- Archiwum wg. autora
Wiersz na Wielką Niedzielę
Oni-my
Że, z grobów wstał pod słońce – widzieli promienie
Przechodzące jak gwoździe przez otwarte rany
A też jaśniejszą plamę – gdzie bok rozerwany
I w tej plamie się tłukło serca umęczenie
Zmartwychwstał nam pod światło. Widzimy go ciemnym
Niby zwróconym do nas lecz bardzo tajemnym
Wyciągał ręce, wołał … Lecz czy do nas krzyczał
Jest między nami jako – morze – cisza
Kto pierwszy stopę położył na morzu
Albo kto pierwszy zapłakał w pokorze
Tego nikt znać nie może
Ale szli po fali
Do Niego. Tak się bali, wołali, zdradzali
Kochani! Wczoraj jak co roku byliśmy wszyscy na Wigilii Paschalnej u Dominikanów na Służewiu. Na Wielkanoc życzymy wam ciepła, zdrowia, radości z wiosny- tej zielonej wokół nas, ale przede wszystkim tej, która nastaje w naszych sercach.
Wesołych Świąt życzy rodzina Bryllów
Dwa wiersze na Wielką Sobotę
Twarz
Twarz w błysku – Manoppello. Między zmartwychwstaniem
A stężeniem śmierci. Oczy rozszerzone
Jakby nie wiedział co się stało, stanie
Gdy wieczność jest wrócona
Wciąż nie rozumiem tego. Był doczesny
A co wiedział odwiecznie?
Ale jest bolesna
Skrzywienie ust. Spuchnięcie
Sińce , świeże rany
Jest też zgrubienie. Nos jego złamany
Uderzeniem pięści
Nic nie jest wrócone
Do twarzy przed męką
Nie ustawiono
Nosa – by było piękniej
A jednak inaczej
Widzimy twarz Jego, Tak, boli, bolało
Poraniona, pobita
Ale nie zostało
Kropli krwi. Więc obmyta
Gdy zmartwychwstała?
Ale trwa opuchlizna. I też nie zamknięta
Jest ani jedna blizna. Czy tak się pokazał
Magdalenie, tak w Emaus
Jak ujrzymy Jego?
Wierzę w błysk z Manoppello. Chyba zrozumiałem
Że w tej mgle światła nie ma kamiennego
Dotknięcia śmierci. Ani zmarszczki gniewnej
Czy grymasu konania. Patrzę, jestem pewny
Wrócił Mu uśmiech cały
Ktoś
Ktoś przybiegł kiedyś zadyszany z Emaus
Pamiętają jak to było: z hukiem drzwi otworzył
Krzycząc – On był z nami
I poczuł że nie ma
Nic tu do powiedzenia
Przed drzwiami, przed chwilą
Rozumiał światło wszechświata całego
A oni – Bredzisz, czyżby tylko tyle
I czemu w karczmie i przy brudnym stole
Co tam jedliście, i co miał na myśli
Mówisz – tylko chleb kruszył i rozlewał wino?
Kto przybiegł kiedyś z Emaus wue jak inna
Jest mowa jego co widział słyszenie
Inne, tych co słuchają. Nie ma uwierzenia
Niby jak. Przygnał z gospody i szepce
W dzikim języku, nic nie wynika
Gada nie gada, może wcale nie chce
Powiedzieć mądrze, co było w Emaus?
Wołał i płakał – Nie ma zrozumienia
Może to jego wina. Zapluł się zadyszał
Posłaniec z Emaus. I nikt nie słyszy
Jak wali serce twoje
Różnie pójdzie życie
Jedni uwierzą, czasem nie, lub skrycie
Uwierzą
Ale wielki strach uwierzyć szczerze
Wiersz na Wielki Piątek
Krzyż jak waga
Krzyż jak waga. Jeżeli belka się przechyli
Na lewo – to zapadnie nasz świat w jednej chwili
W ciemności
Bez oddechu
Bo jest bez radości
My, ubabrani w grzechu
Patrzymy
Skrwawiony
Bóg trzyma ciężar. Gorzko się modlimy
Ale ukradkiem pewni, że jest przytwierdzony
Pewnym, głębokim gwoździem do jego rąk sinych
Do wykręconych dłoni
Choć przez ciało nagie
Idzie pęknięcie bólu
On chyba utrzyma
Zczerniały
Połamany
Wagi równowagę
Wiersz na Wielki Czwartek
Wielki Czwartek
Gruchnęła nowina:- Bóg nam obmywa nogi
Do czysta, aż wejdziemy w niebiańską szczęśliwość-
Więc każdy biegiem zbierał się do drogi
A po drodze trochę ruszał krzywo
Ostatni raz w błota – a z wielką ochotą
Ostatni raz pazury wyłażą ze skóry
Żółte zęby z gęby. I jeden drugiego
Naznaczył krwią dla upojenia swego
Nic się nie ukryje – lecz On wszystko zmyje
A którzy umyci, – pójdą w inne życie
Gdy tam staniemy miło będzie wspomnieć
Jak się tarzaliśmy w błocie nieprzytomnie
I że
Pazury
Wciąż mamy pod skórą.
Cztery wiersze na środę
Opis fresku z Padwy
Judasz całuje Mistrza tak żarliwie
Że nie do oderwania
Usta do ust
Prawdziwie fałszywie
I tak zostanie
Będzie zasłaniał
Swym ciemnym ukochaniem
Oślinionego
Zanim zabójcy dopadną swego
Wybije godzina wydania
Ten żołnierz, co w Ogrójcu…
Ten żołnierz co w Ogrójcu miał odcięte ucho
I przylepione cudem – nie był zbyt szczęśliwy
Niby słyszał a jednak jak trzeba nie słuchał
Z lewej strony świat martwy. Z prawej nagle żywy
Uczciwie mówiąc trudno żyć wspomnieniem
Chwili – między odcieniem oraz przylepieniem
Od prawej strony świat jest rozszczepiony
Na głos ciemny i jasny
Otworzony
Do rdzenia duszy, trawy i kamienia
Z lewego ucha
Ziemia przemilczenia
Głos tak zatarty jak pieniądz fałszywy
Brzęczy nieżywy
O ucho nasze przywrócone cudem
O łbie mój rozpęknięty naprawdę, obłudę…
Chełm kark uciska
Az ślina idzie z pyska
Jakie słyszenie odzyskam?
Kto Jej…
Kto Jej powiedział: Syna porwali
I jak powiedział? Bo jak opowiedzieć
Niejasno było, wszyscy się pospali
Uczeń pocałował, a obcy związali
Piotr walczył, odciął ucho żołnierzowi mieczem
Ale On ranę uleczył…
Kto opowiadał matce te wieści? – Niepewny
Czy zawiadamia się krewnych?
Ale ukradkiem – Matkę…
Może ten żołdak. Straszne czuł swędzenie
W przyrośniętym uchu. Więc ciemne zdarzenie
Objaśniał jak umiał gładko
Pocierając łeb krwawą szmatką
A ona z tej ciemnej wiedzy
Tak chciała się czegoś wywiedzieć
Była cisza. Może taka jak wtedy
Kiedy odszedł zwiastowania Anioł
A kłopoty ziemskie spadły na nią
Jak spadają dalej lawinami
Na matki dzieci porwanych
One, biedne przybiegają z płaczem do Niej
Proszą: Niechaj będzie wyjaśnione
Dlaczego? Gdzie dziecko zabrali?
Matko Boska – co będzie dalej?
Sędziowie
Sędziowie, co skazują Boga są w porządku
Wyrok śmierci jest bardzo wedle prawa – prawy
Nie sądzili – wieczności co nie ma początku
A tego, co nie wiedział gdzie koniec zabawy
W człowieka.
Człowieczeństwo jest ograniczone
Tak jak i limit cudów. Można martwych z grobu
Powracać – ale najpierw niechaj dadzą słowo
Że po krótkim urlopie zawrócą z ciemności
Nie wolno jednak by nieśmiertelnością
Władał Bóg narodzony. Tak może rozkazać
Tylko Przedwieczny. Jeśli wedle prawa
Chce mieć prawa człowieka – więc się doczeka
Wyroku. Czysta rozprawa
Wiersz na Wtorek
Relacja świadka
…mieszkałem przy tej górze i mieszkam do teraz
Mówił coś, błogosławił – lecz jak się otwiera
Okiennice to skrzypią. Stare, oberwane
Zawiasy
Załamane skrzydła biją o ścianę
Od jeziora wiatr huczy
Mówią, On nauczał
Z tego miejsca
Nie byłem
Zapodziałem klucza
No i nie mogłem zostawić obejścia
Ale zebrałem coś po tym kazaniu
Kosze chleba. Ułomki wprawdzie – ale dobre
Dla kurnika. A resztki ryb podjadły sobie
Koty i nawet perliczki, mój Panie…
Trzy wiersze na Poniedziałek
Wielu już umie chodzić po jeziorze…
Wielu już umie chodzić po jeziorze starym
I nie ma tajemnicy dla nich Genezaret
Żadnej głębi niestety
A więc piruety
Wyczyniają
I opadają
I skaczą w niebo potrójnym łamańcem
Jezioro stwardniało. Więc powszechne tańce
Nie zostawią na fali najmniejszego znaku
Jest plastikowo. Tak w sam raz dla ludu
A ludzie nieszczęśliwi. Ciągle pragną cudu
Chcą iść po nieznanej głębinie
I wierzyć
Tonąć
I krzyczeć
Jako Piotr – że ginie
Jeśli nie ma głębiny
Każdy jest nijaki
A chciałby być inny
Swoim imieniem nazwany
Kiedy mu rękę podano
Więc czekają na znaki
Rozmowa w branży
… znaleźli ponoć na dnie Genezaret
( Jezioro w Galilei) – jakąś łódkę starą
Stępkę stwardniałą. Parę desek. Mało
Żeby to nas poruszało
Mówią – nauczał stąd a przed nim cały ląd
Zapchany, jeden właził na głowę drugiego
Żeby się szybciej uczyć nauczania Jego..
A jak niżej ktoś łeb miał spłaszczony?
Widać słuchał z niedobrej strony
Wiadomość o łodzi wielce jest niepewna
Kupić nie kupić to drewno?
A jak deski prawdziwe? A jak echo szczere?
I pobożni turyści pojmą po co przyszli
Można zrobić świetny interes
Za stołem w gospodzie w E.
Zostań z nami
Dopiero teraz
Nie jesteśmy sami
Wino się otwiera
Do smaku zapomnianego
I chleb do tego
Właśnie siły nabiera
Zostań z nami
Bo jesteśmy spłakani
I ty zmęczony – przyznaj
Resztka opuchlizny
Na twojej twarzy sklęsła
Opijemy zwycięstwa
Skończył się krwawy zamęt
Zostań z nami
Bo sami
Nie umiemy już być ze sobą
Próbujemy – ale się nie składa
Kłamiemy sobie co dzień
Daj nam wiarę Panie
Aby zdrada
Nie zatruła wina w gospodzie
Dwa wiersze na Niedzielę Palmową
A to czemu? Kiedyśmy wyszli
Jak się godzi z feretronem, psalmami
To anieli z nieba nie przyszli
Sobie – jesteśmy sami
Cichym światłem pulsuje ziemia
I pieśń wysoko idzie
Ale siły tam wrócić nie masz
Bo jakoś jesteśmy bez skrzydeł
Może lecieć do serca przestrzeni?
Ale to by raczej nie wyszło
Bo jesteśmy strasznie obciążeni
Dekoracją złocistą
Kuszenie
Po śladach Jego szedł Zły. Przeinaczał
Ślad delikatnie. Wcale nie zacierał
Pogłębiał raczej
Aby nie uwierał
Nawet kamyk gdy ruszymy tym śladem
Niech idą lekko, kwieciście gromady
Niech drogę miękkiej pieśni porosną lewady
Może trochę trujące
Lecz wydmy gorące
Na których Boży ślad był odciśnięty
Trudne są, żmudne
Znak już rozmazany
A może wcale ten znak nie był dany
A może wcale nie tam droga święta
Bo dokąd?
Na wędrówki ludziom są oddane
Proste ścieżki
Omińmy pustynie przeklęte
A nawet jeśli. Po co się w nie nurzać?
Ślady pewno zasypały burze
Zresztą On był na chwilę w pustyni lecz wrócił
I trzeba szukać Go w kwiecistych krajach
I w lepszą stronę drogę odwrócić
-A może nie wędrujmy. Tu się zostaje
Śpi i śni…
Ciemny obłok uniósł się nad nami,
Niby baśń, że idziemy wciąż Jego śladami
(Wedle Cyryllonasa, IV, V wiek)
Jak dobrze rozpalić w piecu
Jaki ja byłem wtedy, jaki ja byłem…
Takie pytanie można zadawać sobie w kółko. I niby wiemy jakimi byliśmy, niby pamiętamy co się działo, w tym przynajmniej kiedy to było nasze, a nie wiemy.
Spotykam się z dawnymi kolegami. I widzę, że oni przeżywali wszystko inaczej. Tak ku mojemu zdziwieniu jest i z historią Współczesności. Dla mnie po rozbiciu zespołu było jak po trzęsieniu ziemi. I nic nie mogło się skleić.
A dla nich Współczesność lepiej czy gorzej, ale trwała wiele lat. Przychodzili różni naczelni, odchodzili ale zawsze była grupa kolegów, która miała o czym gadać. Opisy niezwykłe, ponoć interesujących biesiad w klubie dziennikarzy na Foksal. Wzajemne sprawy, zabawy, popijawy.
Mnie tam nie ma. Więc rozumiem co wspominają i nie rozumiem. Ale czy naprawdę nie mogłem być z nimi?
Ja tłumaczę to tak. Po owej porannej przedwigilii ze śledzikiem, która skończyła się zmianą zespołu naczelnego, na 3 lata wywędrowałem do mieszkania w Otwocku.
Mieszkanie? Przemieszkiwałem tam w drewnianym letniaku. Wtedy zakładałem pierwszą rodzinę. Drewniak był straszliwie przewiewny. Domki takie służące jako letniskowe budowane były na zasadzie: Jakaś drewniana konstrukcja. Z zewnątrz oszalowana byle jak, byle jakimi deskami. Od zewnątrz maty trzcinowe i coś niby zaprawa na ścianę. Pomiędzy deskami igliwie suche z sosen otwockich. Miało to igliwie izolować od zimna ale po latach kruszyło się, osiadało i wiatr przez ściany dmuchał.
Żadnej kanalizacji. Pompa z wodą, taka z rączką do pompowania, na podwórku. Ubikacja gdzieś na zapleczu podwórka w tak zwanym domku nad urwiskiem. Latryna. Piec kaflowy marny, w którym palić strach bo ściany drewniane, wysuszone i to igliwie pomiędzy ścianami. Pożar wisiał w powietrzu przy każdym paleniu.
Zimy były trudne. Pamiętam przed nowym rokiem zaraz po wyrzuceniu mnie z redakcji (to był więc koniec 59), jechaliśmy z Warszawy. W posiadaniu tego mojego pierwszego zalążka rodziny był prodiż elektryczny. Na nim mieliśmy upiec kawał indyka.
Pociągi stanęły. Po długim oczekiwaniu na Dworcu Wschodnim w Warszawie, zaczęliśmy gorączkowo szukać w pamięci adresów jakichś kolegów, u których przetrzymamy noc. Ale to było przed Sylwestrem i nie wiadomo było kto gdzie jest i co będzie w tych dziurach, które wtedy uważaliśmy za wspaniałe mieszkania. Na dodatek tramwaje też stanęły i dostać się na drugą stronę Wisły, to była już długa wyprawa.
Więc noc na Wschodnim. Bo opisywany przeze mnie ongiś w wierszach, a i ostatnio w Zapiskach niedaleki bar na ulicy Kijowskiej odpadał. Tam się z porządną dziewczyną strach było pojawić. Był to przecież rejon Brzeskiej.
Tyle razy łaziłem po tej praskiej okolicy. Kiedy dziś o tym myślę, nie rozumiem dlaczego nigdy nie spotkały mnie typowe dla Brzeskiej kłopoty. Bo dzielnica złodziejska ponoć bandycka, rozbójnicza.
A z moim życiem ciągle się krzyżująca. Jeszcze jako młodziutki chłopak, kiedy przenieśliśmy się do Gdyni, jeździłem na Święta Bożego Narodzenia do mojej Babki. Została w Komorowie i mieszkała tam z cztery lata. Jadąc do Ostrowi Mazowieckiej, przy której położone było Komorowo, trzeba było przesiadać się w Warszawie. Z Dworca Wschodniego na Wileński. Najkrótsza droga prowadziła, jak mi się wtedy wydawało, właśnie kanionem Brzeskiej.
No i tak paradowałem z dwiema walizkami uczepionymi paska i przewieszonymi na ramieniu. Nikt mnie nie zaczepił.
A potem już na studiach, wędrówki po Warszawie. Prawie wszystkie domy akademickie, w których mieszkałem legalnie albo na waleta, znajdowały się po lewej stronie Wisły. Ale jeżeli stolica była w jakiś sposób moim domem, to była nim ta prawobrzeżna Praga. I okolice bazaru Różyckiego.
Pamiętam „Różyckiego” jeszcze z czasów okupacji. Tu bowiem, rzadko, ale przyjeżdżali, z naszych stron ludzie na zakupy. W ogóle nie znali innej Warszawy.
Bo po co? Na „Różyckiego”: można było wiele kupić. A jak nie było na „Różyckiego”, nie było gdzie indziej. Tak myśleliśmy. Poza tym z kupowaniem jest jak z odwiedzaniem teatru. Pisałem już, jak nieswojo czułem się w Gdyni w Miejskim Teatrze. Było za elegancko, było tak, że długo musiałem się uczyć tego, aby teatr a tym bardziej filharmonia stały się moim miejscem. Domem był teatr amatorski. Jego sala, jego styl, jego publika. To samo w teatrze zakupów. Na „Różyckiego” można było dowiedzieć się: Gdzie i co? W czasie okupacji było to miejsce skąd łatwo uciec przed łapanką. Po wojnie pełno tu było tak zwanych agentów, tak nazywano nawet urzędników skarbowych. Ale byli oswojeni, dobrze namaszczeni.
No i pyzy. Przynoszone przez kobity, sprzedawane z okutanych garnków. Pyzy, na które warto było przyjechać z daleka.
No tak, ten kawałek stolicy pojmowałem. Kijowska, Brzeska, bazar, Dworzec Wileński, Radzymińska, Stalowa, Kawęczyńska. Jeszcze w latach 47 czy 48 odwiedziłem tam po raz ostatni mieszkanie naszej warszawskiej znajomej pani Czoj. Na Kawęczyńskiej. (o pani Czoj czytaj także w dziale „Poczta”). Nocowaliśmy z moim przyjacielem z Komorowa, Ryśkiem. Coś tam z prowincji przywieźliśmy, coś mieliśmy zawieść do Komorowa Starego. Bo handel szedł prawie jak za okupacji.
Ale najważniejsza była u pani Czoj biblioteka. Miała takie książki jak na przykład Bajarz Polski, wielką księgę z ilustracjami. Miała też dużo powieści Juliusza Verne. Można było, leżąc na jakimś posłanku zrobionym z foteli, czytać te księgi przy blasku lampy gazowej. Bo było tam gazowe oświetlenie. Jakże wspaniałe po półcieniach naftówki.
A upajający, słodkawy zapaszek gazu, którym przesiąknięte było całe mieszkanie. Ach, to było zbliżanie się z prowincji do „Wielkiego Świata”.
I zasypianie przy wspaniałym zgrzycie i pisku tramwajów, co niedaleko miały swoją pętlę. I tak wielkomiejsko jęczały zawracając.
Ale uciekłem we wspomnieniach za daleko.
Na razie więc jesteśmy w tłumie wściekłych podróżnych na Dworcu Wschodnim. Mamy też prodiż i kawałek indyka.
Ale, ale! Błysk radości w ciemnej chmurze beznadziei. Pociąg w stronę Otwocka rusza. Wprawdzie jedzie tylko do Międzylesia ale co potem to potem. Jedziemy.
W Międzylesiu pociąg idzie jeszcze jedną stację dalej. Do Miedzeszyna. Ryzykujemy, że może pójdzie dalej. Ryzykując to, tracimy ostatnią możliwość przytulenia się u kogoś na noc. Bo w Międzylesiu, dość daleko od stacji, ale zawsze, mieszkał Lesio Małachowski. Kolega dużo starszy, osadzony już lepiej w życiu. No, ale zawsze kolega, brat po piórze i jeden z tych co tworzyli ciekawą grupę w czasach zwanych Październikiem 56 roku.
Pierwsze zebrania Krzywego Koła odbywały się w mieszkaniu Ewy i Juliusza Garzteckich, właśnie na ulicy Krzywe Koło. Na ścianie domu jest napis-malunek: KKK. Potem, już w Domu Kultury, róg Staromiejskiego Rynku i Jezuickiej.
Były to czasy wielkich przełomów. Tu powiem tylko, że razem z Aleksandrem tworzyliśmy zespół wydawanego wówczas na powielaczu półlegalnego (bo teoretycznie wydawanego jako „biuletyn dla użytku wewnętrznego”) ogólnopolskiego pisma Klubów Inteligencji. Nazwa nawiązywała do pisma, które miał kiedyś wydawać Tadeusz Borowski, ale zostało zastopowane. Nowy Nurt. Pisało tam wielu ludzi.
Wszystkich orientacji Kluby Inteligencji powstawały wszędzie. Rodziły się inne pisma, galerie.
Najsłynniejszym ostatecznie okazał się Klub Krzywego Koła, którego członkami i to jednymi z pierwszych była jadąca do Miedzeszyna para. A Lesio Małachowski był z nami związany klubowo.
Ale teraz te koneksje na nic. Bo dzielą nas od Lesia laski sosnowe. A nam bliżej do Falenicy. Tam, ze stacji, odchodzi jakiś awaryjny pociąg parowy. Idziemy, dochodzimy. Jedziemy, dojeżdżamy. Idziemy i jesteśmy w naszym drewnianym spróchniałym domu.
Woda zamarzła. Studnia nie działa. Zimno tak, że nawet po zapaleniu światła, karaluchy nie umykają spod stóp. Klimat już i dla nich za surowy. Myszy też nie słychać. Zaczynamy rozpalać ostrożnie w piecu. Ryzyko pożaru czy pewny koniec zlodowacenia?
Piec zaczyna.
Miałem wtedy wielką umiejętność palenia w każdym, nawet najgorzej ciągnącym piecu. Polegało to oczywiście na odpowiednim układaniu drewienek podpałki, potem grubszych gałęzi. Takoż manewrów drzwiczkami pieca, żeby wytworzyć ciąg. To każdy, kto walczył z piecami wie.
Ale ja miałem jeszcze wiedzę tajemną. Zaklęcia i wiersze, które należało szeptać. We właściwych momentach, we właściwe kafle czy otwory, tego żywostwora, jakim jest każdy piec.
Napisałem nawet Poemat o paleniu w piecu. Może go znajdę i wtedy fragmenty objawię. Poezja jeszcze kiepska ale wiedza tajemna już duża.
Tak więc szepcę te zaklęcia. Piec rusza. Uproszony, zaklęty, ugadany, zaczyna nawet huczeć. To trochę niebezpieczne, bo jak się nagrzeje drewniana ściana? Ale mróz. Trudno.
Piec śpiewa i powoli, powoli podnosi się temperatura. Nad ranem dobiliśmy do minus dwóch w polarnych stronach naszego jednopokojowego schroniska.
Wspominam to, aby jakoś wytłumaczyć dlaczego odcięcie od redakcji stało się dla mnie odcięciem od kolegów i Warszawy. Jakie były trudne dojazdy, napisałem. Ale kiedy mnie wyrzucono, otrzymałem tak zwany „zakaz pracy w jakichkolwiek instytucjach związanych z kulturą”. Praktycznie, z trzech lat zakazu, dwa były okresem dość ostrego bezrobocia. Wyprawy do Warszawy były ryzykowne, bo nie miałem pieniędzy na bilet. A kupić miesięcznego biletu nie mogłem bo nie miałem oficjalnego miejsca pracy.
Szukaliśmy tej pracy daleko, nawet w Gorzowie Wielkopolskim. Tam dano ogłoszenie, że potrzebują pracownika do domu kultury. I byłbym gorzowianinem, gdyby nie ten zakaz. Po dwóch dniach rozmów powiadomiono mnie z lekkim smutkiem w Gorzowie, że niestety. Cały styl życia jakim żyło moje pokolenie został mi tej słynnej przedwigilii odjęty.
Ja pamiętam tak, że wspomnę raz jeszcze bo pisałem już trochę na ten temat. Siedzieliśmy w redakcji. Tradycyjny śledzik. Wszystko idzie dobrze. Numer noworoczny zapowiada się ciekawie. Znaczenie pisma, tak nam się wydawało rośnie. A najważniejsze: mamy gdzie pisać, czytają nas. Jesteśmy razem. Jest ciepło w pokojach redakcyjnych. Tu pewno urządzimy skrytego Sylwestra. Jest praca, jest ciepły dom, są przyjaciele. Mówimy i głupoty ale i uczymy się rzeczy ciekawych. Każdy coś z nieznanych czy zakazanych krain literatury wygrzebuje i znosi do tego domu.
Nagle telefon od wydawcy. Wydawał nas wtedy „Ruch”. Więc byliśmy w innym wydawnictwie niż większość gazet.
Idziemy. W gabinecie dyrektor wydawnictwa ze skamieniałą twarzą. Myślę, że ta decyzja jego też zaskoczyła. Bo chyba lubił naszą redakcję.
Decyzja wydziału KC (bo oni decydowali) taka:
Zmiana naczelnego. Jaki, jeszcze dyskusja trwa, ale Staszek Grochowiak jest już tylko kierownikiem działu. Z redakcji odchodzą. Pisałem już kto. Mnie to też dotyczy.
Koniec.
Ale jak było dalej napiszę za kilka dni.
Wspomnienie o Janku Himilsbachu
To przybieranie póz i naszeptywanie sobie prawd trwało przez króciutki okres mojej pisarskiej młodości. Od wyjazdu z Gdyni (czyli rok 52) do pierwszego własnego oddechu – czyli roku 1955. Ale ja, podchodzący z nabożeństwem do pierwszych w moim życiu prawdziwych artystów, męczyłem się jak Piekarski przez lat trzy.
Właściwie początkiem, sygnałem tych „mąk przekształcania” mogła być konferencja w Międzygórzu.
Popatrzcie jeszcze raz na program tej konferencji. Na zagadnienia najważniejsze ponoć dla wychowania młodych. No ale młody byłem i męczyłem się dość leniwie. Nie żebym wiedział iż brniemy w głupotę. Może nawet w krwawą głupotę.
Nie. Byłem wprost oczarowany sobą. Bo z jednej strony bida straszliwa studenckiego życia. Prymityw bytowania, który potem zaowocował wierszami o wannie, i balladami o kluczu do wymarzonego mieszkania. A z drugiej strony, w czystej, dobrze opalanej sali Związku Literatów wielce intelektualne biesiady.
Czy pisałem o kluczach i wannie w tych latach zasysania mnie przez głupotę?
O nie, męcząc się straszliwie, starałem się wykonać poetycko nauki moich mistrzów w widzeniu prawdy.
W Po Prostu już w roku 55, wydrukowano wreszcie mój wiersz o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej. Był taki bar, może jest dalej… A wiersz zaczynał się tak:
W barze „Zdrój” przy ulicy Kijowskiej
Suchotnicza chrypi harmonia,
Cuchnie słodko piwem i czosnkiem,
A harmonia kaszle i kona…
Pamiętam dyskusję na naszym kole młodych, kiedy go czytałem. To było wcześniej, bo napisałem wiersz w 53 roku.
Niepewny, wystraszony, intelektualnymi i dialektycznymi dowodami słuchałem nauk. Nie tyle pouczali mnie moi młodzi współpisarze ale światłe umysły i znane nazwiska. Coraz bardziej czułem się obiektywnie zagubiony. I wrogi naszej rzeczywistości. Co z tego, że subiektywnie pisałem wiersz jak najszczerzej i w prawdziwym natchnieniu. Prawdziwym, nie wymęczonym. To wiedziałem na pewno, bo przedtem, z jakie pół roku, starałem się opisać świat wedle obowiązujących recept, zanim w rozpaczy machnąłem balladę o barze.
Czy wierzyłem w recepty? Wierzyłem. Były takie jasne, takie ustalające wszystko, dające odpowiedzi na każde pytanie.
Pisałem już chyba jak prymitywny materializm dialektyczny był podniecający dla nas młodych, niedouczonych. W pół roku opanowało się nauki i już można było wchodzić w dyskusje z najbardziej mądrymi. Najbardziej zastanawiające jest, że bardzo uczeni z pokorą dyskutowali z nami. Naprawdę nic za nami nie stało. Oni byli ważni, często sprawowali wysokie urzędy, ale jak pamiętam, słuchali z uwagą i pokorą najdzikszych naszych wypowiedzi. Byle były „proletariackie”.
Bo my byliśmy przyszłością. My też często byliśmy z prowincji, z klas społecznych – tych „najsłuszniejszych”.
Pamiętam Janka Himilsbacha. Bardzo się przyjaźniliśmy i razem uczestniczyliśmy w dobrowolnych męczarniach przemian.
Janek pisał wtedy wiersze. Koślawe i okropnie marksistowskie. Starał się też sklecić powieść o Marianie Buczku. Temat: komunista, więzień sanacji, we wrześniu, przez wojnę, uwolniony z więzienia, ginie w obronie naszej ludowej Polski. A jego ciemięzcy umykają mostem w Zaleszczykach.
Nic z tej powieści Jankowi nie wychodziło. Czytaliśmy sobie (poza oficjalnym czytaniem na forum Koła Młodych) nasze pierwociny. Janek czytał i nagle sam czuł, że to nie do zniesienia. Wtedy przerywał sagę o rewolucjoniście i radosny jak stolarz, który uciekł od heblowania trumny zaczynał fantastyczne opowieści.
Słuchaliśmy z zapartym tchem. To była cudowna prawda. To się widziało. To żyło.
– No ale co z Buczkiem? I skrzywiony Janek wracał do heblowania swojej pisarskiej trumny.
Wreszcie też wyrwał się na wolność. I wydał parę książek z fantastycznymi, niepowtarzalnymi opowiadaniami. Tymi, które nam szeptał.
W tych czasach przybierania póz, przemieszkiwałem czasem u Janka na statku wiślanym „Waryński”. Bo Janek pracował tam jako palacz. Mieliśmy nawet plan, aby u jednej wdowy wynająć pokoik przy kuchni. Na Bednarskiej. W mocno zrujnowanym domu.
Ale pieniędzy brakło. Poza tym Janek dostał nagle posadę palacza w kotłowni Centralnej Rady Związków Zawodowych. No i miejsce do spania. Trzeba było jednak wyposażyć Janka.
Tu zaczyna się jedna z opowieści unieśmiertelnionych potem w książce przez Himilsbacha. Występuję tam w dziwnej roli Młodziana Przyzwoitego, co długo broni się przed roztrwonieniem społecznych pieniędzy na wódkę i dziewczynki.
Jest trochę prawdy. Byłem bowiem człowiekiem z ogromnym poczuciem obowiązku.
Może dlatego znana tłumaczka, jedna z naszych ideowych opiekunek, pani generałowa Szleyenowa, kazała mi się stawić z Jankiem w jej mieszkaniu. Było to chyba w blokach przy Belwederze. Wrażenie odnieśliśmy ogromne. Bo zanim dostaliśmy się do mieszkania, trzeba było przejść przez posterunek wojskowy.
Tak więc przekazanie nam, a właściwie mnie, pieniędzy, za które miała być kupiona:
Kołdra, poduszka i poszewki
Chyba coś z ubrań…..
Tak, uroczystość przekazania pieniędzy była dla mnie jako uroczystość państwowa. Stając na baczność, ściskałem kopertę i zgadzałem się z poleceniami generałowej:
– I żadnych knajp po drodze…
Poszliśmy sztywni i dumni jak na pochód. Dalej było gorzej. Pieniądze częściowo zostały przehulane.
W opowiadaniu Janek opisuje poczciwego młodzieńca, który domaga się od panienek rachunku, bo trzeba się z wydatków rozliczyć przed generałową.Niech mu i tak będzie.
Więc i Janek się wreszcie wyzwolił z mąk i mnie też chyba się udało. Choć wyjście z tej głupoty nie było proste. Sam się łapię i dziś na bezsensownych sympatiach do różnych, zbyt prostych poglądów, bo coś mi dźwięczy z muzyki i durnej ale i chmurnej młodości.
Na razie jednak Janek był młotem na partyjnych intelektualistów. Zawsze robili się niepewni, kiedy on zaczynał. A mieszał zdrowe chłopskie poglądy z głupotami.
W każdym razie przy wielu strasznie ideowych nauczycielach wyglądał jako wyrzut proletariackiego sumienia. Niewielki, krępy, z gębą nieco przemacerowaną. Głosem schrypłym jak prawdziwy głos człowieka pracy, zaczynał swoje wywody. A oni wątli, pełni nienawiści do swoich postaci zbyt burżuazyjnie wyglądających, słuchali milcząc, schrypłego głosu Janka.
To był Głos. Nie ich wypieszczona polszczyzna. Albo udawana prostota. Głosem Janka nie mogła być objawiona niesłusznie klasowa myśl.
I tym głosem Janek wsparł mnie w czasie pamiętnej dyskusji o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej.
Najpierw było tak. Koryfeusz myśli marksistowskiej, jeden z ważniejszych pisarzy w naszej współczesnej literaturze – ale wtedy oszalały ideowo – dowodził:
– Co z tego, że autor wiersza mówi, iż jest to wierny obraz ulicy Kijowskiej. Dla niego jest wierny a dla nas kłamliwy. – Bo widzisz, – zlitował się nade mną – są dwie prawdy. Prawda subiektywna, no opisujesz, co niby widzisz. Ale to fałsz. To może zobaczyć byle kto. Pisarz naszych czasów, – podniósł głos – musi docierać do prawdy obiektywnej. Czyli, widzieć to, czego może kto inny jeszcze nie zobaczy. A co jest. Co rośnie. Co kształtować będzie naszą przyszłość. Po to macie talent. Po to. A nie by opisywać coś, co już obiektywnie u nas nie istnieje.
Tu rzucił cytatami z dzieł literatury radzieckiej. Wynikało z tego, że wiersz powinienem natychmiast zmiąć, połknąć i zapomnieć o wybryku mojego nieukształtowanego światopoglądu. I wrócić dalej do ćwiczeń nad prawdą obiektywną. No, co najwyżej pozwolić sobie na wytchnienie liryczne, czytając wiersze Szcipaczowa. Po rosyjsku. Był taki strasznie wtedy modny w sferach ideowych liryk prawdy obiektywnej.
I pewno z moją posłuszną naturą znów utonąłbym na rok w brei bezsensownych starań o wiersz słuszny ideowo. Ale nagle wstał Janek i swym chrapliwym głosem wyszeptał. A szept był przenikliwy:
– A ja mogę zaświadczyć, że opis Ernesta to prawda. Sam do baru chodzę i moi koledzy robotnicy też…
Przyjaźń z Mariankiem to był inny czas. I ja już byłem inny, wyzwolony choć trochę. Powinienem pocałować w rękę tych co robili wyłom w murze. Jakby nie byli naiwni, jakby nie byli jeszcze w widzeniu świata ograniczeni, oni wybili szczelinę. Więc całuję ich rękę. Trochę i swoją, bo też wybijałem.
A jednak, jednak. Jak długo zostaje w nas nauka nienawiści..
Kiedyś, chyba w 53 roku, w mękach kształtowania słusznego ideowo poglądu napisałem sentencję:
„Nasza miłość to wrogom nienawiść”.
Ach jaki byłem dumny. A jak mi dziś wstyd i gorzko. Nic nikomu przez ten wiersz się nie stało. Oprócz mnie. Przez ile lat to kłamstwo we mnie tkwiło.
Może zresztą napisałem co czułem. Bo jak wspominam, strasznie byliśmy prymitywni moralnie. Może to dzieciństwo wojenne, może to bezwzględność stalinizmu.
Ale nawet potem, chcąc niby wolności i demokracji, widzieliśmy od razu jaka ona ma być. I każdego co miał inne zdanie gotowi byliśmy niszczyć. W imię prawdy, w imię swobody, w imię wolności.
Co złe szybko w nas wchodzi i długo zostaje. Czasem przypominam sobie jak myślałem. Nawet w tych czasach wybijania szczeliny w murze.
Jest rok przełomu. Rozpada się organizacja Związku Młodzieży Polskiej. To dobrze. Bo powstają naturalnie, prawdziwe – tak myślę – Związek Młodzieży Robotniczej, Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Rozmawiamy o tym. Jeden z moich kolegów, bardzo aktywny bojownik o swobodę październikową, opowiada o tych wolnych zebraniach. Młodzi ludzie tworzą swoje demokratyczne organizacje. I tym samym tonem mówi o tym, jak z gromadką młodych członków Związku Młodzieży Robotniczej rozbijał zebranie Związku Młodych Demokratów.
– Nie będzie nam tu burżuj podnosił głowy….
I ja tego słuchałem. I nawet nie przychodziło mi do głowy, że jest to znów wstawianie krat w wybitą szczelinę. Dzięki Bogu w moich niezdarnych wierszach z tamtego czasu byłem mądrzejszy. Zresztą w całym moim życiu to, co pisałem wyprzedzało moje myślenie i kombinacje na temat rzeczywistości.
Dzięki Bogu. Bo przecież człowieka tak łatwo omotać. Tak sam się czasem ochotnie oddaje w niewolę.
Więc, może bym boczył się na Marianka. Bo on był „wychowany na salonach” a ja akurat nie. Przykro pisać. Ta kropla gorzkiej nienawiści, ten głos jakby to było echo wołania Szeli… Skąd?
W 1954 roku dorwałem się do wierszy Miłosza. W bibliotece Związku Literatów. Tam nie podsuwali prohibitów pod nos, ale doszukać się ich było można. Oniemiały czytałem Dziecię Europy. Nie zgadzałem się z autorem, bo przecież nauczony byłem innego rozumienia literatury. Ale to była poezja. To się czytało! Czytało się, czytało i propagowało. O mało się nie skończyło wydaleniem z polonistyki. Ale wiele lat potem dopadłem takiego fragmentu:
Cham, niech stara się wyżłobić butem szczerbę
Na przypomnienie, że schody trwać nie będą
To było coś o mnie z tamtych lat. A może i trochę z całego mojego życia. Tak, byłem pewny, że szczerbę na marmurowych schodach trzeba zostawić. We wierszu… ale w życiu? Jak zostawić bym mógł szczerbę na schodach ukochanego domu Mariankowego dzieciństwa?
Marianek śnił mi się, jak i Staszek, jak Tadek. O, Tadek Nowak zrozumiałby dobrze to, co myślałem o dworskich schodach…
Więc Marianek. Najbardziej skrzywdzony rozbiciem naszej wspólnoty. Nigdy już nie znalazł takiej grupy. Bo byliśmy mu chyba bardzo bliscy. Choć na polanie młodości krzykliwi, niedopasowani do Marianka, starający się być męscy, zafascynowani boksem, wódą, romansami … Marianek szedł w inną stronę. Nie wiem czy nas obchodziła jego odmienność.
Potem wyjechał. W Paryżu popełnił samobójstwo.
Siedzieliśmy przy stołach na bujnej polanie
Wielkie było śniadanie na dnia powitanie
Pomiędzy nami pasły się jelenie
I drzewa się kłoniły na byle skinienie
Naprzeciw Tadek z pliszką na ramieniu
Przytupywał wesoło po nieba sklepieniu
Jeszcze mu nogi chorej nie odjęto
I mógł zawijać oberka dziewczętom
Marianek zawsze w kątku ostrożnie schowany
Za swoją złotą jak księżyc czupryną
Także nie wiedział, że będzie posłany
Wywiedzieć się od Boga.- Czy jest czy już minął?-
Obiad podano, ostrożnie sprzątnięto
Staszka z twarzą tak bladą jak duch porcelany
I odtąd jak sucharek siedziałem zwinięty
Patrząc kto będzie znów na stół podany
Podkurek, podwieczorek. No i już się stało
– Jaką mi przyjdzie kolację smakować
Ach, zakryć się obrusem? Czy pod suknię schować?
Tej pani co tak długo ze mną flirtowała
Ale kim jesteś pani w twardej krynolinie
I w perłach twardych jako mrozu imię?