Archiwum

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 10 czerwca 2001 roku.

Mieszkałem więc już w Otwocku. Wtedy lepiej. Nawet wspaniale.

W Otwocku zawiązała się spółdzielnia mieszkaniowa. Dało to szansę na zbudowanie własnego mieszkania. Spółdzielnie takie, ratunek dla młodych rodzin, powstawały z trudem ale powstawały po roku 56. To był dla nas znak przełomu październikowego.

Najsłynniejsza stała się Spółdzielnia  „Osiedle Młodych”. Wtedy, daleka Praga. Gazety rozpisywały się o tym cudzie spółdzielczości.

Bo to był cud. Chociaż częściowo, ale posiadanie mieszkania zależało teraz od naszej inicjatywy. Dawniej albo niewyobrażalnie wielkie pieniądze, albo szczególne szczęście u władzy, albo… Nie wiem jakie jeszcze albo…

Warszawiacy, którzy w \45-tym roku wracali do ruin miasta byli czasami lokatorami jakichś kątów w wielkich, na wpół zrujnowanych kamienicach. Pamiętam mieszkanie Mirona Białoszewskiego, niedaleko Nowogrodzkiej. Wchodziłem do tej ruiny witany nieżyczliwymi spojrzeniami jakichś ludzi, co z oburzeniem otwarli mi drzwi do korytarza. Bo nacisnąłem nie ten guzik dzwonka. A dzwonków było mnóstwo. Teraz w każdym pokoju kto inny. Większe pokoje podzielone przepierzeniami z dykty. Wszystko połączone korytarzem prowadzącym do wspólnej kuchni i łazienki. Korytarz obwieszony rowerami, baliami…

Takie mieszkania albo jeszcze gorsze, zobaczyłem w parę lat później kiedy wypuszczono mnie wreszcie dwudziestodziewięcioletniego, za granicę. Po raz pierwszy. Do Moskwy. Na festiwal filmowy. I tylko ściśle na tydzień. Nie byłem godny towarzyszyć festiwalowi przez cały czas jego trwania.

Wtedy było już po najgorszych latach w Otwocku. Pracowałem od 63 roku w telewizji. Byłem raczej znanym krytykiem filmowym, obiecującym poetą. Miałem stałe zarobki i raz w tygodniu ciepłą wodę w kranie. No i nareszcie paszport. Do zwrotu natychmiastowego, po tygodniu.

Pojechałem.

Przeżyłem, tylekroć dany innym, dreszcz przekraczania granicy. Tu trzeba powiedzieć że Związek Radziecki starał się o ten dreszcz szczególnie.
Wtedy tego nie wiedziałem. Myślałem sobie: tak już musi być przy każdym przekroczeniu granic. Jak kiedyś pojadę na Zachód – to dopiero będzie!

No, ale wpuścili. Zobaczyłem Plac Czerwony. Nadużyłem alkoholu więc nie chciało mi się wykorzystać miejsca dla cudzoziemskich filmowców w kolejce do mauzoleum Lenina i Stalina. Myślę, że delegacja francuska, zalewająca się łzami, godnie mnie w mauzoleum zastąpiła. Francuzi, nawet jak na mnie, zwolennika socjalizmu (ale dostrzegającego jednak jego marne wykonanie, gdy był marki „zdiełano w ZSRR”), byli albo dziko naiwni albo niezwykle inteligentnie obłudni.

I odwiedziłem ukradkiem Mirona Czernienkę. Młodego krytyka, wielbiciela filmu polskiego. Mieszkańca komunalnej rudery przy ulicy Basmannej. Miron Czernienko szybko wcisnął mnie do swojej nory. Na korytarzu, czujne staruszki wypytywały kto, co, dlaczego. Na szczęście mówiłem po rosyjsku znośnie i wyglądałem na obywatela Estońskiej Republiki Rad.
Powitała mnie słodka i miła żona Mirona. Tylko jej okulary! Była silnie krótkowzroczna a ówczesne szkła radzieckie przypominały raczej soczewki artyleryjskiej lunety. Gadu, gadu, czaj z konfiturami i obiecałem: poszukam w Polsce cieńszych szkieł i modnej oprawki.

My wtedy, w takich możliwościach górowaliśmy. Byliśmy niby zachodem. Socjalizm, u nas, wydawał się marki lepszej.
Znane nam były też koszule non-iron, które w Moskwie prawie z pleców nam zdzierano. Płacąc niezłe ceny.
Mirona pożegnałem. Okulary posłałem, na co mam dowód – list zaczynający przyjaźń z radzieckim krytykiem, wielbicielem filmów Wajdy.

Ale, co ja o Mironie Czernienko? Zacząłem przecież od mieszkania Mirona Białoszewskiego.

Więc stoję na korytarzu tego kołchozu mieszkaniowego w Warszawie, pod nieżyczliwymi spojrzeniami lokatorów, których indywidualne dzwonki zbezcześciłem. Miron wysunął głowę zza poharatanych drzwi. Wciągnął mnie do pokoju. Był w jakimś dziwnym odzieniu. Jeśli obok piżam i koszul nocnych istnieją jesionki nocne i buty nocne oraz futrzana czapka nocna, to tak Białoszewski był odziany. Czekał na mnie.

Na stole pokręconym kołysała się filiżanka z czarną jak pasta do butów herbatą. Miron Białoszewski często pijał herbatę wzmocnioną pastylką z psychedryną. Kiedyś spróbowałem takiej, u jego dawnego kompana z czasów okupacji, czyli Swena Czachorowskiego. Zażył tej herbaty Swenowej i Staszek Grochowiak. I pogryzł syjamskiego kota!

U Białoszewskiego, jak sądzę, w mojej herbacie, nie było psychedryny. Nikogo nie pogryzłem.

No tak, Miron był typowym mieszkańcem odgruzowanych resztek Warszawy.

Ale ja? Tylko spółdzielnia mieszkaniowa. Tylko wielka szansa dana nam przez Październik. No i strychy. O tej idei pisałem.
Spółdzielnia. Ale jak zostać jej członkiem? Straszliwe, kilometrowe listy oczekujących na szczęście wpisania na listę „prawie” członków. I członkowie podzieleni jako chóry aniołów w dziełach Dioniozego Pseudo Areopagity (w tym czasie jakoś się do prac tego angelologa pradawnych wieków dorwałem). Od najniższych, co będą czekali nie wiadomo jak długo, po tych, co czekają już na konkretnie budujące się bloki.

A runąć z tej drabiny oczekiwań łatwo. I do ostatniej chwili, wszystko mogło się zmienić.

Tak wiele lat później, kiedy już byłem pisarzem (którego nie wiadomo za co, ale jednak, umieszczono w Encyklopedii Powszechnej i w szkolnej historii literatury), zostałem strącony właśnie, gdy stałem na najwyższym szczeblu. Po zapłaceniu pieniędzy dostałem klucz do domu. Ale na drzwiach przybity skobel. Kłódka. Kartka. Dom podlega innej decyzji. W biurze spółdzielni wyjaśniono, że nagle zostałem przesunięty na dalszą kolejność. Lokalizacja nieznana.

Ale co wybiegać przed lata. Teraz jest rok 1962. Mam lat trzydzieści prawie. Mam dwupokojowe mieszkanie. Z ciepłą wodą raz na tydzień. W Otwocku, bo tam było łatwiej wcisnąć się do Spółdzielni. (No i brak prawa do zameldowania w Warszawie nie zamykał mi drogi). Mam małe dziecko, chłopca. Jestem bez pracy. Jeszcze trwa czas wilczego biletu, który miałem z czasów rozbicia Współczesności (Bezdomny z czupryną). Żona też nie pracuje, bo o pracę w Otwocku trudno.

Sytuacja bardzo marna. Był to czas, kiedy się wszystko załamało. Pożyczki, resztki jakichkolwiek pieniędzy – wszystko poszło na zapłacenie pierwszej raty w spółdzielni. I kiedy wprowadziliśmy się do mieszkania, i trzeba było płacić, dziura finansowa nie dawała się już załatać.

Zresztą załamałem się też zdrowotnie. Nie mogłem już pracować „na czarno”, produkując różne audycje, które podpisywali koledzy, pisząc mnóstwo artykułów, dorabiając korektą stylistyczną książek. Czasem wyłączano nam nawet prąd. Nie było za co, w terminie rachunków opłacić.

Do Warszawy jeździłem na gapę. Opracowałem cały system ucieczek przed konduktorami. Swen Czachorowski, mieszkający już chyba w Warszawie, ale pamiętający swoje dojazdy z Kobyłki nauczył mnie techniki „moczenia biletu”. Wtedy były bilety tekturowe. Datę i godzinę wybijała maszyna. Czasami niewyraźnie. Otóż odpowiednim moczeniem (nie w wodzie) można było doprowadzić znak datownika do zaniku. Trzeba było jeszcze bilet wałkować przez bibułę. Tak nieprecyzyjnie datowany bilet był uważany przez kontrolerów za wynik błędu maszyny. Mandatu nie wypisywali, na komisariat nie ciągnęli ale cudowny bilet odbierali.

No i odwiedza mnie nagle Zygmunt. Gość z dalekich Włoch, znawca muzeów Italii, Francji! Siedzimy, gadamy. Ja trzymam dziecko na rękach i karmię z butelki. Zygmunt robi mi zdjęcie:

Ernest Bryll z synem Markiem
Ernest Bryll z synem Markiem

W roku ’62 słuchałem go. Opowiadał o Zachodzie. I o tym jak dotarł do Włoch. Jak biedował, pracował, studiował. Jak tam jest. Zazdrościłem. Podziwiałem. Ale nie rozumiałem. Pierwszy raz miałem zobaczyć swój paszport dopiero w roku 64. Teraz byłem mieszkańcem przyzwoitego mieszkania, ale naprawdę na dnie. To dno trwało od dwu lat.

Było nawet tak, że pojechaliśmy z Ewą do Gorzowa Wielkopolskiego. Szukano kierownika domu kultury. Myśleliśmy: – Może przyjmą. Jak nie mnie to ją. Szanse w Warszawie były prawie zerowe. Szanse na pracę w Gorzowie trwały pół tygodnia. Potem delikatnie nas przeproszono.

Tak więc, po nadziei gorzowskiej, znów w Otwocku. Siedzimy z Zygmuntem. On opowiada. Liczy też na pracę na uniwersytecie lub w muzeum. Jest przecież doktorem znanego włoskiego uniwersytetu. Autorem świetnej pracy o mało znanych precjozach sztuki włoskiej. Zygmunt zrobił zdjęcie. Potem wyjechał. Zostaliśmy w słonecznym, ładnym ale głodnym mieszkaniu.
Marzeniem była pralka „Frania”. Bo pieluchy z tetry. A tego stosy. A piec w kuchni na węgiel. A grzać na maszynce elektrycznej drogo. Drugie marzenie to łóżeczko dla dziecka. I materac!

Nie wiedziałem, że te marzenia nagle się spełnią. Życie odmieni się jak po cudzie. Kiedy rozmawialiśmy z Zygmuntem nie mówiłem nic o szalonym i desperackim „skoku na pieniądze”. A taki wykonałem. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem czy lecę czy spadam z hukiem. Nic nie można było przewidzieć. Jaki to był skok? W rozpaczy znalazłem notatkę w prasie. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza przedłużała termin składania prac na konkurs literacki, chyba o trzy miesiące.

Miałem starą maszynę typu Adler i ryzę papieru. Siadłem i zacząłem pisać moją pierwszą powieść. Konkurs dawał szansę. Pracę wysłałem. Podpisałem godłem Jakób. Przez „ó”. To ważne. Bo potem w czasie czytania prac sądzono w jury, że to powieść starszego wiekiem autora. Jakób wedle dawnych zasad pisowni. Ja wedle takich pisałem, bo w dzieciństwie na tajnych lekcjach u Pani Wolf – jednej z cichych bohaterek tajnej szkoły w Generalnym Gubernatorstwie – znalazłem stary podręcznik pisowni. Chyba sprzed pierwszej wojny.

Jakób. Takie imię nosił też mój syjamski kot. Przyjacielski dar od Swena Czachorowskiego. Swen nadał arystokracie kociemu imię platońskie Fajdros.

Znałem pisma Platona, bo czytaliśmy je w ciekawych przekładach Witwickiego. Ale zawsze skłonny do plebejskich nazw, jadła, rozkoszy, do grubej mowy, do tradycji kalwińskich jakie w cudownie spolszczony sposób uosabiał ojciec poezji Mikołaj Rey – nazwałem kota Jakóbem. Na szczęście. I Jakób przyniósł mi szczęście. Bo taki przyszedł telegram:

Telegram od Ludowej Spółdzielni Wydawniczej
Telegram od Ludowej Spółdzielni Wydawniczej

O czym była moja pierwsza powieść Studium? O zabójstwie po zabawie na wsi. O śledztwie, które miało wyjaśnić co było powodem. I o braku jakiegokolwiek powodu. Postacie: normalni chłopcy, którzy nie mogą wyjaśnić czemu zabili. Kompletny brak logiki, powodów, przyczyn…

To musiało być nowum. Bo opowieść Trumana Capote o bezsensownym, nielogicznym, okrutnym morderstwie i uczestnikach takiego mordu jeszcze wtedy chyba nie była napisana.
Wiem, że Studium nie było wielką powieścią. Co w niej było? Chyba niezafałszowany obraz ni to wsi, ni to półmiasteczka.

Dość o prozie. Ważny był telegram drugi:

Telegram Drugi
Telegram – wręczenie nagród

Nagrodę odebrałem. Była oszałamiająca. Chyba koło 30 tysięcy. Piłem na przyjęciu ostrożnie. Trzeba było bowiem wrócić z łóżeczkiem dla dziecka. Takoż z materacem. Z lokalu LSW blisko było do Domu Towarowego. Tam bywały łóżeczka.

Były. Drewniane. Był materac, chyba jakiś wspaniały bułgarski albo jugosłowiański. Była koperta z pieniędzmi. Koperta gruba. Nie jakiś czek! Łóżeczko kupiłem. Zawiązałem sznurkiem. Tak i materac. Przewiesiłem wszystko przez plecy i ruszyłem z Domu Towarowego na dworzec. Wsiadłem do pociągu. Z ważnym biletem. Dojechałem do Otwocka. Wysiadłem. Zarzuciłem na plecy bagaż i powędrowałem parę kilometrów do domu. Bo piękna ulica Pułaskiego biegła akurat na granicy Otwocka. W połowie drogi pomiędzy stacją Otwock a Śródborów.

Co tam! Doszedłem. Co tam, wyszedłem z biedy!

Co tam. Za parę miesięcy oferowano mi robotę w telewizji. Byłem młodszym redaktorem, który przygotowywał materiały do filmowej audycji o filmie, zwanej Klaps. Szefem moim był Grzegorz Lasota. Właściwie „nadszefem”, bo Klapsa prowadził Grzegorz Dubowski. Praca była trudna. Grzegorz Dubowski to miły kolega. Ale Lasota! Z jednej strony fachowiec, z drugiej strasznie chimeryczny i czasami bardzo chamski. W kontaktach z podwładnymi.

Pierwszy dzień pracy. Lasota wściekły. Daje mi pudło z materiałami filmowymi. Każe natychmiast przygotować montaż. Nie wiem jeszcze gdzie pracują montażystki. Taśmy są nagrane, innym niż znałem, sposobem. (Chodziło o to, że wówczas często w audycjach TV nagrywano „obraz” kamerą niemą – czyli bez rejestracji dźwięku. A wypowiedź na magnetofon. Potem ekwilibrystyka zgrania obrazu z dźwiękiem. Niezwykle trudna technicznie – tak aby widz nie dostał inaczej ruszających się ust w stosunku do mówionych słów.) Myślałem, że wylecę z pracy już tego dnia. Ale dobrzy ludzie pomogli mi przebrnąć przez fanaberie szefa. Pamiętam Elę Klekow. Miłą, spokojną blondynkę. Ratowała mnie nie raz.

Potem wyszło Studium. Potem były dobre recenzje. Zamknięty świat powoli się otwierał. Najważniejsze: miałem pracę! Bo od szesnastego roku życia, zawsze starałem się gdzieś pracować. Jak już widać z tych wspomnień, parokrotnie bywałem bez pracy. Ale wracałem. Trzymałem się pracy nawet w czasach największego powodzenia pisarskiego. Bo boję się być pisarzem a szczególnie poetą. To czasem jest a czasem gdzieś ucieka.

Poezja jako zawód, jako sposób zarobkowania? No nie. Jeśli tylko można, trzeba pracować w innym zawodzie. Nawet po to aby nie mieć zbyt wiele czasu na pisanie wierszy. Bo sztuka, poezja jest nam najmilsza, kiedy staje się niby wagarami w naszym zagonionym życiu.

I cóż z tego, że ludzie najbardziej cenią moje wagary? Żeby uciekać na wagary trzeba „musieć istnieć” gdzie indziej. Ale to już moje teorie prywatne.

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 20 lutego 2001 roku.

No tak, ta bezdomność znów wraca w moich wspomnieniach.

Jako student zasiedlałem kompleks akademików na Kickiego. Słynny „Kic dopiero powstawał. Po ścianach lała się jeszcze woda. My suszyliśmy je własnymi oddechami. Ach, jaki to był luksus w latach 54-55 mieszkać w sześcioosobowym pokoju. Przedtem mieszkałem nielegalnie w dwunastoosobowym.

Wielu z nas, było tuż przed zakończeniem studiów. Ci, co przeszli takie akademiki jak „Kic”, pamiętają ten strach: Co dalej? Gdzie dalej? Często nie było gdzie wracać. A Warszawa zamknięta. Ilu z nas szukało szpary, dojścia. Ilu z głupoty za to pozwolenie przeciśnięcia się przez szparę coś obiecało… Zawsze patrzę ze zrozumieniem na drogi tych z „Kica”. Bo może i ja wpychałbym się szparą, gdyby losy moje nie poszły szczęśliwiej…

Tak. Temat bezdomności szedł za moją poezją przez wiele tomików i wiele lat. Bezdomność i dojazdy z dalekich okolic Warszawy.

Kto nie dojeżdżał, nie wie co to znaczyło. Ludzie, którzy o szóstej rano w pociągu próbowali odespać wstanie o czwartej. Dwa kilometry do marnego autobusu — nim jechali do prowincjonalnej stacji. Czekanie na pociąg do Warszawy. I jeszcze w Warszawie droga długa, czasami i godzinę, kombinacja różnych tras tramwajowych.

Jest taki jeden z moich wierszy z dawnego Roku Polskiego:

Marzą nam się jeszcze chałupy w śniegu
Takie przejrzyste, takie z kalendarza,
Kurdesz z zadymką i sanie w szeregu...

Poeta słowo na słowa przetwarza,
Buduje polską zimę....
A tu siąpią deszcze,
Gołoledź, chłopi na rowerach jadą

Potem runą w autobus, aż blacha zatrzeszczy
I tak ściśnięci. Spoconą gromadą

Dobiją do miasteczka.

Tam z jaką godzinkę
Poczekają na ciuchcię prosto do Warszawy,
W karty zagrają albo usną krzynkę,
Łapiąc przez nos powietrze. Takie oto sprawy

Mamy na styczeń. Zaduch okowity,
Kraj za oknem wagonu szary, spopielały,
Pięć gawronów na śniegu - ot krajobraz cały
I pociąg dynamitem zmęczenia nabity.

Polemizowałem ze Staszkiem Grochowiakiem. Jego Rok Polski, który wywołał moją odpowiedź był poematem doskonałym o pięknie przyrody polskiej i obyczajach. Ja napisałem reportaż poetycki. Było głośno o tej polemice, bo pismo Literatura za pośrednictwem redaktora Gottesmana wydrukowało ten reportaż. Na całej kolumnie. No i dobrze. Tylko dalej, kiedy spokojnie oczekiwałem wydania książkowego (1977) nagle, gdy książka ilustrowana przez Janusza Stannego była gotowa, kazano ją rzucić na przemiał.

Rok Polski – jeden z pięciu zachowanych egzemplarzy

Drukarze uratowali pięć egzemplarzy. Jeden dotąd mam.

Ale ja już byłem wtedy mocniejszy. I znałem sposoby walki. Bo poznałem je wcześniej jako kierownik zespołu filmowego Kamera, kiedy przepychaliśmy przez opór „różnych tam” filmy. To co, że w 68′ roku wywalono nas z Kamery. Może kiedyś napiszę o tym, bo historia ciekawa, a pismo o wywaleniu nieco kuriozalne. Ale wiedza o sposobach została.

Tak więc Rok Polski wydano po raz drugi. Boczkiem i cicho.

Rok Polski, wydanie II.

Najśmieszniejsze, że nie lubiąca mnie recenzentka jednej z gazet napisała, atakując wydawnictwo, iż nie rozumie czemu wydało po raz drugi ten poemat. Pierwszy, jak przeczytałem musiał pójść na przemiał, ponieważ było to poemacidło okropne. I nikt z oburzonych czytelników nie kupił ani jednej książki z pierwszego nakładu. Ponoć zbojkotowali poemat.

Ponieważ jednak drugie wydanie tego samego zbioru wierszy rozeszło się znakomicie, sama zasada poematu, nazwijmy to kalendarzowego, wielce mnie urzekła. Bo jest coś w tym, żeby dać jakby poetycki przepis na poszczególne miesiące, a nawet na cały rok. Tak więc teraz, stworzyłem nowy kalendarz zwany Uśmiechem codziennym czyli Rokiem Polskim 2000.

Ach, ten nasz rok dwutysięczny. To poczucie jubileuszu. Ta retoryka przeróżnych przemówień oficjalnych i prywatnych powinszowań.Dawniej ciągle powtarzano Do siego Roku. Banalne, ale krótkie. Teraz wysłuchałem już wielu długachnych przemówień, różnych osób do mnie. Przemówień co miały być ciepłe, oryginalne i prywatne a stały się nadęte tym kończącym się i rozpoczynającym tysiącleciem. Teraz znów pierwszym rokiem nowego tysiąclecia.

A tu nie ma co się puszyć. Przynajmniej ja nie mam. Bo najważniejsze pytanie, które sam sobie zadaję jest takie —

Czemu kiedy jest tak świetnie i wszyscy z takim wysiłkiem trzymają w gębie uśmiech, tak trudno nam się do przyszłości radośnie wyszczerzać?

Ale na tym nie koniec. Otóż owe poetyckie kalendarzowanie ma widać jakiś urok. Bo Marek Jaromski, bardzo ciekawy malarz, grafik, drzeworytnik, zupełnie przypadkiem dorwał się do wierszy z Roku. I albo coś z nim jest nie tak, albo z moim poematem coś jest tak.

Marek Jaromski, Drzeworyty – Rok Polski

Otóż, Marek wyrył w wielkich lipowych dechach dwanaście wierszy na dwanaście miesięcy. Do tego jeszcze deska-okładka i tak powstało dwanaście ksiąg. Praca wielka, bo trzeba wszystko wyciąć dłutkiem. Gdyby tak inni moi czytelnicy dawali mi takie niepodważalne dowody zafascynowania wierszami byłbym w sobie pewniejszy. Bo to nie jest czczy komplement. To dwadzieścia cztery grube lipowe dechy.

Marek pokazywał już te dechy czy wierszoryty swoje w wielu miejscach. Były we Frankfurcie, Wiedniu, i w Polsce też w paru ładnych galeriach się znalazły.

Co ciekawe, jak mówi Marek. Ludzie, co bardzo często, ot tak jednym rzutem oka czytują poezję stają nagle przed tymi wierszorzeźbami i kontemplują. A więc i uważnie czytają, bo wprawdzie to rzeźba, ale złożona z cieni mego słowa.

Ten Uśmiech codzienny jest kalendarzem dość dramatycznym.

Pierwszy mój  Rok Polski też był taki. Ale żeby po prawie trzydziestu latach w zupełnie innej Polsce, trwała nagle dalej ta sama nuta smutku….

Przeczytajcie jeszcze dwa wiersze, z maja 1977 i czerwca 2000.


My, cośmy wyszli w górę karierę zrobili
Zasiadamy w redakcjach, biurach i urzędach,

My, cośmy sobie łaskę wymodlili
U Pana Boga na tłustych prebendach,
Niby mamy to właśnie, co nam się marzyło

W świetle naftówki głucho pełgającym,
W ciemnym wagonie machorką śmierdzącym,
Którym się ze wsi po szczęście jeździło...

Mamy to wszystko, jeszcze więcej mamy,
A nie możemy nocą spać w spokoju.

Przez sen coś wspominamy, gadamy, szukamy,
Wstajemy i tłuczemy się w ciasnym pokoju,
Rachując to, co było w życiu do zrobienia,
I co przedrzemaliśmy w senności sumienia

Wziął, upadł na ulicy a więc się nie liczy
Bo tylko z nas układa się piękny rachunek
Tylko nam jest dodane. I tylko my sumę
Umiemy zdawać przed boskim obliczem

Nie ma litości najmniejszego włoska
Bóg nasz z główką malutką jak plemnik liczenia
A więc się nie oglądaj za tym, który został
Każdy z nas płacze pięknie ale oczu nie ma

Kto głupio się obejrzy może się obudzić
Z głową na zawsze w przeszłość przekręconą
Tak właśnie między nami człapie wielu ludzi
Ubogą stroną

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 24 lutego 2001 roku.

Może to nazbyt wielki skrót w mej poprzedniej opowieści. Od podboju przez Normanów do Odlotu Earlów. Ale z drugiej strony, trudno tu pisać szczegółową historię Irlandii. Taka już jest wydana. Przypominam więc jeszcze raz, sięgnijcie po Historię Irlandii wyd. Zysk i ska. Naprawdę, czytając ją można pojąć dzieje Wyspy. Strasznie skomplikowane. Mieszanina bitew, najazdów, zjednoczenia i rozłamy. Duńczycy, Normanowie. Trzeba pamiętać, abyśmy nie przenosili naszych wyobrażeń o utracie niepodległości na te, przecież jeszcze średniowieczne, dzieje Irlandii. Często lubimy zbyt upraszczać.

Historia Irlandii, T.W.Moody, F.X.Martin, tłum. Małgorzata Goraj-Bryll, Ernest Bryll, 2010, Wydawnictwo Zysk i Ska.
Historia Irlandii, T.W.Moody, F.X.Martin, tłum. Małgorzata Goraj-Bryll, Ernest Bryll, 2010, Wydawnictwo Zysk i Ska.

Najazd Normanów, panowanie Tudorów, zagarnianie całych połaci wyspy przez Anglię. I oczywiście wspaniali wodzowie irlandzcy, bohaterowie walki o wolność swego ludu. Nie było to tak proste. Właściwie w czasach walki o panowanie Irlandii sami Irlandczycy nie stanowili jeszcze narodu. Nie mieli poczucia jedności. Wystarczy popatrzeć na mapę z okolic 1130 roku. Ileż tu prowincjonalnych królestw? Stąd te skomplikowane decyzje ich przywódców, królów i wodzów. Stąd trudno powiedzieć co było zdradą a co było decyzją wynikającą z realnej oceny rzeczywistości.

Mapa Irlandii, ok.1130
Mapa Irlandii, ok.1130

Pamiętajmy też, że panowanie najeźdźców było walką, w wyniku której kształtowały się nowe ośrodki władzy. Ciekawe, że Normanowie szybko ulegali czarowi kultury irlandzkiej, wchodzili w różne związki z miejscowymi władcami. Tak więc rodziła się niezmiernie wpływowa grupa panów o normandzkiej genealogii, ale związanych coraz bardziej z gaelicką kulturą Wyspy. A kultura ta była fascynująca. Szczególnie dla życia dworskiego.

Rozwijały się też miasta, chociaż Irlandczycy nie byli ich założycielami. Cała stara koncepcja życia w tak zwanym „złotym wieku Irlandii” czyli w sprzed X wieku i najazdu Wikingów była niechętna wobec tworzenia ośrodków miejskich. Tak więc miasta najpierw zakładane przez Wikingów, Duńczyków a potem przez angielskojęzycznych mieszkańców, tworzyły zupełnie inną kulturę niż kultura wielkich dworów.

Gaelickie upodobania szlachty były coraz bardziej niebezpieczne dla angielskich królów. Stąd próby zakazu wszystkiego, co gaelickie. Oto w statutach z Kilkenny 1366 zabroniono używania języka, prawa i zwyczajów irlandzkich. Statuty te pozostały jednak tylko pisaniną i długo jeszcze szlachta będzie mieć na swych dworach harfiarzy oraz poetów śpiewających po irlandzku. Zresztą, język irlandzki ciągle miał zasięg ogromny. Językiem angielskim posługiwano się tylko za palisadą (Pale) czyli w rejonie obronnym wokół Dublina. I w kilku jeszcze miastach.

Jak te przeróżne wpływy bo i francuskie przez Normanów i angielskie, wpływały na rozwój nowej poezji irlandzkiej niech świadczy wiersz Nie mów źle o białogłowach.

Nie mów źle o białogłowach
Nie ma w tym dowcipu wcale
Kto dla błędów ich surowy
Tego za to nie pochwalę

Kocham to przekorne plemię
Jasność ich i słodką mowę
I nienawiść budzi we mnie
Kto oczernia białogłowę

Czyliż one wymyśliły
Nasze wojny, krwawe zmowy
Co kraj w gruzy obróciły -
Nie mów źle o białogłowach

Toć biskupi i prymasi
I król, który nam królował
Byli na ich wdzięki łasi -
Nie mów źle o białogłowach

One zawsze lgną do chłopców
Co odważni, młodzi, zdrowi
Nie chcesz tej skłonności popsuć -
Nie mów źle o białogłowach

Nigdy ich nie zadowolą
Władcze brzuchy, siwe głowy
Wciąż rycerzy młodych wolą -
Nie mów źle o białogłowach




Gerald Fitzgerald, Nie mów źle o białogłowach, tłum. Małgorzata Goraj-Bryll

Autorem wiersza jest Gerald Fitzgerald, Earl Desmondu. Człowiek z wielkiego rodu, który ogromnie zaważył na historii Irlandii. Wielcy wodzowie z tej normańskiej rodziny w początkach XV wieku sprzeciwili się nawet władzy angielskich królów. Stanęli po stronie gaelickiej kultury Irlandii, przeciwko anglojęzycznym obywatelom miast. Ścięcie Earla Desmonda, innego przedstawiciela tegoż rodu, 14 lutego 1468 roku było wstrząsem dla Wyspy. Ale my jesteśmy teraz w latach wcześniejszych. Bo nasz poeta, Gerald Fitzgerald, także Earl of Desmond zmarł w 1398 roku. Pisano o nim tak — Był to szlachcic wielkiej hojności, przystępny, dowcipny, wykształcony w pisaniu kronik.

Zresztą jak podaje historia Desmondowie w ogóle musieli być pięknym rodem. Bo o ściętym prawie sto lat potem, wspomnianym już potomku, tego rodu pisano w angielskich księgach — Ścięto Earla Desmonda.A uczeni twierdzą, że nigdy nie było w Irlandii młodzieńca piękniejszego niż ten, który został tak zdradziecko zabity przez saksońskiego pana.

Saksoński pan. Pojawia się więc nazwanie, które odróżniało tych, co stawali przeciw kulturze gaelickiej od Irlandczyków i Anglo-Irlandczyków. Ale jak potomkowie najeźdźców zostawali Anglo-Irlandczykami? No, choćby tak jak nasz Earl, Poeta, potomek Normanów. Pan, który długo walczył przeciw gaelickim wodzom. Bo przecież jego ród wyrąbał sobie swoje własne państwo. W czasie tych walk było i tak, że stracił wolność. Był więźniem Briana z O’Brienów z Thomondu. Ale widać niewola ta była niewolą wedle starych praw walki. Znów przypominam Táin’a, abyście zrozumieli prawa walki z tamtych dawnych mitycznych lat. Wtedy zmagający się bohaterowie walczyli krwawo przez cały dzień, a w nocy pomagali leczyć przeciwnikowi rany. Pojąc go specjalnymi, czarownymi napojami, posyłając sobie wzajemnie najlepszych medyków. Po to, by rano znów podnieść się i walczyć.

Oczywiście czasy, kiedy wojował Earl Poeta, nie były już czasami starych opowieści. A jednak prawa wojny musiały być prawami uczciwej walki. Prawa niewoli musiały też być pełne galanterii. Bo właśnie w niewoli Desmond Poeta zaczął układać pieśni w języku irlandzkim. Jako znawca poezji francuskiej wprowadził do literatury irlandzkiej piękny komplement, czar dworskiego uwodzenia kobiet. Stał się słynny. Nawet prości wieśniacy wierzyli, że jest dobrym czarownikiem. Długo po jego śmierci opowiadano że żyje i pisze pieśni, że tylko zasnął i powróci na swym zaczarowanym koniu…. A rodzina Geraldinów porzuciła swój język najeźdźców i zaczęła używać irlandzkiego. Nawet w zapisach administracyjnych. Tak więc były miejsca, gdzie powstawało z zetknięcia dwóch kultur coś ciekawego i wielce obiecującego.


Przeczytaj również:

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 16 lutego 2001 roku.

Aby zrozumieć wiele wierszy irlandzkich z 12 i późniejszych stuleci trzeba choć trochę orientować się w skomplikowanej historii podboju wyspy. I nie tyle dla rozszyfrowania w metaforach aluzji do różnych wydarzeń historycznych. Nie tyle dla zrozumienia piękna tej poezji. Jednak trzeba przebrnąć przez zawikłane dzieje zetknięcia się starego świata Irlandii, królów, wodzów, rodów z zupełnie nowym światem normańskich najeźdźców.

Normanowie, ich sprawność bojowa, świetna organizacja, spryt, umiejętności inżynieryjne były już znane na wyspach z opowieści o podboju Anglii. Irlandia jeszcze nie znalazła się w polu zainteresowania Normanów. Jeszcze chroniło ją morze. Żyła we względnym spokoju po rozbiciu w roku 1014 potęgi Wikingów pod Clontarf.

Wcześniej powstawały przepiękne ale i dziwne wiersze w których poeci cieszyli się ze sztormowej pogody. Błagali o burze, wichry, o fale rozbijające brzegi.

Dziś spokój. Wiatr nam bije w oczy,
Fala się dźwiga od dna morza.

Dziś sztorm Wikingów krzyk, krew, pożar
Nie zbudzą nas pośrodku nocy


--
Strach przed Wikingami, anonim powstały między IX a XII wiekiem, tłum. Małgorzata Goraj-Bryll

Dlaczego tak? Bo ta zła pogoda, straszne dni, były dniami błogiego pokoju. W taką pogodę Wikingowie nie atakowali. A uderzenia Wikingów były nagłe, niespodziewane, szybkie i rujnujące wszystko. Płonęły stare księgi. Ludzi uprowadzano w niewolę. Czytając o napadach Wikingów i bezradności Irlandczyków wobec tej wojny prowadzonej dla rabunku, przypominałem sobie stare poematy mówiące o wielkiej walce pomiędzy królestwami Ulsteru i Connachtu. Były to wojny wspaniałe. Literackie. Pełne pojedynków, wierszy, obrzędów. Słynny Cúchulainn (jego dzieje można po polsku przeczytać w tłumaczonej przez nas książce Táin bó Cuailnge )- wielki wojownik Ulsteru zagrodził sam jeden drogę armii Connachtu.

Jak zagrodził? Otóż stanął na ścieżce idącej przez górską przełęcz i wyciosał na pniu drzewa zaklęcie.Zaklęcie zamykało drogę każdemu. Otworzyć ją mógł tylko pojedynek z Cúchulainem. Powiadam: pojedynek, bo armia Connachtu stała i czekała wysyłając po jednemu ze swych najlepszych rycerzy. Nikomu nie padło na myśl, pójść inną drogą. Nikt nie próbował uderzyć większym oddziałem na herosa. Obowiązywało zaklęcie. I rytuał pojedynku. Wielce skomplikowany. Pełen poezji i piękna.

A Wikingowie uderzali w nieprawdopodobnych porach, bez wysyłania heroldów, podstępnie. Prowadzili wojnę totalną. Toteż zwycięstwo pod Clontarf było rezultatem nowych umiejętności wojennych Brian Boru. Króla, który walcząc z innymi wodzami i władcami rożnych krain wyspy zorganizował nową armię, nowe rządy. Niestety w tej ostatniej walce z Wikingami zginął.

Na Irlandii brzegach
Dźwięczą ostrza mieczy

Metal żółknie pod ciosami włóczni
Biją miecze o siebie

Sygurd padł w bitwie
Chlusnęła ciepła krew z rany

Padł i Brian - ale on zwyciężył.

Poezja poezją. Życie było bardziej zawiłe. Wikingowie byli również tymi, którzy to założyli wiele miast Irlandii. Oni stoją u początku organizacji życia miejskiego. Oni są ojcami Dublina. Tak więc, pogodzeni wrogowie zaczynali razem z Irlandczykami tworzyć nową, ciekawą, unikającą wojen kulturę i cywilizację Wyspy. To był czas stuleci XII i XII które nazywa się okresem odrodzenia Irlandii. Ale stare nienawiści rodowe i walka o władzę nad całą Irlandią prowadzone przez dwa królestwa stały się przyczyną nowej tragedii.

Lata 1156-1166 to okres walk pomiędzy najpotężniejszym z królów irlandzkich Murtough MacLochlainnem z Ailech, z północy i królem Connachtu, Rorym O’Connorem (Ruaidrí Ua Ó Conchobhair).

Herb Rodu O'Conor
Herb dynastii O’Connor/O’Conchobhair

Tu na chwilę przerwę tę ponurą opowieść. I pochwalę się. Otóż jestem członkiem honorowym, posiadaczem specjalnego medalu, jaki w 1995 roku miało tylko czterdziestu kilku ludzi na świecie (nie wiem ile osób zostało nim obdarzonym po mnie). jestem też przyjacielem, poetą potomka królów. Niezwykłego pana.

Był w czasie wojny instruktorem polskich żołnierzy w Anglii. W Dublinie posiadał mały domek i poza wieloma poważnymi sprawami zajmował się …hodowlą psów rasowych. W Irlandii, choć republikańska, szanuje się tradycję rodów, które zawsze były wierne starym tradycjom, nie ugięły się przed najeźdźcami. I te rody mają prawo nadawać takie jak moje odznaczenie.

Ród mojego króla zaczął się w czasach legendarnych. Historyczne zapisy o istnieniu i działaniu tego rodu poczynają się od AD 75. Królestwo swoje stracili królowie Connachtu właśnie w walce z Normanami. To znaczy ściślej z tymi co przed sztandarami Normanów wyrąbywali sobie nowe państwa. Wtedy wygnani z królestwa przybrali przydomek Don czyli Brunatny (Rudy)

Najazd Normanów. Opowieść jest jak ze starego rycerskiego romansu. Przeciw Murtoughowi wspólnie z O’Connorem walczył wielki wódz O’Rourke. (Nazwisko pojawiające się wiele wieków potem na kartach historii Polski) Władca Connachtu po zwycięstwie zadowolił się ograniczeniem wpływów MacMurrougha. Pokonany miał władać niewielkim królestwem w okolicach Ferns w krainie Wexford.

O’Rourke był jednak nieugięty. Dążył do całkowitego zniszczenia przeciwnika. Bo MacMurrough okrył O’Rourke’a hańbą przed wszystkimi mieszkańcami wyspy. Uprowadził mu żonę. Był to rok 1152. Czy uprowadził czy też piękna Dervorgilla zmusiła go do tego porwania? Zarówno stare irlandzkie jak i normańskie przekazy mówią raczej o inicjatywie pięknej pani. Zastanawiające w tej opowieści jest to, że kochankowie nie byli młodzi. Jak na tamte czasy czterdziestodwuletni mężczyzna porywający czterdziestoczteroletnią żonę innego, to raczej rzecz wyjątkowa. Ledwie rok minął. Mąż odbił piękną Dervorgillę, ale zniewagi nie zapomniał. Dermot musiał uciekać. W 1166 roku, z małą załogą wymknął się łodzią. Wylądował w Brystolu i zaczął szukać kontaktu z Henrykiem II, królem Anglii. Gonił za nim przez wiele miast Francji – bo Henryk wolał przebywać we swoich kontynentalnych włościach. Był bardziej Francuzem niż Anglikiem. Mówił normańskim francuskim.

Dermot dopadł wreszcie Henryka w Akwitanii. Król Anglii interesował się Irlandią ale nie na tyle aby skierować swe wojsko ku tajemniczej, pełnej wojowników i nie za bardzo bogatej wyspie. Ostatecznie Dermot uzyskał od króla list werbunkowy. Mógł więc w imieniu Henryka poprosić o pomoc Anglików, Normanów, Walijczyków, Szkotów. Ale nie wzbudził entuzjazmu. Postanowił więc szukać ochotników do swej wyprawy za rzekę Severn. Tam Normanowie toczyli jeszcze walki z Walijczykami.

Kandydatami na wyprawę irlandzką mogli stać się przede wszystkim ci, którzy jeszcze nie wywalczyli bogatej ziemi dla siebie. Tak więc Dermot spotkał się z jednym z najbardziej bitnych wodzów. Był to Strongbow (Silnołuki). Człowiek rozgoryczony, pozbawiony łask Henryka. Jego sława i fortuna mogła kryć się w dalekiej Irlandii. Strongbow targował się twardo. Zgodził się zorganizować i poprowadzić armię. Warunek: Strongbow poślubi najstarszą córkę wygnanego króla. W ten sposób uzyska prawo do sukcesji.

FitzHenry, Carew, FitzGerald, Barry, Prendergast, Fleming, Roche, Cheevers, Synott, oto nazwiska, które staną się ważne w historii Irlandii. Oto ludzie, którzy zmienią kierunek rozwoju kraju. Kultury, obyczaju, w ogóle wszystkiego, Normanowie i Flamandowie. Zacznie się niezwykła historia podboju. Pełna zaskakujących przypadków, niewiarygodnego szczęścia jakie mają najeźdźcy. Straszliwego braku szczęścia jakie opuściło Irlandczyków.Czasami myślę, że historia podboju Irlandii jest splotem przypadków dających się porównać z równie nieprawdopodobnym podbojem Meksyku przez ludzi Corteza.

W poezji irlandzkiej pojawi się ton dziwny, jakby poeci przeczuwali nieuchronną klęskę. Wyrok fatum. Niezależny od starań i od okoliczności. Takie myślenie przemieni się nieomal w obsesję. Wizja przegranej jest jakby wpisana w myślenie o ludzkim losie, wizja ruiny w piękno Irlandii. Jest to coraz bardziej świat wieszczych słów, wspomnień o czasie co ginie. Ciemne piękno. Ciemnej dziewczyny. Bo Irlandia zaczyna żyć w poezji jako skrzywdzona dziewczyna, jak zgwałcona, nawet jako kurwa oddająca się z rozkoszą żołdakom. A wszystko zaczęło się tak przypadkowo. Tak bezsensownie. Wcale nie musiało się tak stać a się stało.

Zresztą jest jakaś tajemnica w ciągłym braku szczęścia Irlandczyków. Nawet pogoda jest przeciwko nim. Nawet te kiedyś przyjazne sztormy, co broniły przed Wikingami będą teraz po stronie najeźdźców. Bo wiele razy właśnie pogoda sztormowa niszczyła statki, armie które musiały pomóc Irlandii. Morze. Straszne i okrutne. Morze. Świadek innego, znacznie późniejszego (1607),jednego z najbardziej tragicznych momentów w historii irlandzkiej kultury.

Cała Irlandia teraz załogą małego okrętu
Co gna na zachód, w morze, już skały Beare minął
Ponad odpływu falą śnieżna piana rozpięta
Cała duma Irlandii w tym kruchym stateczku płynie

Z piersi ojczyzny naszej serce zostało wyjęte
Płaczą wybrzeża, płaczą wyspy Irlandii całej
Gdy bracia-orłowie z Connu swoim stadem wspaniałym
W lot pełen niebezpieczeństw ruszyli jednym okrętem

Dni, kiedy cień ich skrzydeł okrywał Ulsteru doliny
Dni ich wysokich lotów na zawsze już odeszły
Gdy dwa ostatnie ptaki - orły z królewskich królewskie
Odleciały na zachód, choć wołaliśmy za nimi

O Rory nasz najdroższy, O Hughu najmiłościwszy
Was dwu z wielkiego stada wspominam pełnym imieniem
Was - gospodarzy kraju na zawsze utraciliśmy
Tych, którzy dla Irlandii byli w najwyższej cenie

Niech dziś się serca nasze tą wieścią uradują
Że wodzowie szczęśliwie dotknęli hiszpańskich brzegów
Choć płaczą ich nasze doliny, choć ciągle góry żałują
Lepiej im będzie daleko - niż tu, wśród ludu biednego

Nic by nie mogli zrobić, choćby w ojczyźnie zostali
Więc zapłacz, ziemio Uisneach, i raduj się, że odeszli
Raduj się, że przez morze szczęśliwie dożeglowali
Niech się rozpacz i chwała pomieszają w twej pieśni

I chociaż zostaliśmy przez wszystkich opuszczeni
A oni tam szczęśliwie żeglują w kraj daleki
Choć my leżymy w chorobie - ten ból i to cierpienie
I nas, i ich udręczenie będzie przez wieków wieki.


Z odlotu Earlów, tłum. Ernest Bryll. Wiersz jest fragmentem poematu Fearghala Óg Mac an Bhaird'a i dotyczy pierwszej wielkiej emigracji 99 arystokratów irlandzkich, którzy opuścili Irlandię po upadku powstania, 6 września 1607 roku.

Dzielimy się z Wami malowanym zaproszeniem od CePeKu na Podskarbińskiej:

Już od 31 maja zapraszamy na naszą kolejną wystawę sztuki współczesnej poświęconą twórczości Ernesta Brylla. Zapraszamy na wernisaż 31 maja o godz. 18:00, w Centrum Promocji Kultury, ul. Podskarbińska 2. Galeria CePeK.Wstęp wolny.

Organizator: Towarzystwo Historyczne. Władysław Szeląg.

Współorganizator: Warszawa Praga Południe. CePeK. Marcin Kokoszko.

Można będzie obejrzeć sztukę artystów do poezji Ernesta Brylla: Anna Jachimczyk, Marek Jaromski, Małgorzata Omelańczuk-Pawluk. Lidia Snitko-Pleszko, Dominique Albinski, Tomasz Awdziejczyk, Małgorzata Bartel, Tomasz Bartel, Ireneusz Bielinski, Anna Dybowska, Marcin Dybowski, Ewelina Dziewońska-Chudy, Anna Forycka-Putiatycka, Jolanta Gałązka, Elżbieta Hak, Kamil Kalinowski, Magdalena Kmiecik, Iwona Krzywkowska, Małgorzata Łapko, Arkadiusz Michalik, Ewa Powroźnik, Weronika Sidor, Elena Witaliewna.

Podczas wernisaż usłyszymy poezję Ernesta.

Projekt ekslibrisu na zaproszeniu: Anna Jachimczyk na podstawie fotografii autorstwa Paweł Kęska.

Projekt zaproszenia: Monika Pszkit-Zielińska.

Ten wpis pojawił się na stronie po raz pierwszy 7 lutego 2001 roku.

Od paru lat jest moda na kochanie Irlandii. I wielu Polaków kocha tę „Wyspę Zieloną, Szmaragdową”, te stare pieśni, poezję… No i wierzy, że pomiędzy nami a Irlandczykami istnieje tajemna więź. Tworzy ją podobieństwo dziejów, walki o kraj. Trochę tak jest. Ale pomyślcie… Walka o polskość często jest dla nas jednaka z walką o język polski. O kulturę. O literaturę. Często myślimy — utrata języka jest utratą tożsamości narodu. A w Irlandii? Przecież olbrzymia większość Irlandczyków, czujących, że zbudowali swoją irlandzką kulturę, nie zna języka irlandzkiego. Formalnie irlandzki, czyli jeden z języków celtyckich, czasami zwany gaelic, jest państwowym językiem Republiki. Angielski jest drugim językiem urzędowym.

Po odzyskaniu niepodległości, w latach dwudziestych zeszłego wieku (piszę w latach dwudziestych, ponieważ formalnie biorąc trwał ten proces parę lat, zależnie od tego co rozumiemy jako moment prawdziwej niepodległości), więc wtedy gdy powstawała wolna Irlandia, starano się nawet administracyjną drogą zmusić ludzi do mówienia po irlandzku. Nikt bez znajomości irlandzkiego nie mógł być pracownikiem państwowym. Uczono się więc na potęgę. Tworzono normy tego języka, szukano słów na określenie różnego rodzaju spraw politycznych, prasowych. I często kończyło się tym, że znający irlandzki mieszkańcy okręgów gdzie zachowano go w codziennym życiu, nie mogli się porozumieć z tymi, którzy mówili tak zwanym językiem literackim. Skodyfikowanym na nowo. I nie dlatego, aby irlandzki miał ubogą literaturę. To jest przecież jedna z najbogatszych kultur o tradycji sięgającej wieków. O poezji, która zachwycała Europę w VI, VII, X wieku. O prastarych uczelniach. Ten język, powszechny jeszcze w Irlandii w końcu 18 wieku, umierał błyskawicznie. Co więcej, przestawał być językiem polityki i prasy. Historia i brytyjska dominacja spowodowały, że różne okręgi grupujące ludzi mówiących jeszcze co dzień po irlandzku używały dość odległych od siebie dialektów.

Tak więc wyobraźmy sobie Polskę, gdzie olbrzymia część obywateli nie używa polskiego. Gdzie całe dziedzictwo narodowej literatury począwszy od Reja, Kochanowskiego, Morsztyna, Potockiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Krasińskiego itd… jest nam znane tylko z przekładów. Naszym językiem, który ma nas wyrażać, jest język najeźdźcy.

Odwiedzałem Wyspy Blasket. To właśnie te zielone wzgórza na oceanie.Napiszę jeszcze kiedyś o nich, a Małgosia pewno już dziś doda coś na swojej stronie. Fenomen Blasket to szczególny przypadek powstania i śmierci wielkiej literatury w ciągu zaledwie jednego stulecia.

Na skraju wybrzeża zachodniego, czyli w okolicach Dingle, są jeszcze skupiska, gdzie mówią na co dzień po irlandzku. Okręgi te otrzymują dużą pomoc państwową. Specjalne dotacje na szkoły uczące w języku irlandzkim, specjalne fundusze na miejscową kulturę… Pieniądze bardzo ważne. Bo z tych miejsc ludzie przenoszą się często do bardziej przyjaznych, choć mniej pięknych okolic.

Pomoc państwowa, jak to pomoc państwowa. Trzeba sprawdzać zasadność wydatków. Więc sprawdza się: czy rzeczywiście w domach mówi się po irlandzku? Szczególnie, czy mówi się z dziećmi? I tak można ironicznie powiedzieć z jednej strony — pieniędzy szkoda, z drugiej — jak utrzymać tę nieco schizofreniczną sytuację kiedy ogląda się irlandzką, ale angielskojęzyczną telewizję, w niej filmy amerykańskie o Dzikim Zachodzie, a ma się mówić o nich z kolegami po irlandzku. Choć angielski każdemu jest dobrze znany. Więc klęska tych, którzy wiązali odrębność irlandzką z językiem. I dziwne zwycięstwo w obszarze języka angielskiego.

Każdy wie, że angielski to „obszar językowy”. Grupujący już wiele odmiennych języków angielskich takich jak choćby australijski, czy amerykański. A ludzie mówiący angielskim, którym porozumiewamy się na świecie jako swoistą łaciną, czasami nie są w stanie zrozumieć najbardziej rdzennych mieszkańców północnych hrabstw Wielkiej Brytanii czy nawet Londyńczyka. W tym obszarze angielsko-irlandzka literatura zdobywa miejsce szczególne. To bardzo bogaty rozdział. Również językowy. Wystarczy poczytać poetów irlandzkiego-angielskiego języka, aby zauważyć, że w ich metaforach bezwiednie kwitnie stara struktura irlandzkiej mowy, że składnia jest inna niż anglosaska, że ekspresja zupełnie odrębna. I, że oni zaczynają wyznaczać najdoskonalszy kanon wielkiej, angielskiej mowy. Oni idą najbardziej obiecującymi drogami języka.

To tyle na początek. Aby zostać przy poezji zacytuję wiersz. Pomyślcie, jest to utwór poety który urodził się około 1580 roku a zmarł najprawdopodobniej w 1640. Mahon O’Heffernan (podaję jego nazwisko w zapisie angielskim) był poetą żyjącym w tym czasie co Polacy pamiętający jeszcze osobiście Jana Kochanowskiego. Ale o czym pisze?

Mój synu, zdradź poezję
Którą twój ociec poślubił
Dawniej dawała sławę
Dzisiaj cię może zgubić

Nie służ jej i nie szukaj
Miary irlandzkiej mowy
Czystości sensu i sztuki
W tępocie wierszy nowych
A jeśli brednie ci miłe
I rymy z grzbietem złamanym
I kompozycje zawiłe
Zostaniesz poetą uznanym

Chociażbyś głosił mądrości
W cudownej mowie Galów
Dziś w tej krainie wściekłości
Tylko nienawiść chwalą

Więc odejdź. Nie spisuj historii
By żyli w ludzkich wspomnieniach
Nie warci są takiej glorii
Ni irlandzkiego imienia

Oczyść z goryczy swą mowę
Pisz swoją prawdę uparcie
I nie obmywaj ich słowem
Bo krwi swych przodków nie warci

Pisz o tym, co dobre i szczere
Ciężka, samotna to praca
Nie szlifuj dla kariery
Hymnów o obcych władcach

Ginie irlandzka rasa
Kłamliwi prorocy powstają
Piejąc o nowych czasach
Dynastiach z cudzych krajów

Obcy zza morza przybyli
Na ziemie naszego plemienia
Nie pozwól, aby nosili
Dumnego królów imienia

Odeszło w zapomnienie
Co dawniej pięknem było
Co wszystkich nas łączyło
I wiersz już nie jest w cenie

Czy poecie polskiemu, jeszcze przez wiele lat a może wieków przyszłoby do głowy pisać tak do syna? A to dopiero początek zagłady. W następnych listach o Irlandii zacytuję parę wierszy. Po co? Po to, aby pokazać, jak straszne było umieranie tej kultury. Jak kraj ten przeżywał dramaty, po których można by pomyśleć: koniec Irlandii. I jak zupełnie inaczej i w sposób nieprzewidywalny zmartwychwstała ta kultura.

A i po to, aby moi polscy czytelnicy uczyli się o innych dramatach, innych zmartwychwstaniach. Żeby nasze tragedie nie wydawały się nam jedynymi. By Polska, nie była dla nas jedynym tzw. Chrystusem Narodów. Są tacy, których krzyżowano i dłużej i okrutniej…

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 5 lutego 2000 roku.

Dlaczego zdecydowałem się otworzyć stronę w internecie choć jestem typowym baranem internetowym?

Muszę liczyć na pomoc żony Małgorzaty i dwóch córek Magdy lat 17 i Marty lat 9. Sam nie tyle boję się internetu, co jego szybkości i małego oporu w formułowaniu myśli. Może to stary nawyk, ale nawet maszyna do pisania jest mi tylko pomocą. Wiersze piszę ręką. Poza tym lubię łomot maszyny, który jakoś uruchamia mój zasypiający mózg, czego cicha klawiatura komputera zrobić nie może .Cenię zmęczenie w czasie pisania zmuszające do krótszego układania zdań. Poprawianie ciągłych błędów maszynowych.

Komputer ma moim zdaniem zdradliwą łatwość. Szybko się tekst poprawia, układa na nowo, bez żmudnego przepisywania. Wszystko co napisane wygląda zachęcająco i łatwo dać się swej głupocie i pysze nabrać.

A więc po co ta strona w internecie?

Dobija mnie ślamazarność z jaką teksty poetyckie docierają do czytelników. Niby strasznie szybko się dziś wydaje a jakoś ludzie wciąż mi się skarżą, że szukają poezji a w księgarniach trudno ją znaleźć. Gdzie na przykład w ciągu pół godziny można kupić w sporym mieście Polski „Treny” Kochanowskiego?

Trochę w to nie wierzyłem. Ale przy wielu spotkaniach ( moich spotkaniach a więc wierszopisa ciągnącego się w ogonie kurzu, który wzbiła w literaturze polskiej burza poetycka „Trenów” i „Psalmów Dawidowych”) powtarzano mi: Gdzie książki ?

Naocznie przekonało mnie o tym spotkanie w Suwałkach. Ach kochane Suwałki, ilu w tym mieście ludzi lubiących poezję! A więc w Suwałkach chcieli kupić przy okazji wieczoru sześćset egzemplarzy tomiku. Żebym podpisał, żeby mieli na pamiątkę. I skończyło się na tym ,że znany krytyk Waldek Smaszcz, sługa poezji, pojechał do Warszawy i sam przywiózł do Suwałk walizkę z książkami . Sześciuset egzemplarzy z czeluści magazynów nie wygrzebał. Ale i tak przez trzy godziny podpisywałem… Czterysta kilkadziesiąt książek.

I tak było gdzie indziej.

Stąd choć wydaję ( ostatnio wyszedł tomik „Kubek tajemny” 2000 Pax ) to będę tez wysyłał niektóre moje wiersze w przestrzeń. Kto chce niech łapie.

Co z tego wyniknie, nie wiem. Jak będę miał co ważnego do powiedzenia przez list czy artykuł albo felietonisko – no to też wydam głos…Łapię się na tym ,że mówię „ do powiedzenia:, dam głos…. No tak, ja jestem jeszcze z czasów mowy. Tak bowiem w moim dzieciństwie było, że wojny i powojnie cofnęły komunikacje do czasów dziewiętnastowiecznych. Stąd posiady na przyzbach i ławeczkach przed domami, sztuka pięknych opowieści, układania pieśni , umiejętność wielkiego gadania jest mi znana. I naprawdę najlepiej mi kiedy mówię. Widzę tych do których mówię. Dodaję intonacją coś jeszcze do słowa.

Kiedy zajmowałem się starą poezją irlandzką ( wiersze od V wieku po Chrystusie) uczyłem się ich spojrzenia na wiersz. Otóż nie lubili go zapisywać. Trzeba było poezję pamiętać i recytować. W prastarych szkołach poetów uczono tej siły pamięci przez dwanaście lat. W tym czasie przechodzili okrutne lekcje skupienia – zamknięci w ciemnościach i samotnie recytowali to ,co najważniejsze z kanonu literatury. Mieli w głowie bibliotekę narodową zanim pozwolili sobie dodawać do tej rzeki kroplę własnej poezji.

A kiedy poezja naprawdę istniała ? Gdy był poeta i słuchacz a między nimi rodziło się coś czego nie zapiszesz na żadnym papierze.

Tak by było pięknie. Ale proszę, wyobraźcie sobie, że włażę w tę przestrzeń internetową, aby wędrując długo wśród tajfunów różnych informacji wyłonić się nagle przed wami i dać co mam najlepszego. Mój i wasz teraz wiersz.

Wiem, jestem zmęczony, zakurzony, niepozorny. Że wiersz się pomiął jak długo zaszyty w kołnierzu kurtki list. Bo i lazłem przez bagna i uciekałem, i wytytłałem się w błocie i schłem pięknie pod bożym słoneczkiem. Niosę zapach wilgoci i kurzu, buczyny i olszyny, kamienia i wody różnorakiej. Ale coś z tego listu do was doniosłem. Spójrzcie, choć kątem oka.

W WIERSZACH niosę list z tomiku Kubek Tajemny.

Do kogoś niosę listy. Dokładnie zaszyte
W lewym rogu kołnierza. Kołnierz barankowy
Burka samodziałowa...
Dobrze jest przed świtem
Wcisnąć łeb w taką wełnę .Buty choć nienowe
Ledwo co przemakają...
List uparcie niosę.
Nie wolno tego wiedzieć, co w nim zapisane
Może nic. Może wszystko zamazane

Ale kiedyś odnajdę do kogo wysłane
I pismo tajne nagle się otworzy
Jak ptak do lotu. Albo Anioł Boży
I ten kto je dostanie przez papier cieniutki
Jak przez opłatek spojrzy. I zobaczy
Co my znaczymy i co dla nas znaczy
Ten list

Jest wczesna zima. Lód jeszcze kruchutki
I dlatego – widzicie – przesuwam stopami
Niezdarno a ostrożno. Wygląda to śmiesznie
Ale ja niosę pismo...
Trochę między wami
Jestem obcy, kosmaty, samodziałowy

-List w kołnierzu zaszyty. –Chociaż w to uwierzcie.

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 5 lutego 2001 roku

 * * *

Śnił mi się Staszek – tak młodzieńczo chudy
Jakby mu w ziemi stęchła żółta opuchlizna
Pytałem go czy umarł naprawdę... On przyznał
Że jeszcze nie wie, jeszcze tego czeka
Jeszcze nie odszedł, choć stoi z daleka
Jeszcze musi po lasach niby wilk wędrować
I pokazywał zadrapania sine
- To z tego – mówił – że się w krzakach chowam...

Tak siedzieliśmy jedząc schabowy jak glinę
I pochlipując herbaty słomkowej
W pajęczo szarym bufecie dworcowym
Aż przyszedł pociąg...
Staszek się postarzał
Podniósł schlapane od błota bagaże
Chciałem mu pomóc, przeprosić... Tak mało
Powiedzieliśmy sobie
On na twarz pokazał
Na zadrapania, blizny, umęczone ciało

Które się przemieniało, ginęło, ciemniało

Dlaczego taki wiersz po śmierci Staszka Grochowiaka ?

Bo tak mi się przyśnił. Zresztą może kiedyś prześlę Wam wiersze o innych moich przyjaciołach. O tym jak mi się przyśnili. O Staszku trzeba najpierw, bo był i jest ciągle dla mnie ważny. Nie do końca rozumiem czemu teraz jego poezja nie jest tak gęsto czytywana jak moim zdaniem być powinna?

Mówiłem kiedyś o tym z bardzo mądrym filologiem. Twierdzi on, iż jest to rezultat zapomnienia przez młodszych czytelników pewnego kodu kulturowego.

A Staszek, obalając kanony estetyczne był jednak z takim kodem związany. Czyli, jakby czuło się w jego buncie estetycznym, słynnej pochwale brzydoty, ten sam krwiobieg co w polskiej poezji baroku… przede wszystkim w Morsztynie.

Nie wiem, ale jest pewne, że barok był nam podświadomie znany. Dlaczego podświadomie ? Bo sądzę, że, przynajmniej w moim wypadku, bezwiednie. Nieomal instynktownie.

Jakie były pieśni mojego dzieciństwa, które ciągle śpiewała moja babka, osoba najważniejsza chyba dla kształtującej się we mnie polszczyzny?Ano, chyba barokowe. Te gorzkie żale, tkliwe i nieco chorobliwe pieśni rozpamiętujące rany Jezusowe.

Już wtedy uderzało mnie to zakochanie się śpiewających w owych cierpieniach. Przeżywali je szczerze, bo jakby doznawali ulgi, wyzwolenia, lubując się w Jezusowych i swoich też cierpieniach. Płakano w czasie śpiewu szczerze. Ale tak jak wtedy płakano na pogrzebach. Jeśli tylko było można kogoś pochować wedle obyczaju – bo ludzie ginęli i nie wiadomo gdzie ich ziemia przyjęła – więc jeśli tylko umarł kto i można było zwołać rodzinę i sąsiadów…można było czuwać przy nim – ach, były to godziny smutku, ale i wyzwolenia od okrucieństwa wojny. Dzikie to, co mówię, ale normalny pochówek jakby dawał nam kawałek normalnego, wolnego, zwyczajnego, człowieczego życia.

Umarł we własnym łóżku. Niezwykłe szczęście. Można było celebrować. Czyli postawić u bramy specjalną chorągiew przyniesioną z kościoła. Wysoką, aksamitnie czarną ze srebrzystobiałymi piszczelami i czaszką.

Można było zamówić trumnę.

Można było odprawić wszystkie magiczne obrzędy jak na przykład zużycie wszystkich trocin na poduszkę. Ach, obrzędów tych było wiele, i w tych rzadkich w czasie wojny, normalnych uroczystościach mnożono je i przyzywano te, co do niedawna szły już w zapomnienie.

Pusta noc? Kiedy wiele lat później dałem taki tytuł mojemu tomikowi, który ukazał się z wierszami napisanymi w tym specyficznym czasie czuwania, jakim był stan wojenny – zorientowałem się, że wielu czytelników nie pojęło metafory zawartej w tytule. A dla mnie to znaczyło wspomnienie owego czuwania przy zmarłym.

Bo to czas gdy dusza krąży jeszcze wokół domu i czyhają na nią złe duchy jak drapieżne ptaki. Ona dusza, malutka i płochliwa jak mysikrólik musi krążyć, ukrywać się przed drapieżnikami w krzakach, najlepiej tarninowych i wiele jeszcze przed nią strachu, zanim smyknie jednym szusem na zieloną łąkę.

I tam stanie. Będzie miała czas zapłakać gorzko.

Dla mnie naprawdę, a i myślę ,że dla Staszka zdanie „Dusza z ciała wyleciała, na zielonej łące stała” nie było literaturą. Było pełne treści. Sam kiedyś napisałem wiersz idący jakby od tego zawołania.

I tak się stało, że zainteresował się nim Kazimierz Wyka. Wielki dla nas Wyka. Kiedyś gdy wspomnę Tadka Nowaka opowiem o spotkaniu z profesorem i o tym jak gadaliśmy o tej łączce. Czym ona jest? Bo nie tylko poetycką metaforą. To realne miejsce. Cóż, że dla duszy. Dla mnie dusze istniały realnie. Tak, od dzieciństwa wiedziałem, że świat nas Żywych ciągle przeplata się z Ich światem. Światem prawdziwie istniejących Odeszłych. Tylko jakby istniejemy obok i nie wpadamy na siebie. Dziś bym to ujął w pojęcie „innych wymiarów”.

No tak, istniejemy w innych wymiarach, ale czasami, czasami tak blisko, że czujemy jakbyśmy się o siebie otarli. Ci, co sięgną może po moją Rzecz Listopadową niech wiedzą, że dla mnie to właśnie ocieranie się o siebie Tych tam i Nas tu jest istotą koncepcji mojej sztuki. Ale może o tym potem. Myślę, że także Staszek Grochowiak wiedział, po co zakrywa się w domu lustra przed pogrzebem. Po prostu, żeby nagle nie zobaczyć Tego co odszedł ale jest i może odbić się w srebrnej tafli.

Tak, barok, jego pompatyczność a jednocześnie przeraźliwa prostota, jaką wyczuwa się pod fałdami życia barokowego – to było w nas. Ta dwoistość człowieka, co płacze i krzyczy i jest to najszczersze, ale jednak jakoś organizuje się w pieśń, refren. Prawda najprawdziwszego przeżycia, która właśnie dlatego, że jest prawdziwa układa się w rytm spektaklu. Szarość też musi znaleźć swoją formę. Młodsi od nas już mają inne dzieciństwa. Też jest w nich jakaś celebra, ale inna.

I dlatego może Staszek tak bardzo w swoim buncie zależy od buntujących się . A ci znów muszą wiedzieć co w kulturze obalają (a raczej inaczej ustawiają perspektywę). I może dlatego Staszek nie ma tylu czytelników co dawniej i nie zostawił swych wierszy pod ich sercem jak zostawił pod moim. Nie wiem. Ale przyjdzie, już przychodzi, czuję to, jego wielki czas.

Ale, popłynąłem po rzekach dygresji! Prawie jak w dorzecze Amazonki! Osobiście poznałem Staszka kiedy składaliśmy się w redakcję Współczesności.

Nie ma co opowiadać o całych dziejach pisma, przynajmniej nie teraz, ale pamiętajcie, że prawdziwa Współczesność istniała dla mnie ledwo chyba przez rok 1959, kiedy jakoś się ze smyczy urwaliśmy (trochę nam pewno na to pozwolono) i Staszek był pełniącym obowiązki naczelnego. Pełnym naczelnym nigdy nie zdołał zostać. I wtedy formowało się to co krytycy czasami nazywają „Pokoleniem Współczesności”. Tylko rok. Potem było pismo, raz marne, czasami niezłe, ale już nie to.

A to było szaleńcze! Nagle z jakiejś bocznej jednodniówki młodych niewypierzonych, stawaliśmy się pismem ważnym. Wierzono w nasze opinie. Liczono się z nami. Ceniono nas. Może i nadmiernie. Przez chwilę mieliśmy szczęśliwy czas startu. Czytelnik wymęczony jałowością literatury realizmu socjalistycznego i też rozrachunkami z tą literaturą miał oto nagle młodych, „nieunurzanych”, kolorowych poetów.

Wierzono w nas. Przychodziły tłumy na każdy wieczór. „Nieunurzani”? Brzmi to tak strasznie godnie. Ale naprawdę szczęście nasze, a przynajmniej moje – że nie zdążono nas ogłupić. Kiedyś opowiem co zapamiętałem z czasów ogłupiania. To zupełnie oczywiście inne sprawy, nie tragedie nieco starszych kolegów ochrzczonych „ pryszczatymi”…

Jeszcze sami nie zdążyliśmy zaistnieć, więc nie zdążono nas chwycić w obcęgi różnych naukowych światopoglądów. Nowi, kochani, kolorowi, wpływowi. Ale jeszcze nie nadpsuci bo jakby nie przekładało się to powodzenie literackie na oferty materialne. Więc nas nie wiele kuszono. Dziwny czas, jakby zawieszenia, dziwny, bo już polityka łapała za gardło.

A my trochę dzicy. Jeszcze w lokalu na Kopernika. Taka sala poprzegradzana boksami. Niby stajnia. I wrzask, dyskusje. Bitki. Pamiętam tak. Rozmawialiśmy za ścianką z dykty z Konradem Eberchardem. Bardzo ciekawym młodym znawcą muzyki ale i też jak na nasze dzikie maniery i rozchełstanie strojów , młodzieńcem różniącym się od nas elegancją ubrań i obyczajów. A tu za dyktą szaleje skacowany Roman Śliwonik, bardzo dobry poeta i kolega, ale jeden z takich, co kreowali siebie na człowieka czynu. Czyli maszynę walki i awantury, która jakby półgębkiem wypluwa jakąś poezję.

W ogóle co z nami było? Najistotniejszą cechą stawało się na ogół przygotowanie bokserskie. Spory z czytelnikami też próbowali niektórzy załatwiać ręcznie. Zamęt. Łomotanina. Momenty szaleństwa.

Kiedy przeniesiono nas trochę dalej do pomieszczenia w pałacu naprzeciw budynku Akademii Nauk, bywało i tak, że zostawaliśmy na noc śpiąc na biurkach redakcyjnych. Wielu nie miało gdzie mieszkać – więc czasem wpadaliśmy w amok.Tak na przykład późniejszy klasyk felietonu, a też krytyk Słojewski znany jako Hamilton, ni z tego, ni z owego zaczął z okna redakcji polewać przechodniów atramentem…Skąd mu to przyszło, nie wiem. Po co nam ta dzikość była? Nie wiem.

Ale była bezdomność. Jeszcze nieodbudowana Warszawa. Ach kto pamięta ten ciągły pył z rozwalanych ruin i odbudowywanych domów. Ten kakaowo- czerwonawy zmierzch letnich dni Warszawy. Ten ceglany posmak w ustach i nosie. Kto pamięta, że niewielu miało wodę w kranie ? Może napiszę jeszcze o tym. Kto pamięta, że niewielu miało klucz do własnego mieszkania?

A Staszek już miał. Był dzieciaty, rodzinny z całą normalną biografią człowieka żonatego. Niewielki, rzadko biorący udział w ekscesach. A jednak dominujący. Najlepszy wtedy z nas. Wódz pokolenia. Bo miał zdolności przywódcze. Pił. Już wtedy dużo, ale jakby mu to nie szkodziło. Żadnych podchmielów. Trzeźwy, zorganizowany redaktor. I duży poeta.

I już łysy. To wtedy, pośród nas, szaleńczo czupryniastych robiło wrażenie dojrzałości i dostojności. Jakiejś opiekuńczości ojcowskiej wobec nas. Na dodatek ubrany zawsze jakoś niby po mieszczańsku a fatalnie. Wszystko niedobrane, ale wszystko miało być w zamierzeniu doskonale czcigodne. Płaszcz, a nie jakaś kurtka i nie byle płaszcz, tylko coś niby salopa z kołnierzem niby wydry.

Jednym słowem niby śmieszny a czyniący piorunujące wrażenie. Również na kobietach. Co dla większości z nas, żyjących kultem knajackiej ale i chyba postkomsomolskiej krzepy było fascynującą tajemnicą. Nie wiedzieliśmy wtedy tego, że kobiety skrycie lubią w mężczyznach kruchość. Siłę, a nie krzepę.


Przeczytaj również:

Preferencje plików cookies

Niezbędne

Niezbędne
Niezbędne pliki cookie są absolutnie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony. Te pliki cookie zapewniają działanie podstawowych funkcji i zabezpieczeń witryny. Anonimowo.