieni.

A czemu tylko uciekając możemy zrzucić, czyli jak zwierzę umykające – zwymiotować, trucizny defilad, przemówień tępych? No, bo jak zwierzę umykające przed śmiertelnym wrogiem, nagle zaczynamy (tak było wiele razy) coś rozumieć. Odrzucić z naszej diety te „przyprawy”, które (jak pisałem wtedy) trzysta lat były już w kuchni europejskiej zaniechane.

A więc nie jest to wiersz o kuchni staropolskiej ino. Żeby go lepiej zrozumieć, warto sięgnąć do wiersza Mtacminda. Długo upychałem go w różnych tomikach, bo napisany został w latach 65. Ciągle go usuwano. Bo przerzucał, jak myślę, ocenę świata, w którym żyliśmy, na całe ówczesne imperium. Mtacminda, to święta góra w Gruzji. Tam właśnie zobaczyłem wiersz…

Ale proszę, dokonując historycznych analiz, pamiętać o kontekście dziejowym tych wierszy. O tym, że czytelnicy umieli jeszcze wtedy słuchać takich metaforycznych opisów rzeczywistości. Pewno lepiej niż dziś, bo uniesieni przekonaniem, żeśmy wolni i niepodlegli, nie czujemy jak bardzo te wszystkie ciemne wiersze poezji polskiej są dalej aktualne. Wierzymy, że w zegarze świata kółko nasze ma się silnie. Jest potrzebne i głupota nas nie zabije. W świecie były bowiem okresy wielkiej głupoty i w Hiszpanii, i we Francji, i w Imperium Brytyjskim, i w Rosji, i jakoś te państwa ciągle istniały. Tylko nas los pokarał i zapłaciliśmy utratą ojczyzny w czasie rozbiorów. Ale jednak kółko znów zostało wstawione. Kręci się, więc marne są przepowiednie czarnowidza poety, który ciągle słucha jak ten zegar bez naszego trybiku cykać może.

I kracze, że dla nas los tak, po rozbiorach, zrządził, iż pięć minut głupoty gubi Polskę.

Ernest Bryll

Odpowiedzi na Listy Czytelników z 2001 i 2002 roku, szczególnie przydatne maturzystom.

Wciąż o Ikarach głoszą — choć doleciał Dedal,
jakby to nikłe pierze skrzydłem uronione
chuda chłopięca noga zadarta do nieba
- znaczyła wszystko. Jakby na obronę
dano nam tyle męstwa, co je ćmy gromadą
skwiercząc u lampy objawiają...

- Jeśli
poznawszy miękkość wosku umiemy dopadać
wybranych brzegów — mijają nas w pieśni.
Tak jak mijają chłopa albo mu się dziwią,
że nie patrzy w Ikary...
Breughel, co osiwiał
pojmując ludzi, oczy im odwracał
od podniebnych dramatów. Wiedział, że nie gapić
trzeba się nam w Ikary, nie upadkiem smucić
- choćby najwyższy...
- A swoje ucapić.
- Czy Dedal, by ratować Ikara, powrócił?
Pieter Bruegel Starszy, Upadek Ikara, c.1560.
Pieter Bruegel Starszy, Upadek Ikara, c.1560.

List czytelniczki z 18 grudnia 2001 r.:

Dzień dobry!

Szczerze mówiąc, nie wiem, jak rozpocząć list do osoby, o której uczę się na lekcjach języka polskiego. Dlatego wszelkie możliwe moje uchybienia proszę traktować z przymrużeniem oka. Dziękuję. :)
Nazywam się Sylwia Róż i mieszkam w Szczecinie. Mam 18 lat i od pewnego czasu piszę, ale nie będę tym Pana męczyć. W końcu mogę być grafomanem i po co marnować czas. Chodzi mi o zupełnie inną rzecz. Mianowicie, od bardzo długiego czasu chodzi za mną pewien bardzo stary Pana wiersz.

Najgorsze jest to, że nigdzie nie mogę go znaleźć (oprócz opracowań, bo to znany utwór) i chciałbym poznać w go całości. Przetrząsnęłam całe mieszkanie, wszystkie książki w domu, antologie, nawet w internecie szukałam - i nic. Czy byłby Pan łaskawy przesłać mi wiersz pt. "Wciąż o Ikarach głoszą.."? Byłabym bardziej niż wielce zobowiązana. A jeżeli nie, to chociaż odpisać, że nie.

Tak, czy siak nadszedł czas na zakończenie listu. Mogę jeszcze spytać o pogodę i zdrowie, ale jak się rozmawia z człowiekiem legend? Może mógłby Pan mi na to odpowiedzieć? Ekstra.

Zatem po raz kolejny się żegnam i pozdrawiam.

Z poważaniem
Sylwia
Droga Pani,

Proszę bardzo. Oto wiersz, wystarczy kliknąć.
Ale powiem szczerze, męczy już mnie to szkolne omawianie mojego dawnego wiersza. Strasznie powoli programy reagują na to, co piszemy. A tyle było innych wierszy. Ja rozumiem, "przerabia" się w szkole mity antyku i patrzy, jak różni współcześni poeci te mity widzieli. Ale żeby choć przez moment było inaczej, proponuję późniejszy wiersz, O Ikarze po raz Drugi, gdzie sam polemizuję z sobą. Wtedy, młody, widzący świat czarno-białym inaczej spoglądałem na mit Ikarowy i jego odbicie w sztuce. A potem...

Pozdrowienia
E.B.

List czytelnika z 7 maja 2002 r.

Szanowny Panie Erneście!

Wiem, że jest Pan z pewnością bardzo zajęty, być może wiele tego typu listów Pan już otrzymał, dlatego zrozumiem, jeśli nie będzie mi Pan mógł odpowiedzieć na mój list. Mimo to żywię głęboką nadzieję, że dostanę od Pana jakąś, choćby krótką odpowiedź.

Jestem tegorocznym maturzystą i chciałbym się dobrze przygotować do ustnej matury z języka polskiego. Jedno z pytań dotyczy interpretacji wiersza. Wśród listy wierszy znajduje się również kilka napisanych przez Pana, a największy problem sprawia mi ten, zaczynający się od słów [Wciąż o Ikarach głoszą...]. Nie jestem najlepszy z polskiego, i chciałbym jedynie zdać tę maturę. Będę wdzięczny, jeśliby Pan mógł przeczytać moją interpretację tego wiersza i wyrazić swoją opinię na jej temat, i dać ew. wskazówki, napisać co źle zrobiłem a co dobrze, i czego w niej brakuje.

Wiersz stanowi refleksję podmiotu lirycznego na temat obrazu Petera Breughla przedstawiającego upadek Ikara. Na początku zastanawia się on dlaczego "Wciąż o Ikarach głoszą" skoro tak naprawdę "doleciał Dedal". Wg. podmiotu lir. powinno się pisać o Dedalu, on bowiem zasługuje na chwałę. Ale mimo że odniósł zwycięstwo zapomina się o nim, ludzie piszą o Ikarze - wielkim przegranym.
Podmiot liryczny uogólnia, mówi "jeśli poznawszy miękkość wosku umiemy dopadać wybranych brzegów - mijają nas w pieśni". Tak jest wg. niego w naszym codziennym życiu, ci, którzy zasługują na chwałę, są pomijani - podobnie jak zwykli, "szarzy" ludzie, jak pracujący w polu "chłop" z obrazu P. Breughla, który "nie patrzy w Ikary"... Malarz ten, długo zastanawiał się nad przyczyną takiego ludzkiego zachowania, aż "osiwiał" próbując "pojąć ludzi".... On jeden potrafił dostrzec, że nie tylko Ikar i nie tylko upadek są istotne, równie istotni są pozostali ludzie, świadkowie upadku młodzieńca. W jego obrazie nie ma tylko Ikara - przedstawieni są też przeciętni ludzie - rybak i chłop.

Autor obrazu "poodwracał oczy" tym osobom tak, że choć Ikar umiera, spadając do wody, ludzie nie zauważają tego, chłop z największym spokojem pracuje w polu, rybak łowi dalej ryby jak gdyby nic się nie stało. P. liryczny zauważa, że w istocie, nie powinniśmy "gapić się w Ikary", nie ma sensu rozpaczać nad porażkami, ważne jest nasze codzienne życie, liczy się to by "swoje ucapić". Ponieważ rozmyślanie o klęsce nic nie daje... Nawet gdyby chłop patrzył w niebo, nie pomógłby w żaden sposób Ikarowi. A mógłby tylko sobie zaszkodzić, zaniedbując swoją pracę.

Nie rozumiem dokładnie czemu służyć ma ostatnie pytanie w wierszu "czy Dedal, by ratować Ikara, powrócił?" Wydaje mi się, że może zmienić sens odczytania tego utworu... będę bardzo wdzięczny za Pańskie wskazówki.

Tomek
Nieszczęsny maturzysto, 

Przepraszam. Zawsze byłem przeciwny umieszczaniu moich wierszy w programie szkolnym.

Ale co biadać. Pana analiza słuszna, choć trochę sztywnawa. Ale argumenty dobre. Tylko zwróciłbym uwagę na to, dlaczego poeta pokolenia roku '56 podejmuje temat Ikara. W powszechnej świadomości czytających tego czasu było opowiadanie z czasów okupacji (chyba napisane przez Iwaszkiewicza) o Ikarze. Tam też było nawiązanie do obrazu Breughla, ale chłopiec złapany na ulicy przez niemieckich żandarmów ginął wśród niby obojętnego tłumu. Poza tym o Ikarze pisał poeta mojego pokolenia Grochowiak. Mit Ikara w tamtych czasach był mitem stawiającym pytanie o sens bohaterskiej śmierci niezauważonej przez obojętny świat. Pamiętajmy, jak strasznie silne było poczucie osamotnienia powstańczej Warszawy.

A co ja starałem się udowodnić? To co Pan pisze, ale i zadać podstawowe pytanie, o co szło w locie Dedala i Ikara. Dedal skonstruował skrzydła do lotu niskiego, bo tylko takie mógł w niewoli zbudować. Ale mogły skutecznie donieść obu uciekinierów do ojczyzny i wolności. Dedal jasno ostrzegał przed nadużywaniem skrzydeł. Niestety Ikar nie słuchał i nie zważając na konstrukcję z wosku leciał ku słońcu.

No i spadł. Akcja jego była piękna choć niby bezsensowna. Niemniej Dedala mijają w pieśni, choć doleciał do wybranego brzegu. Chciałem, zwracając uwagę na bohaterstwo Dedala, który zamierzył i dokonał, sprzeciwić się lamentom nad Ikarem, który właściwie dla swoich marzeń zniszczył całą wyprawę ku wolności. Chciałem też bronić niby obojętnych chłopów, co to w prymitywie swoim nie czują upadku Ikara.

A pytanie, czy Dedal by ratować Ikara powrócił, zadawałem po to, aby przypomnieć zdecydowanie Dedala, tragedię jego wyboru, czy ratować syna i raczej zginąć jak on, czy lecieć ku wolności. Bo lot ku wolności, jak chciałem powiedzieć, nie polega na wzniosłym wymachiwaniu skrzydłami.

Zadziwiła mnie kariera tego wiersza. Widać pytanie Ikar czy Dedal, ciągle jest w naszej duszy i naszym postępowaniu, i historii aktualne. Proszę tylko pamiętać, nigdy nie drwiłem z lotu Ikara. Jest on miłym, ale nieco egotycznym młodzianem. Ale tragedia ojca Dedala jest wpisana w wiersz.

Jak była wpisana w młodość mojego pokolenia, tragedia pytania, czy miało szansę Powstanie. Czy wiara w to, że przecież alianci nas nie opuszczą, była naiwnością czy błędem wynikającym z zetknięcia się z nowym typem polityki. ETC. ETC... No, bo mieliśmy do czynienia z moralnością Minotaura czyli z bezwzględnym okrucieństwem politycznym.

I tyle. Dziś też lecicie a skrzydełka podobnie klejone słabym woskiem. Uważajcie.

Trzymamy kciuki!

EB i MG

W odpowiedzi na List Czytelników z Czerwca 2001 i Maja 2003 z prośbą o pomoc w interpretacji wiersza – analiza, przydatna szczególnie dla licealistów.

Lekcja polskiego - Słowacki

Zbyt wielu szło pod wodę. Tych z pierwszych okrętów.
co skrzydłem zagarniały każdy wiatr, i z łódek
walących rytmy wiosłem, posklejanym w domu,
jak wiejski cieśla zdarzył - aby tylko tonąć.
umiały i z bulgotem zejść w pobojowisko
między padlinę wraków. Tam co dzień nurkują
nauczyciele - skrobać szkielety - by wszystko,
jak wierzą, o ojczyźnie dobyć za perłę.

A ona
- ojczyzna nasza - także przez cieślę sklecona,
niezdarna w swych granicach jak niezwrotny korab,
kołysząca się nazbyt i jak zawsze chora
czeka tych, co potrafią płynąć, zabić - nie mdlejących
u progu sypialni carskiej.
- Choćby jak Anglicy,
co zabijali, a my zawsze dzicy
naprzeciw nich, bo zwierząt nie kochamy.

Cieśla,
co się jak nasz kołodziej okrutnie napocił,
nim wyrzezał ten korab i do kupy sknocił,
nie ma serca dla zwierząt. To źle. Psa szczekanie
do obcych uszu bystrzej goni niźli bulgotanie
tonących...

Zbyt wielu szło pod wodę. To nawiązanie do wiersza Słowackiego Testament mój. Werset:

A póki okręt walczył siedziałem na maszcie

A gdy tonął z okrętem poszedłem pod wodę

Okręt walczący i tonący – Ojczyzna.

Więc zbyt wielu szło pod wodę (podobnie jak w powiedzeniu i tytule książki o młodych w konspiracji: Kamienie na szaniec), też cytat z Testamentu Słowackiego. Z pierwszych okrętów – znaczy najlepszych. Jak powiedział ktoś o Baczyńskim, Gajcym i innych poetach co zginęli, „strzelaliśmy do wroga diamentami”.

Opis okrętów, łódek – wersety 2 do 6 – metafora przez okręty pokazująca i tych wielkich i małych, co też ginęli.

aby tylko utonąć umiały – szyderstwo bolesne z całej historii ostatniej naszej, gdzie ginie tyle ofiar a tak mało rezultatów.

Nauczyciele, którzy nurkują… Oczywiście jak nurkowie łowiąc znaczenie i metafory poezji chcą wszystko jak wierzą o ojczyźnie dobyć za perłę. Wiecie przecież jak się nurkuje w poszukiwaniu perłopławów.

A ona, (nasza) ojczyzna, jak jest, sklecona, czyli byle jak złączona, niezdarna w swych granicach czyli ciągle przecież zmieniana.

Jak korab, (ciężki, toporny okręt) – tu nawiązanie do metafory – okręt płynący, walczący, tonący jako symbol ojczyzny.

kołysząca się nazbyt – metafora do historii Polski ale i obraz kontynuujący ciągłość obrazowania przez okręt.

czeka tych, co potrafią – Kogo czeka? Przypomnij sobie scenę z Kordiana, Słowackiego, kiedy ten miota się przed sypialnią cara. Jest spiskowcem. Miał zadanie zabić despotę. A on biega, gada, wreszcie mdleje. I tak kończy się typowy polski spisek. A tu trzeba walczyć, zabijać.

Dlaczego jak Anglicy? No, bo nawiązanie do Kordiana, a i także do typowego myślenia o angielskim budowaniu imperium. Wszystko, co ważne dla Imperium jest moralne. Żadnych wahań. Żadnych Kordianów. Celowość i skuteczność.

my zawsze dzicy.. bo zwierząt nie kochamy . Wedle powszechnych mniemań Anglicy, bezwzględni w walce z narodami, byli sentymentalni wobec zwierząt. A o Słowianach powiadali, że są barbarzyńcami, bo zwierząt nie pieszczą dostatecznie. Tu jest i ironia, odnosząca się do sytuacji Polaków – żołnierzy walczących z aliantami na frontach II wojny. Kiedy twierdzili, że Polskę sprzedano w umowach politycznych w Jałcie, premier angielski powiedział „niepotrzebne nam wasze dywizje”. Bo było już tuż przed zakończeniem wojny i można było nie pamiętać o ich zasługach. To metafora czytelna dla starszego Pokolenia. Wtedy ciągle żyliśmy umowami i podziałem Jałtańskim świata.

Cieśla, co ten korab-ojczyznę jak kołodziej (aluzja do Piasta) złożył byle jak, sknocił oczywiście (jak szydzę), nie wykazuje światowego szyku, który nakazuje bardziej pamiętać o zwierzętach i nie rozczulać się nad ludźmi. Stąd drwiąca rada, że bulgotanie tonących czyli nas na tym okręcie-ojczyźnie, mało kto usłyszy.

Oczywiście, zasadą wiersza jest ironia. Kąsanie sercem, jak powiadał Słowacki. Zły ton żartu, jaki tworzą pokonani, wspólniewolnicy, żyjący w kraju wciąż tonącym. Dziś to tak ostro nie jest chyba odbierane. Wtedy ta analiza poetycka sytuacji Polski pono, jak piszą krytycy (Kuncewicz), była jak wystrzał armaty w cichej pukaninie.

Wiersz jest trochę zawiły. Byłem młody. Tematyka zupełnie nowa. Typ ironii specyficzny w poezji polskiej. A wiersz pisałem w Gruzji, tam znalazłem się w 64 czy 65 roku. I zobaczyłem właśnie taki dumny, stary naród, który niby utrzymuje wszystkie swoje niepodległe obyczaje a naprawdę jest dramatycznie zniewolony.

Kilka wierszy o Gruzji wtedy nie puściła cenzura w moim tomiku.Mtacminda czyli święta góra, czekał wiele lat na możliwość publikacji. Ton Lekcji polskiego jakoś przeszedł w druku. Był to zresztą początek zastanawiającego odbioru mojej poezji próbującej pisać o Polsce.

Taka jest to trochę analiza historyczna. A może nie? Jak myślisz, dobrze płynie nasz okręt? Dobrze jest sterowany? Nie pójdzie pod wodę? To pytania na dzisiaj.


Zdaje mi się, że już pisałem i to nie raz o „Lekcja polskiego – Słowacki„. Radzę poszperać w archiwum Poczty. Ale niech będzie jeszcze raz, trochę inaczej.

Skąd metafora okrętu? A stąd, że w wierszu Słowackiego, Testament Mój, cytuję z pamięci „a póki okręt walczył siedziałem na maszcie a gdy tonął z okrętem poszedłem pod wodę„. Wiersz ważny. Bo z niego też są „kamienie rzucone na szaniec„.

Polska jako okręt tonący. Symbol ojczyzny jako korabia był parokrotnie przywoływany w poezji, XVII, XVIII i XIX- wiecznej. Słowacki pisze o walczącym i tonącym okręcie. O pewnym więc zasadniczym wyobrażeniu ojczyzny, jakie się ukształtowało w tradycji polskiej. Ja atakuję ten obraz. Oczywiście przekornie i dla wywołania efektu myślowego nie bez uproszczeń. Więc nie podoba mi się, że zbyt wielu szło pod wodę. Tych jak Słowacki z „pierwszych okrętów”, gdzie załoga mogła gromadzić wielu wybitnych (co zginęli, jak chciałem udowodnić, z niewielkim skutkiem praktycznym), Baczyński, Gajcy, wielu innych. Proszę nie przypominać mi o wartości bohaterstwa i wierności jako rzeczy samej w sobie. To ważne. Ale wtedy chodziło mi o nawigację polityczną. O marnowanie tych wielkich okrętów i małych łódek posklejanych tylko po to, aby tonęły. Chciałem też aby nauczyciele, nurkując w to wrakowisko zatopionych, jakim jest i historia nasza, nie zajmowali się tylko „skrobaniem szkieletów”.

Czy miałem rację? I tak, i nie. Wtedy rozumienie, że nawigacja polityczna nie jest silnym naszym atutem przypominały mi jeszcze istniejące ruiny Warszawy. No i ciągłe nocne rozmowy o Powstaniu i Jałcie.

Ojczyzna nasza także przez cieślę sklecona„… No, od Piasta Kołodzieja, ale i chyba też cieśli, nie bardzo umieliśmy złożyć sprawnego państwa. Oczywiście to poetycka przesada. Ale… Ten niezwrotny korab czeka, „tych co potrafią płynąć„, nie tonąć. Tych, co nie mdleją- jak Kordian w progu sypialni carskiej. Sprawnych żeglarzy jakimi wtedy wydawali mi się w budowaniu państwa Anglicy. Oczywiście byłem młodym poetą i widać gorączka metafor nie zawsze była też dobrze sklecona. Stąd nawet mój przyjaciel i admirator poezji Piotr Kuncewicz w swojej historii literatury ma do mnie poważną pretensję o mój kawałek wiersza:

Choćby Anglicy
Co tyle zabijali a my zawsze dzicy
Naprzeciw nich bo zwierząt nie kochamy…

Strasznie go zabolał ten cytat jako miłośnika zwierząt i też angielskiej kultury postępowania ze zwierzętami… Pewno i jego kotka Patarafka – bardzo zasadnicza – nie wyczuła ironii bolesnej jaka miała być zawarta w tym fragmencie wiersza. Ja, przecież jestem zwierzolubem. Dowodem pies i cztery koty. Wszystko to oblega żonę i mnie bez przerwy. Anglików za ich kulturę wobec zwierząt szanuję. Rzeczywiście są w porównaniu ze Słowianami delikatniejsi.

Ale wtedy chodziło o to, że mówiłem o takiej polityce, którą umiejętnie ukrywa (jak np. anielska) krwawy i imperialny rodowód. Zresztą to też dziś inaczej wygląda. Ale mówiąc, że czasem oceniają nas wedle stosunku do zwierząt – chciałem pewno dać sygnał, iż należy się „cywilizować”. Zresztą nie wiem już jak wszystko wtedy czułem. Był czas poczucia, że kamienie rzucone na szaniec, że okręt zatonął, że cisza nad polską sprawą, że…

Pisałem wiersz w Gruzji. Chyba w Batumi. Był to właściwie mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Prawie trzydziestoletni napisałem jeszcze Mtacmindę i zobaczywszy jak dogorywa Gruzja, opukiwałem nasz zatopiony okręt ojczysty. Rok napisania chyba 64. Zaczynało się od składania myśli, z których powstała trzy lata potem „Rzecz Listopadowa”.

Pozdrawiam

Bryll


Głos Latarnika

 Wielce Szanowny Panie Erneście,

Dzięki wywiadowi z Panem, opublikowanemu w internetowym wydaniu Rzeczpospolitej, dowiedziałem się o istnieniu Pańskiej strony w cyberprzestrzeni. Od razu też do niej zajrzałem i z przyjemnością odnalazłem w niej utwory tak bardzo pasujące do sytuacji oczekiwania, oczekiwania na przyjście Pana, oczekiwania na cud... Bo też wnosząc z tonu Pańskiego wywiadu, wydaje się, że tylko cud może pomóc naszemu w dziwny sposób "oszołomionemu" społeczeństwu.

 Kiedyś wszystko wydawało się prostsze: "my" kontra "oni". Było oczekiwanie — a zatem i nadzieja — że jak się ten "dom niewoli" rozpadnie to nastąpi dla nas raj na Ziemi. Tak się jednak nie stało: wymieszano "nas" z "onymi", dobro ze złem, powstały hańbiące wręcz nas postawy moralne - te różne "... pierwszy milion trzeba ukraść...", "...jestem za, a nawet przeciw...", "...odpieprzcie się od Generała..." - te różne "grube kreski" na różnych poziomach życia. Odebrano nadzieję.... Spowodowało to zanik drogowskazów moralnych na ścieżkach naszego życia.  

Obserwuję bieżące sprawy Polaków jakby nieco z oddali — mieszkam w Toronto w Kanadzie — i z przerażeniem zauważam nieuczciwość i brak dojrzałości tzw. elit w naszym Kraju. Zapewne bywając wielokrotnie przez czas dłuższy za granicami,  zdążył już Pan utracić tę naiwną wiarę w uczciwość społeczeństw Zachodu, szczególnie tych, co bardziej rządzonych przez tzw. business community, i w to, że szczęście spłynie na nas głaskanych niewidzialną ręką wolnego rynku. 

Ale ja chyba za bardzo się rozgadałem o sprawach politycznych, bieżących, jakby nie "poetyckich". Chociaż, wydaje mi się, nieobca jest Panu rozmowa z czytelnikiem lub widzem na tematy zasadnicze i aktualne.  To jakby mi utkwiło w pamięci z lat moich licealnych (końcówka lat 60) kiedy to kilkakrotnie całą klasą biegaliśmy we Wrocławiu do Teatru Polskiego na spektakle Rzeczy Listopadowej w reżyserii Skuszanki. 

Piszę "biegaliśmy" z kilku powodów: 

- powód pierwszy: nasz Polonista zaliczył Pana wówczas do panteonu wieszczów narodowych — po trzech naszych wielkich dziewiętnastowiecznych (tym trzecim był Norwid, a nie hrabia Krasiński) i bohaterskim Krzysztofie Kamilu, powstańcu warszawskim. Trudno wymarzyć sobie lepszą rekomendację — na młodych, gorących ludzi działało to jak narkotyk... 

- powód drugi: zamiast nudnych klasówek czy zadań domowych pisaliśmy w ramach języka polskiego recenzje teatralne, co stało się nawet przedmiotem nieoficjalnego klasowego współzawodnictwa między kolegami. Aby móc "zabłysnąć" trzeba było dobrze poznać niuanse treści i inscenizacji. I choć większość z nas wybrała później nauki ścisłe, to z przyjemnością wspominamy te zażarte dyskusje. 

Potem, w latach siedemdziesiątych poczułem się trochę jakby ten Wieszcz wylał mi kubeł zimnej wody za kołnierz — jak to: Wieszcz w roli reżymowego urzędnika w polskim Londynie... I przyszedł czas Solidarności, czas, który jakby zaczął przywracać twarze i imiona ludziom...  Pomimo upływu lat wierzę jednak intuicji mojego Polonisty — i mam nadzieję na to, że Wieszcz jeszcze nie raz mocno podłubie w sumieniu polskich zjadaczy chleba, że to odbije się mocnym echem i że w końcu tychże zjadaczy chleba przerobi... Noblesse oblige! 

 Jest wielkim zaszczytem dla mnie możliwość podzielenia się z Panem tymi kilkoma myślami, a ponieważ piszę ten list niemal już w Wielki Czwartek, więc proszę przyjąć ode mnie najlepsze życzenia zdrowia i pomyślności oraz wielu sukcesów w użyźnianiu gleby narodowej. 

 Z poważaniem 
 Andrzej Sikorski, Toronto, Kanada

P.S. Przepraszam bardzo za brak "ogonków" przy niektórych literach (mój komputer jest mało inteligentny i nie zna polskiego — jak zresztą większość Amerykanów, dla których języki obce są obce) i znaczenie niektórych słów trzeba sobie "dośpiewać".

Szanowny Panie,

Dziękuję za list. Dał mi dużo do myślenia. Pewnie gdy będę wspominał w zapiskach czas premiery Rzeczy Listopadowej we Wrocławiu , to do wielu spraw wrócę. Do moich błędów i niesłusznych mniemań też.
A "ogonkami" proszę się nie martwić, żona poprawiła.

E.B.







 

 Szanowny Panie Erneście!

Ma Pan takie piękne wiersze, takie piękne. I pomyśleć, że pewnie nie kupiłabym "Kubka tajemnego", gdyby nie Pańska strona internetowa i gdybym przypadkowo nie usłyszała Pańskiego głosu dobiegającego z telewizora, że założył Pan tę stronę i że lubi Pan czytać. Pomyślałam, że może przy okazji skonsultuję wiersze, które pisze mój nastoletni syn. To koszmar dla twórcy — przesyłane utwory, ale matka Grzegorza Turnaua dobrze zrobiła, że swego syna poleciła Piotrowi Skrzyneckiemu. Do dziś nie zdecydowałam się na tę śmiałość, ale za to "uzależniłam się" od Państwa strony.

Pamiętam "Na szkle malowane" w Teatrze Słowackiego tu w Krakowie, teksty umieliśmy na pamięć, mam stare zbiorki innych utworów. Od kilku lat jednak znacznie rzadziej kupuję poezje. Wciągnęły mnie inne książki, wir pracy. A więc chwała internetowi i nawet TV. To zasługa możliwości komunikacji. Być może mój odbiór do czegoś się Państwu przyda: czytanie wierszy w tomiku różni się trochę od czytania wiersza na ekranie — i to wiersza na trzydziesty dzień marca! Mam wrażenie, jakbym słuchała mówionych do mnie słów.

Jeśli więc, Panie Erneście, ceni Pan sobie rozmowę, to właśnie tak się tego doświadcza. Jak osobistej rozmowy. To tak, jakby być zaproszonym do Państwa na herbatkę zupełnie bez wyrzutów sumienia, że się czas zabiera albo nudzi gospodarzy. Sądząc po korespondencji więcej jest osób, którym jest miła i potrzebna Państwa strona. Bez poezji, mądrości i serdeczności trudno żyć.

Życzę więc Państwu takiego rozprzestrzeniania się Państwa twórczości, jak łatwo rozprzestrzenia się internet. Wesołych i zdrowych Świąt!

Maria Stanisławiak
 Droga Pani Mario, 

Bardzo dziękuję za list. Kiedy zaczynałem moje „nadawanie” przez internet nie byłem pewny czy rzeczywiście jest, tak jak sądzę, z dochodzeniem poezji do czytelnika. Ale coraz więcej mam sygnałów, że może w ten sposób nawiążę ten ciągle zrywany kontakt z tymi, którzy chcą czytać poezje.

Jasne, internet nie wystarczy. To tylko sposób powiadomienia. Ale bez powiadomienia nie ma tego, co lubią wszyscy, kiedy spotykają się z wierszem. Chwili gdy go czytamy.

A jeśli ten internet daje jeszcze wrażenie, że mogą Państwo wpaść do naszego domu na chwilę rozmowy - no to właśnie o to nam szło. I przepraszam, że herbatka mojej poezji, pewno nie jest z najdoskonalszych listków zbieranych z krzewów, co rosną wysoko ponoć tuż pod Himalajami.

Może ma więcej domieszki z mięty, lubczyku, jeżyny a i kto wie, trochę przedestylowanego owocu kartofli (tak dawniej pisano); ale staramy się ją podawać w kubku czasem tajemnym.

Wraz z całą rodziną mą, jajkiem się z Panią dzielę. Niech, choć chwilę brykać będziemy jako niewinne baranki na lewadach nadziei.

Ernest Bryll

 

 

Szanowny Panie Erneście, 

Dzięki za tak wyczerpującą odpowiedź. Jestem zaszczycony! Cieszę się, że pisze Pan o Katowicach, o osiedlu Tysiąclecia. Znam te strony. Mieszkam tutaj. Ale nie o tym chciałbym Panu pisać. Dwa stwierdzenia w Pańskiej odpowiedzi zaintrygowały mnie i stąd postanowiłem odpisać. Pyta Pan o odbiór pieśni o Jaworze. Dalej pisze Pan, że jest inaczej, a jednak czasami tak samo ciężko.

Nie wiem jak inni odbierają owego Jawora. Ja bardzo osobiście. Każdy z nas chciałby zasadzić kiedyś swoje drzewo, zasadza je w momencie narodzin, później rosną gałęzie, konary. Niektóre usychają, inne zaś kwitną przez całe życie. Czasem niektórzy ludzie-jawory nie dojrzewają. Niektóre są piękne przez całe swe życie. Każdy również marzy gdzieś tam w głębi by wrócić do tego "jawora" z początku swojego życia, szczególnie gdy się życie zbliża ku końcowi. Ja czytam ten wiersz przez pryzmat swej egzystencji, oprócz tego wywołuje i przywołuje on (wiersz) mnóstwo wspomnień z etapów własnego życia.

Dziś jest równie ciężko niż było wtedy, lecz dziś biegamy szybciej, bardziej nieoczekiwanie, zaskakujemy samych siebie, a wiersz ten jest takim STOP w gonitwie za... czasem sami nie wiemy dokąd biegniemy. Gdy słucham Pański wiersz w wykonaniu Michała Bajora (pewnie interpretacja Pani Danuty Rinn jest również fantastyczna) zatrzymuję się w pędzie "dzisiaj" za "jutrem" i mam wtedy chwilę aby pomyśleć nad tym co i po co robię cokolwiek. Serdecznie dziękuję Panu za ten wiersz. Naprawdę dziękuję!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Przepraszam, że pozwoliłem sobie tak dużo napisać do Pana.

Wierny Katowiczanin.
Dziękuję. To ciekawe, jak nagle wiersz czy piosenka żyje nowym życiem i nowym znaczeniem. Niby innym, niż w czasie kiedy była pisana. Ale czy innym? Ostatecznie ciągle szukamy tego samego. Chwili wolności, kiedy można zastanowić się gdzie i po co biegniemy. A może gdzie i po co rzeczywistość nas goni.


E.B.
Michał Bajor, Jaworze mój rodzinny, sł.Ernest Bryll.


 Szanowny Panie,

Dziękuję za miłe życzenia, jakie złożył Pan w mojej książce po kameralnym spotkaniu w Klasztorze O. Dominikanów w Lublinie. Wciąż żywię nadzieję na to, iż spotkamy się kiedyś ponownie, aby - tym już razem - porozmawiać o współczesnej Irlandii, jej kłopotach i sukcesach. Myślę sobie, że dobrą ku temu okazją będzie praca magisterska o której Panu wspominałem, a która dotyczy gospodarki Irlandii po II Wojnie Światowej (do współczesności).

Życzę zdrowia i podobnych, udanych spotkań z wielbicielami Pańskiej poezji i Szmaragdowej Wyspy.

Krzysztof Jukowski
Spotkanie w Lublinie, rzeczywiście okazało się ciekawym. Bo i ja wiele się dowiedziałem. A na pracę o Irlandii czekam z niecierpliwością. Kto wie, że Irlandia nagle weszła do rodziny najbogatszych krajów Europy pyta mnie, jak to się stało? Niby wiem jak, a naprawdę jest to tajemniczy sukces. Składa się na niego irlandzka umiejętność korzystania z okazji jakie dała temu krajowi gospodarka Unii Europejskiej. Takoż umiejętność ściągania do siebie kapitałów i zagranicznych inwestycji... A też... Wiele jest powodów. 

A w Polsce, pytamy, bo przecież strasznie jest ważne, aby gospodarkę kraju pchnąć do przodu. Aby umieć rozegrać swoją szansę, kiedy ewentualnie spotkamy się z Unią. Ale w czym jesteśmy podobni do Irlandii a w czym inni? Na pewno nie jest to magiczne zaklęcie, które znają Irlandczycy i abyśmy tylko je poznali to i przed nami otworzy się skarb sezamu. Zaklęcia takiego nie ma. Ale, może przez zrozumienie specyfiki kultury irlandzkiej, może przez wiedzę o poezji tego kraju, czegoś dowiemy się o sobie. Czekam na Pana pracę magisterską. Nawet liczby, a pewno będzie ich tam pełno, bardziej mnie zaciekawiają niż przerażają.

Ernest Bryll

 

Szanowni Czytelnicy strony Ernesta Brylla
  
Znamy Go (E.B.) nie tylko z wierszy, ale także z „umuzykalnionych wierszy”. Pisało przecież wielu muzykę do Jego wierszy. Ja proponuję, aby piosenką-wierszem kwietnia (jeśli mogę tak proponować) była Pieśń o Jaworze rodzinnym (nie wiem tak do końca czy to poprawny tytuł) w interpretacji Michała Bajora. Ludzie, szukajcie tej pieśni-wiersza. Jest genialny!!!!!!
  
Zaczyna się:
  
Jaworze rodzinny dawno już wycięty
coś się niby obłok kołysał nade mną……
  
Panie Erneście, poezja jest chyba muzyką a muzyka, w pewnym sensie, poezją? Jak poeta to postrzega?
  

czytelnik-słuchacz
 
  

Dziękuję. Przypomniała mi się ta piosenka.
  
A właściwie był to najpierw wiersz. Napisany gdzieś między sierpniem 79 a listopadem 79. Czas dla mnie ważny. Przyjechałem niedawno z Londynu i oto zakładaliśmy nowe miejsce życia w Katowicach. Wszystko, co oglądałem w tym mieście i na osiedlu Tysiąclecia, gdzie zaczynaliśmy mieszkać, było bardzo ważne dla mojej poezji. Po raz pierwszy mieszkałem w wielkim robotniczym osiedlu. Bo Gdynia z lat kiedy pracowałem w elektrowni, była jednak innym miastem. Nowym, pełnym zieleni. Tu, w Katowicach, była zieleń parku, który można było oglądać z okien na siódmym piętrze.
  
Ale te Katowice — co rano ludzie pędzący do pracy. Rozwiane płaszcze ortalionowe, niby pokrowce na jakieś skrzydła. Każde drzewko ważne, bo tak to się na Śląsku czuje. Powietrze raz czyste, raz przeniknięte zapachem idącym od koksowni w Chorzowie.

Jaworze rodzinny, dawno już wycięty
Coś się niby obłok kołysał nade mną
Drzewo me dziecinne, coś swym liściem świętym
Żegnało mnie kiedyś, gdy ruszałem w ciemność

Drzewo święte
Drzewo ścięte
Z krajów zapomnianych
Bądź mi czyste
I ojczyste
Znowu przypomniane

Choćby cię ścinano co rok
Co dzień, toporami
Kiedy nasza przyjdzie pora
Zaszumisz nad nami
Choćby cię ścinano co rok
Co dzień, toporami
Kiedy nasza przyjdzie pora
Zaszumisz nad nami

Do kogo powrócę, gdzie poszukam cienia
Kiedy czas nadejdzie, żeby się położyć
I poczuć jak twarda pod plecami ziemia
I spojrzeć w obłoki, niby w słowo Boże

Drzewo święte
Drzewo ścięte
Z krajów zapomnianych
Bądź mi czyste
I ojczyste
Znowu przypomniane

Choćby cię ścinano co rok
Co dzień, toporami
Kiedy nasza przyjdzie pora
Zaszumisz nad nami
Choćby cię ścinano co rok
Co dzień, toporami
Kiedy nasza przyjdzie pora
Zaszumisz nad nami

Klonie mój rodzinny. Wiersz chyba powstał — a przynajmniej został dokończony w czasie jednego z naszych pobytów w Warszawie. Bo jeździliśmy ciągle trasą Katowice-Warszawa. Parę dni tu, parę dni tam. Taka była praca. Napisałem w wierszu o klonie. A potem, chyba za trzy lata, kiedy tworzyła się z tego wiersza piosenka do programu Boże nie daj nam siebie utracić, zmieniłem klon na jawor.
  
Czemu? Bo w piosence melodia wyraźnie wybijała magiczność drzewa. Jakie jest drzewo nasze magiczne? Ciągle obecne w pieśni? Jawor, na pewno. Tyle razy szumi w polskich tekstach. Oczywiście jest i kalina. Ta z liściem szerokim. Jest i wiśnia w sadku wiśniowym. Ale jawor to przecie najbliższy krewniak klonu. Niektórzy muszą patrzeć na spód liścia, aby go od różnych odmian klonowych odróżnić.Tak więc jawor.
  
Z powstaniem piosenki było tak. W tamtych dość ciężkich czasach stanu wojennego działał przy Muzeum Archidiecezji taki teatr. Aktorzy budowali niewielkie przedstawienia. I padło na mnie. Danka Rinn wykreowała cały nasz program. Składał się z moich wierszy i piosenek. Wiersze recytował wspaniale Krzysztof Kolberger, a Danka śpiewała. Powodzenie programu bardzo mnie zaskoczyło. A najpierw, kiedy pracowałem nad tworzeniem piosenek, razem z Włodkiem Korczem oglądałem swoje teksty jakby od nowa. I tak powstał Jawor, śpiewany przez Danutę Rinn, a także Michała Bajora. Tak powstała bardzo popularna potem pieśń Polskie Skrzydła — no właśnie stworzona z wiersza o tych biegnących do pracy Ślązakach, z którymi i ja do pracy biegłem.
  
Ciekaw jestem, jak się teraz Jawora słucha? Bo przecież jest inaczej. A jednak czasami tak samo ciężko. A może ktoś jeszcze pamięta Skrzydła? Tym, którzy szukają nagrania, zdradzę, że jest na CD Złota Kolekcja – Danuta Rinn.
  
E.B.

Kochany Autorze „SZKŁA MALOWANEGO”.
  
Jak fantastycznie, że do Autora tej śpiewogry można napisać list. Krótko postaram się zdać relację ze spektakli ostatnio granych.
W Teatrze im. A.Mickiewicza w Częstochowie graliśmy ku radości widowni, która zapełniła mi Teatr. Nie znających naszych koligacji z AUTOREM „SZKŁA” pragnę poinformować, że ten list jest od grającej w tym spektaklu aktorki.
  
Mam wielką radość, gdy mogę napisać, że była fantastyczna widownia, że grający w tym spektaklu aktorzy i aktorki mają swoją publiczność i fanów. Jeden jest szczególnie fantastyczny. Ma 9 lat. Jest na każdym spektaklu w garniturze i krawacie. Po spektaklu przychodzi do mnie do garderoby i śpiewa od początku do końca piosenki ze spektaklu. W koleżankach – aktorkach kochają się Panowie a w kolegach – aktorach Panie. To jest cudowne. W poprzednim tygodniu graliśmy w Gliwicach. Nasz 9-letni Fan płacząc „przepraszał”, że nie będzie Go w Gliwicach ale ma 40 stopni gorączki. I jak nie kochać takiego młodego mężczyzny?
  
A w Gliwicach podczas „Miłosnego śpiewania” ludzie trzymali się za ręce. Potrzebujemy Kochany Autorze SZKŁA miłości. Ty dajesz ją ludziom poprzez to co piszesz !!!
  
I pisz dużo, a ja będę pielęgnowała „Na szkle malowane” bo obecność na spektaklu 9-letniego Fana-Jacka jest bardzo zobowiązująca. Pozdrawia Autora i aktorka z tego przedstawienia i urzędnik, bo wicedyrektorem Teatru też trzeba być.
  
Małgorzata Wójcik

Kochani, dziękuję za list. Ukłony dla małego fana. Nie on pierwszy, choć chyba najmłodszy. W Warszawie był człowiek, który siedemdziesiąt kilka razy przychodził na sztukę. Tak po prawdzie, nigdy nie wiem, jak to się stało, że ta sztuka jakby uciekła z półki na sztuki teatralne i stała się zagadnieniem socjologicznym. Kiedy ją oglądam, jakbym to nie ja napisał. Choć napisałem, klnę się, w pocie czoła. No, nie przesadzajmy, pisało mi się ją z niezwykłą radością. Przyjdzie czas w moich wspomnieniach, kiedy opiszę i ten moment gdy nie wiadomo dlaczego zacząłem ją pisać. Jak potem zaczynała zdobywać sceny polskie i zagraniczne.
  
Geografia oddziaływania tej sztuki to obszary na południe od Polski. Do dziś grają ją ciągle na Słowacji. Byłem, widziałem któreś tam setne przedstawienie. Wiecie gdzie? W dolinie górskiej w wielkim amfiteatrze w Bańskiej Bystrzycy. Przyszło tam około dwadzieścia tysięcy widzów.

Przedstawiono mnie. Klaskali, ale czułem – oni, Słowacy, myślą, że znalazłem tekst tej sztuki w jakiejś dziupli po zbójnikach, przełożyłem ze starosłowackiego dialektu na polski, a oni teraz muszą tę opowieść o ich Janosiku oglądać w potwornym przekładzie.
  
Tako i w Czechach. Teraz po rozwodzie ze Słowacją, mój zbójnik, nie może bytować w Tatrach. Wedle nowych granic zbujuje na bukowinie Beskidu Śląskiego. Tak przynajmniej wyszło, wedle nowego znakomitego przekładu Jaromira Nohavicy (strasznie to w Czechach popularny człowiek) i tako grają w Pradze oraz w Moście.
  
A wy kochani, gracie też cudownie! I strasznie się z waszej częstochowskiej inscenizacji cieszę. Wielka to zasługa Krysi Jandy, ale i aktorów teatru, i Anioła niemała, i niech wam będzie miło, że macie coraz więcej wielbicieli.
  
Ernest Bryll czyli Zbój Grubawy oraz Brodaty

Dzień Dobry!!!
  
Miłośnicy Szmaragdowej Wyspy, w takich miejscach jak ta strona, czują się po prostu jak u siebie. Jestem uczennicą jednego ze śląskich liceów i zagorzałą fanką wszystkiego, co irlandzkie.
Wszystko zaczęło się, gdy dowiedziałam się o irlandzkim pochodzeniu mojego nazwiska. Nie zrobiło to wtedy na mnie większego wrażenia. Jednak, kiedy zaczęłam słuchać celtyckiej muzyki, czytać książki sióstr Brontë i oczywiście Pańskie wiersze, a pokój wytapetowałam sobie na zielono, pomyślałam, że może to jednak jest „zew krwi”.

Moje największe marzenie, to znaleźć na wyspie jakąś rodzinę (chociaż to chyba jest niemożliwe… niestety niezbyt wiem jak się do tego zabrać), no i oczywiście – odwiedzić Irlandię.
Na razie jednak chłonę wszystko na temat irlandzkiej kultury i… utożsamiam się z „Irlandzkim tancerzem”.

Mam nadzieję, że w najbliższym czasie znajdę na Pańskiej stronie coś o „Śląskim św. Patryku”, bo nie jest to możliwe na stronach Silesianki. Z wyrazami wielkiego uznania –
  
Barbara BEUTH

PS. Najserdeczniejsze życzenia urodzinowe dla Pana i Pańskiej Żony.


Dziękujemy bardzo oboje. W odpowiedzi napisaliśmy tak długi list, że postanowiliśmy opublikować go również tutaj na stronie. Myślę też, że ta opowieść zainspirowana Twoim pięknym listem na zielonej papeterii przyda się nam wszystkim. A co do Śląskiego Świętego Patryka, to jeszcze chwileczkę. Będzie święto. Irlandczycy zamierzają odłożyć swe tegoroczne parady w Dublinie, ale my, póki co do Katowic planujemy przyjechać i jak rok temu „zatańczyć polami, lasami Irlandii…”
  
PS. Skąd wiedziałaś, że ojciec sióstr Brontë był Irlandczykiem ?
  
Pozdrowienia ciepłe
MGB
  

Wyspy Szczęśliwe

Wygląda na to, że kilkanaście lat propagowania poezji irlandzkiej nie poszło na marne. Są ludzie, którzy tę poezję czują. O specjalnych powodach, jakie moim zdaniem skłaniają nas do wiary w niezwykłość Zielonej Wyspy starałem się napisać w marcu do Bractwa Celtyckiego z Bielska-Białej.

A teraz jeszcze o jednym. Czy rzeczywiście ta tęsknota za inną atmosferą życia — gdzieś tam, za morzami musi być tylko tęsknotą za legendą? Pamiętajmy — Irlandczycy często marzyli o ucieczce ze swego kraju. Denerwował ich tak samo jak denerwuje nas Polska.

Wystarczy popatrzeć choćby na kompleks Joyce’a. Z jednej strony zmykał z Irlandii, z drugiej nie potrafił bez swego Dublina żyć. Ale bez tego Dublina, który miał w pamięci. Ulisses jest przecież też czymś w rodzaju specjalnego przewodnika po Dublinie. Joyce umacniał swą pamięć szukając w różnego rodzaju materiałach o Dublinie, dopytując się wielokrotnie o fotograficzny obraz domów. O układ numerów na tablicach…A jednak uciekał. Z Irlandii, aby znaleźć swą Irlandię.

Czemu to piszę? Bo strasznie cenię tych, co szukają swej tajemniczej, wymarzonej krainy. Zresztą jakie to celtyckie. Przecież w starych legendach ciągle jest o podróżach morzem. Gdzieś na Zachód do Wysp Szczęśliwych, Wysp Młodości. Ale też jest wiele opowieści o tragedii powrotu z takich wysp.

Tak Oisin (zwany u nas Osianem), wielki poeta legendarnej drużyny wojowników i artystów, jakimi byli bohaterowie wędrujący z Fionem, wraca do Irlandii. Był na Wyspach Wiecznej Młodości. Właśnie Oisin rozmawia z czaszką jednego ze starych przyjaciół, których już dawno nie ma. A on wiecznie młody, bo żył na Wyspach innym czasem, wędruje teraz ich śladami. Irlandia jest teraz pełna innych ludzi. Biednych, skarlałych, niepamiętających dawnych herosów Fiona. Ludzie ci trudzą się zbieraniem kamieni. Kamienie są strasznie ciężkie.

A Oisin jednym palcem podniósłby te głazy. Tylko że… wrócił z Wysp Szczęśliwych na koniu. Czarodziejskim. Koniu, co miał go nieść bezpiecznie przez odmieniony czas. Pod jednym wszakże warunkiem. Oisin nie może dotknąć swoją stopą ziemi skarlałej ojczyzny. Jeśli dotknie, straci młodość wieczną. Zamknięta zostanie przed nim droga do Wysp Szczęśliwych.

I Oisin, litując się nad mordęgą ludzi, pochyla się z konia, aby udźwignąć głaz. Popręg pęka i Oisin dotyka ziemi nogą.

Staje się stary, biedny, utrudzony jak inni. Gorzka i piękna legenda. Bo jednak Oisin odarty z czaru wiecznej szczęśliwości jest prawdziwszy.

Dlaczego o tym opowiadam? Bo myślę, że trzeba tęsknić za Zieloną Wyspą, ale i może szukać jej wokół siebie.

Są ludzie warci tego. Spotykam ich często wędrując po Polsce. W Sandomierzu, Płocku, ostatnio w Siedlcach. Pewno spotkam ich za kilkanaście dni w Suwałkach. (dotyczy spotkań z 2001 roku- przyp. red.)

Z Siedlec miłych, gdzie opowiadałem i o starej poezji Irlandzkiej, przywiozłem podarowane mi zdjęcie.

 

Krajobraz jak z wiersza Modlitwa Caoilte:

Niegościnny czas zimy, wiatr włazi pod skórę

I pogania jelenia, co wędruje w górach

Aż się głos niesie ponad przełęczami

Gdy byk przeciwko chmurom uderza rogami

O, to samotnik z Carran - mało kto się dźwiga

Tam gdzie jego łeb płowy nad przepaścią śmiga

Ten rogacz nie umyka jak byle jelonek

Z Aughty przez wilki w dolinach goniony

O, to samotnik z Carran... Dawno, przed wiekami

Słyszeliśmy głos jego, jak wstrząsał górami

Ileż to lat minęło od nocy zimowej

Gdyśmy śledzili wilków gonitwy godowe

O, ile lat minęło... Zmęczone jelenie

Dawno pokładły się na odpocznienie

I przytuliły swoje płowe boki

Do zimnej ziemi. I śpią snem głębokim

O ile lat minęło... I nas zima ściska

Chmurnym rankiem drzemiemy wokoło ogniska

Lecz moja ręka na włóczni oparta

Jeszcze jest tyle samo, ile była, warta

O, ile lat minęło... Jaka zima Chryste

Ale przysięgam, synu Dziewicy Przeczystej

Choć wokół coraz ciszej, śmiertelniej ciemniej

Jeszcze potrafię przebić włócznią, co nikczemne

(Modlitwa Caoilte, tłum. E. Bryll, anonim powstały pomiędzy VII-XIII wiekiem)

Caoilte, też wedle legend był bohaterem, który po wielu wędrówkach powracał do Irlandii. Wszystko wydawało mu się zmienione i skarlałe.

Śnieg, pustka. Tam góry, tu na zdjęciu dziwna, wciągająca nas równina Podlasie. Biednej i kochanej ziemi.

Wysyłam więc w podzięce autorce zdjęcia, taki mój zapis, notatkę z tej krainy:

Płaskie w niełasce Podlasie

Zawsze w niedobrym czasie

W niemodnych wspomnieniach

Wklęsła ziemia

Niby Polska ale uboczna

Niby blisko ale dojść nie można

A i czego dochodzić? Zasypał

Wszystko piasek. I kwita

Czy coś się odpozna pod piaskiem?

Zależy od bożej łaski

A jednak i tu może być nasza Wyspa Zielona. Aby tylko ją odpoznać.

 

Drogiemu Jubilatowi!!!

Zdrowia, radości oraz dalszych wspaniałych przekładów z literatury staro-irlandzkiej oraz jeszcze piękniejszych wierszy w naszym języku ojczystym
życzą członkowie Bractwa Celtyckiego w Bielsku-Białej.

 Pozdrawiam,

Bractwo Celtyckie

Drodzy Celtowie!

Dziękuję za życzenia urodzinowe. Pomyślałem sobie: ilu jest nas zadurzonych w kulturze celtyckiej? A dlaczego tak zadurzonych. Przecież kraje Celtów, no powiedzmy Irlandia nie były przecież (nawet w złotym okresie rozwoju IX-XI wiek) oazami absolutnej szczęśliwości. Było jak na ówczesnym świecie.

 Ale czy tak samo? Jakie echo idące stamtąd, ciągle nas wabi? Co, powoduje, że ta naiwna legenda o zielonym świecie celtyckim, choć naiwna, jest jednak po części prawdziwa?

 Myślałem i tak wymyśliłem. Otóż legenda świata celtyckiego, zielonej Wyspy jest chyba legendą strasznie nam potrzebną w świecie zorganizowanym wedle centralistycznej, biurokratycznej koncepcji państwa, idącej z Rzymu. Bardzo upraszczam, ale ten system opierał się na jednym miejscu: Centrum gdzie podejmowano decyzje, gdzie działo się wszystko, co ważne. Z tego centrum droga do innych mniejszych centrów gdzie powielano i przyprawiano lekko to, co przyszło z góry. Coraz mniejsze i dalsze centra. I koniec.

Pomyślmy o organizacji tego świata na przykład na ziemiach podbijanych. Tylko miasta i obozy warowne. Mało ważne co tam, gdzieś poza murami. Przecież nawet rozwój chrześcijaństwa oparty mocno na drodze przenikania wiadomości w imperium był rozwojem: z miasta do miasta. Z centrum do mniejszych centrów. Wieśniacy, mieszkańcy tych pustych dla biurokracji miejsc przez długi czas nie byli nawet zaszczycani nawracaniem. Dopiero św. Marcin i jego myśl, że trzeba jednak wyjść poza biurokratyczne mury miast i porozmawiać z nieznanymi i obcymi mieszkańcami krain, otworzyli chrześcijaństwu drogę na prowincję, na wieś.

Tak w uproszczeniu wygląda ten system. O paradoksie, tylko pojmując psychologię wzmocnioną bizantyńską siłą centrum możemy zrozumieć choć trochę fenomen Rosji. W Moskwie, w Centrum zapadają decyzje. I aż do dalekich krain Władywostoku, gdzie i klimat odmienny i sprawy odmienne i tysiące kilometrów od świętego miasta władzy, ludzie realizują tę, nadaną z daleka myśl. A Królestwo Brytyjskie a Francuskie Królestwo i Republiki?

 A stara Irlandia? Akurat na odwrót. Niechęć do centrum. Niechęć do stolicy, niechęć do zorganizowanej biurokracji, niechęć nawet do zorganizowanej struktury szkolnictwa. Bo, popatrzcie na słynne miejsca, gdzie były wielkie irlandzkie skupiska uczonych — jakby uniwersytety. Kupa kamieni, pozostałości byle chałupek, z których nagle wszyscy przenoszą się w inne krainy. Jeszcze bardziej niedostępne, jeszcze trudniej ulegające jakiejkolwiek centralnej organizacji.

 A literatura? A prawo? Ten szaleńczy pomysł, aby wszystko: wiersze, historia, skomplikowane akty prawne istniały tylko w pamięci specjalnych ludzi. Ta wiara, że wiersz istnieje tylko wtedy gdy jest i mówiący i słuchający. A poza tym momentem jest uśpiony czekający na zmartwychwstanie gdy znów ktoś go powie i ktoś będzie słuchał?

 Odrębność koncepcji życia. Z poetą jako strażnikiem przestrzegania zawartych umów. Z kodeksem karnym, gdzie największym wyrokiem jest wygnanie z Irlandii albo osławienie w satyrycznym wierszu.

 Rozumienie prawa — znów odmienne. Nie rzymska siła przepisu „twarde prawo, lecz prawo”. Raczej poczucie względności formalnej sentencji prawnej. Ogromna siła, niejasnej przecie, ale jak dojmującej, zwyczajnej sprawiedliwości.

 Wielkość i przekleństwo świata celtyckiego. Nawet rzymska organizacja kościoła patrzyła krzywo na starożytne chrześcijaństwo irlandzkie. No bo te irlandzkie niby biskupstwa o niejasnej strukturze władzy, gdzie biskup był przeorem klasztoru, a poza tym pamiętał o prawach starych rodów….

 Ta przemyślność irlandzka w bezkonfliktowym przyjęciu chrześcijaństwa. Ci zakonnicy, rekrutujący się z dawnych pogańskich poetów i uczonych. To współistnienie ksiąg łacińskich pracowicie kopiowanych w klasztorach i wielkiej irlandzkiej literatury istniejącej w pamięci poetów. Specjalnie po to szkolonych. To dziwne współistnienie, brak starć. Brak męczenników. Brak wypierania gwałtownego jednej idei przez drugą.

 Najlepiej obrazuje to zapis mnicha, który przepisywał stary poemat Táin. Widać władza klasztoru była już zapisywaniu (a więc chronieniu tego poematu) trochę niechętna.

 Stąd na końcu Táina, zawartego w The Book of Leinster pojawiają się dwa zapisy. Jeden po irlandzku, a drugi dla tych, co czytają tylko po łacinie. Przytoczę oba:

 Bendacht ar cech óen mebraigfes go hindraic Táin amlaid seo ná tuillfe cruth aile furri.

(Błogosławieństwo każdemu, kto pamiętać będzie Táina tak jako jest zapisany i nie uroni ani słowa opowieści).

Sed ego qui scripsi hanc historiam aut uerius fabulam quibusdam fidem in hac historia aut fabula non accommodo. Quaedam enim ibi sunt praestrigia demonum, quaedam autem figmenta poetica, quaedam similia uero, quaedam non, quaedam ad delectationem stultorum.

(Ja, którym przepisywał tę opowieść pełną przeróżnych dziwów nie chcę ręczyć za jej prawdziwość. Niektóre sprawy są bowiem kłamstwem szatańskim, niektóre zmyśleniami poetów, niektóre mogły się wydarzyć, a inne nie mogły, niektóre zaś są wymysłem niespełnych rozumu).

 Ale tu widać tragedię irlandzkiej kultury. Nie chciała być zapisywana, więc ile z niej zginęło gdy przyszedł czas najazdów i niszczenia? Żyła w pamięci — więc w każdej dzielnicy, tego trudnego dla komunikacji kraju, mówiono wiersze własnym dialektem. Coraz bardziej innym – tak, że dziś ci, co od urodzenia mówią po irlandzku na północy wyspy, nie dogadają się łatwo z tymi, co mówią nim w małych enklawach na południu. A jedni i drudzy z tymi, co używają szkolnego literackiego języka.

 W zetknięciu z najeźdźcami, którzy organizowali swoje państwa wedle twardego centralistycznego wzoru, Irlandia przegrywała.

W świecie celtyckim (przynajmniej wyspy) nie lubiano miast. Więc twórcami stali się najeźdźcy. Wikingowie, Normanowie, Anglosasi.

Ale pamięć o tej, innej koncepcji zorganizowania cywilizacji trwa do dziś. Bardziej w naszych marzeniach niż w naszym życiu. I Zielona Wyspa jest jak miejsce ucieczki w świat inny. Czasami mocno nieprawdziwy, czasami sprowadzony tylko do wolności piwnej, ale często oparty o dużą wiedzę.

 O poczucie, że może jednak warto z tej odmiennej koncepcji świata coś ocalić. Na razie w krainie poezji. Krainie marzeń. W wędrówkach kiedy to uciekamy od coraz bardziej scentralizowanego świata.

 Co z tego, że wspaniałości tego Monstrum-Centrum nie mieszczą się już na Kapitolu, ale gdzieś wśród Świątyń Korporacji i w Miejscach Ofiarnych, jakimi są choćby supermarkety. Czujemy, trzeba koniecznie, trzeba mieć jakiś inny skryty kraj. Aby w nim co najlepsze ocalić z siebie.

 Więc może to, Bracia Celtowie różnych miast i krajów, sekretnie nas wabi? Może ten głos ciągle kuszącego nas echa dawnych pieśni? Piszę, wierząc, że choć niby zapisane, moje słowo mówi. Że to tylko zapis mojego mówienia, które będzie żywe gdy je do uszu swych a może do krainy swej wyobraźni zaprosicie.

Preferencje plików cookies

Niezbędne

Niezbędne
Niezbędne pliki cookie są absolutnie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony. Te pliki cookie zapewniają działanie podstawowych funkcji i zabezpieczeń witryny. Anonimowo.