Wpisy w kategorii: Wspomnienia
Jak dobrze rozpalić w piecu
Jaki ja byłem wtedy, jaki ja byłem…
Takie pytanie można zadawać sobie w kółko. I niby wiemy jakimi byliśmy, niby pamiętamy co się działo, w tym przynajmniej kiedy to było nasze, a nie wiemy.
Spotykam się z dawnymi kolegami. I widzę, że oni przeżywali wszystko inaczej. Tak ku mojemu zdziwieniu jest i z historią Współczesności. Dla mnie po rozbiciu zespołu było jak po trzęsieniu ziemi. I nic nie mogło się skleić.
A dla nich Współczesność lepiej czy gorzej, ale trwała wiele lat. Przychodzili różni naczelni, odchodzili ale zawsze była grupa kolegów, która miała o czym gadać. Opisy niezwykłe, ponoć interesujących biesiad w klubie dziennikarzy na Foksal. Wzajemne sprawy, zabawy, popijawy.
Mnie tam nie ma. Więc rozumiem co wspominają i nie rozumiem. Ale czy naprawdę nie mogłem być z nimi?
Ja tłumaczę to tak. Po owej porannej przedwigilii ze śledzikiem, która skończyła się zmianą zespołu naczelnego, na 3 lata wywędrowałem do mieszkania w Otwocku.
Mieszkanie? Przemieszkiwałem tam w drewnianym letniaku. Wtedy zakładałem pierwszą rodzinę. Drewniak był straszliwie przewiewny. Domki takie służące jako letniskowe budowane były na zasadzie: Jakaś drewniana konstrukcja. Z zewnątrz oszalowana byle jak, byle jakimi deskami. Od zewnątrz maty trzcinowe i coś niby zaprawa na ścianę. Pomiędzy deskami igliwie suche z sosen otwockich. Miało to igliwie izolować od zimna ale po latach kruszyło się, osiadało i wiatr przez ściany dmuchał.
Żadnej kanalizacji. Pompa z wodą, taka z rączką do pompowania, na podwórku. Ubikacja gdzieś na zapleczu podwórka w tak zwanym domku nad urwiskiem. Latryna. Piec kaflowy marny, w którym palić strach bo ściany drewniane, wysuszone i to igliwie pomiędzy ścianami. Pożar wisiał w powietrzu przy każdym paleniu.
Zimy były trudne. Pamiętam przed nowym rokiem zaraz po wyrzuceniu mnie z redakcji (to był więc koniec 59), jechaliśmy z Warszawy. W posiadaniu tego mojego pierwszego zalążka rodziny był prodiż elektryczny. Na nim mieliśmy upiec kawał indyka.
Pociągi stanęły. Po długim oczekiwaniu na Dworcu Wschodnim w Warszawie, zaczęliśmy gorączkowo szukać w pamięci adresów jakichś kolegów, u których przetrzymamy noc. Ale to było przed Sylwestrem i nie wiadomo było kto gdzie jest i co będzie w tych dziurach, które wtedy uważaliśmy za wspaniałe mieszkania. Na dodatek tramwaje też stanęły i dostać się na drugą stronę Wisły, to była już długa wyprawa.
Więc noc na Wschodnim. Bo opisywany przeze mnie ongiś w wierszach, a i ostatnio w Zapiskach niedaleki bar na ulicy Kijowskiej odpadał. Tam się z porządną dziewczyną strach było pojawić. Był to przecież rejon Brzeskiej.
Tyle razy łaziłem po tej praskiej okolicy. Kiedy dziś o tym myślę, nie rozumiem dlaczego nigdy nie spotkały mnie typowe dla Brzeskiej kłopoty. Bo dzielnica złodziejska ponoć bandycka, rozbójnicza.
A z moim życiem ciągle się krzyżująca. Jeszcze jako młodziutki chłopak, kiedy przenieśliśmy się do Gdyni, jeździłem na Święta Bożego Narodzenia do mojej Babki. Została w Komorowie i mieszkała tam z cztery lata. Jadąc do Ostrowi Mazowieckiej, przy której położone było Komorowo, trzeba było przesiadać się w Warszawie. Z Dworca Wschodniego na Wileński. Najkrótsza droga prowadziła, jak mi się wtedy wydawało, właśnie kanionem Brzeskiej.
No i tak paradowałem z dwiema walizkami uczepionymi paska i przewieszonymi na ramieniu. Nikt mnie nie zaczepił.
A potem już na studiach, wędrówki po Warszawie. Prawie wszystkie domy akademickie, w których mieszkałem legalnie albo na waleta, znajdowały się po lewej stronie Wisły. Ale jeżeli stolica była w jakiś sposób moim domem, to była nim ta prawobrzeżna Praga. I okolice bazaru Różyckiego.
Pamiętam „Różyckiego” jeszcze z czasów okupacji. Tu bowiem, rzadko, ale przyjeżdżali, z naszych stron ludzie na zakupy. W ogóle nie znali innej Warszawy.
Bo po co? Na „Różyckiego”: można było wiele kupić. A jak nie było na „Różyckiego”, nie było gdzie indziej. Tak myśleliśmy. Poza tym z kupowaniem jest jak z odwiedzaniem teatru. Pisałem już, jak nieswojo czułem się w Gdyni w Miejskim Teatrze. Było za elegancko, było tak, że długo musiałem się uczyć tego, aby teatr a tym bardziej filharmonia stały się moim miejscem. Domem był teatr amatorski. Jego sala, jego styl, jego publika. To samo w teatrze zakupów. Na „Różyckiego” można było dowiedzieć się: Gdzie i co? W czasie okupacji było to miejsce skąd łatwo uciec przed łapanką. Po wojnie pełno tu było tak zwanych agentów, tak nazywano nawet urzędników skarbowych. Ale byli oswojeni, dobrze namaszczeni.
No i pyzy. Przynoszone przez kobity, sprzedawane z okutanych garnków. Pyzy, na które warto było przyjechać z daleka.
No tak, ten kawałek stolicy pojmowałem. Kijowska, Brzeska, bazar, Dworzec Wileński, Radzymińska, Stalowa, Kawęczyńska. Jeszcze w latach 47 czy 48 odwiedziłem tam po raz ostatni mieszkanie naszej warszawskiej znajomej pani Czoj. Na Kawęczyńskiej. (o pani Czoj czytaj także w dziale „Poczta”). Nocowaliśmy z moim przyjacielem z Komorowa, Ryśkiem. Coś tam z prowincji przywieźliśmy, coś mieliśmy zawieść do Komorowa Starego. Bo handel szedł prawie jak za okupacji.
Ale najważniejsza była u pani Czoj biblioteka. Miała takie książki jak na przykład Bajarz Polski, wielką księgę z ilustracjami. Miała też dużo powieści Juliusza Verne. Można było, leżąc na jakimś posłanku zrobionym z foteli, czytać te księgi przy blasku lampy gazowej. Bo było tam gazowe oświetlenie. Jakże wspaniałe po półcieniach naftówki.
A upajający, słodkawy zapaszek gazu, którym przesiąknięte było całe mieszkanie. Ach, to było zbliżanie się z prowincji do „Wielkiego Świata”.
I zasypianie przy wspaniałym zgrzycie i pisku tramwajów, co niedaleko miały swoją pętlę. I tak wielkomiejsko jęczały zawracając.
Ale uciekłem we wspomnieniach za daleko.
Na razie więc jesteśmy w tłumie wściekłych podróżnych na Dworcu Wschodnim. Mamy też prodiż i kawałek indyka.
Ale, ale! Błysk radości w ciemnej chmurze beznadziei. Pociąg w stronę Otwocka rusza. Wprawdzie jedzie tylko do Międzylesia ale co potem to potem. Jedziemy.
W Międzylesiu pociąg idzie jeszcze jedną stację dalej. Do Miedzeszyna. Ryzykujemy, że może pójdzie dalej. Ryzykując to, tracimy ostatnią możliwość przytulenia się u kogoś na noc. Bo w Międzylesiu, dość daleko od stacji, ale zawsze, mieszkał Lesio Małachowski. Kolega dużo starszy, osadzony już lepiej w życiu. No, ale zawsze kolega, brat po piórze i jeden z tych co tworzyli ciekawą grupę w czasach zwanych Październikiem 56 roku.
Pierwsze zebrania Krzywego Koła odbywały się w mieszkaniu Ewy i Juliusza Garzteckich, właśnie na ulicy Krzywe Koło. Na ścianie domu jest napis-malunek: KKK. Potem, już w Domu Kultury, róg Staromiejskiego Rynku i Jezuickiej.
Były to czasy wielkich przełomów. Tu powiem tylko, że razem z Aleksandrem tworzyliśmy zespół wydawanego wówczas na powielaczu półlegalnego (bo teoretycznie wydawanego jako „biuletyn dla użytku wewnętrznego”) ogólnopolskiego pisma Klubów Inteligencji. Nazwa nawiązywała do pisma, które miał kiedyś wydawać Tadeusz Borowski, ale zostało zastopowane. Nowy Nurt. Pisało tam wielu ludzi.
Wszystkich orientacji Kluby Inteligencji powstawały wszędzie. Rodziły się inne pisma, galerie.
Najsłynniejszym ostatecznie okazał się Klub Krzywego Koła, którego członkami i to jednymi z pierwszych była jadąca do Miedzeszyna para. A Lesio Małachowski był z nami związany klubowo.
Ale teraz te koneksje na nic. Bo dzielą nas od Lesia laski sosnowe. A nam bliżej do Falenicy. Tam, ze stacji, odchodzi jakiś awaryjny pociąg parowy. Idziemy, dochodzimy. Jedziemy, dojeżdżamy. Idziemy i jesteśmy w naszym drewnianym spróchniałym domu.
Woda zamarzła. Studnia nie działa. Zimno tak, że nawet po zapaleniu światła, karaluchy nie umykają spod stóp. Klimat już i dla nich za surowy. Myszy też nie słychać. Zaczynamy rozpalać ostrożnie w piecu. Ryzyko pożaru czy pewny koniec zlodowacenia?
Piec zaczyna.
Miałem wtedy wielką umiejętność palenia w każdym, nawet najgorzej ciągnącym piecu. Polegało to oczywiście na odpowiednim układaniu drewienek podpałki, potem grubszych gałęzi. Takoż manewrów drzwiczkami pieca, żeby wytworzyć ciąg. To każdy, kto walczył z piecami wie.
Ale ja miałem jeszcze wiedzę tajemną. Zaklęcia i wiersze, które należało szeptać. We właściwych momentach, we właściwe kafle czy otwory, tego żywostwora, jakim jest każdy piec.
Napisałem nawet Poemat o paleniu w piecu. Może go znajdę i wtedy fragmenty objawię. Poezja jeszcze kiepska ale wiedza tajemna już duża.
Tak więc szepcę te zaklęcia. Piec rusza. Uproszony, zaklęty, ugadany, zaczyna nawet huczeć. To trochę niebezpieczne, bo jak się nagrzeje drewniana ściana? Ale mróz. Trudno.
Piec śpiewa i powoli, powoli podnosi się temperatura. Nad ranem dobiliśmy do minus dwóch w polarnych stronach naszego jednopokojowego schroniska.
Wspominam to, aby jakoś wytłumaczyć dlaczego odcięcie od redakcji stało się dla mnie odcięciem od kolegów i Warszawy. Jakie były trudne dojazdy, napisałem. Ale kiedy mnie wyrzucono, otrzymałem tak zwany „zakaz pracy w jakichkolwiek instytucjach związanych z kulturą”. Praktycznie, z trzech lat zakazu, dwa były okresem dość ostrego bezrobocia. Wyprawy do Warszawy były ryzykowne, bo nie miałem pieniędzy na bilet. A kupić miesięcznego biletu nie mogłem bo nie miałem oficjalnego miejsca pracy.
Szukaliśmy tej pracy daleko, nawet w Gorzowie Wielkopolskim. Tam dano ogłoszenie, że potrzebują pracownika do domu kultury. I byłbym gorzowianinem, gdyby nie ten zakaz. Po dwóch dniach rozmów powiadomiono mnie z lekkim smutkiem w Gorzowie, że niestety. Cały styl życia jakim żyło moje pokolenie został mi tej słynnej przedwigilii odjęty.
Ja pamiętam tak, że wspomnę raz jeszcze bo pisałem już trochę na ten temat. Siedzieliśmy w redakcji. Tradycyjny śledzik. Wszystko idzie dobrze. Numer noworoczny zapowiada się ciekawie. Znaczenie pisma, tak nam się wydawało rośnie. A najważniejsze: mamy gdzie pisać, czytają nas. Jesteśmy razem. Jest ciepło w pokojach redakcyjnych. Tu pewno urządzimy skrytego Sylwestra. Jest praca, jest ciepły dom, są przyjaciele. Mówimy i głupoty ale i uczymy się rzeczy ciekawych. Każdy coś z nieznanych czy zakazanych krain literatury wygrzebuje i znosi do tego domu.
Nagle telefon od wydawcy. Wydawał nas wtedy „Ruch”. Więc byliśmy w innym wydawnictwie niż większość gazet.
Idziemy. W gabinecie dyrektor wydawnictwa ze skamieniałą twarzą. Myślę, że ta decyzja jego też zaskoczyła. Bo chyba lubił naszą redakcję.
Decyzja wydziału KC (bo oni decydowali) taka:
Zmiana naczelnego. Jaki, jeszcze dyskusja trwa, ale Staszek Grochowiak jest już tylko kierownikiem działu. Z redakcji odchodzą. Pisałem już kto. Mnie to też dotyczy.
Koniec.
Ale jak było dalej napiszę za kilka dni.
Wspomnienie o Janku Himilsbachu
To przybieranie póz i naszeptywanie sobie prawd trwało przez króciutki okres mojej pisarskiej młodości. Od wyjazdu z Gdyni (czyli rok 52) do pierwszego własnego oddechu – czyli roku 1955. Ale ja, podchodzący z nabożeństwem do pierwszych w moim życiu prawdziwych artystów, męczyłem się jak Piekarski przez lat trzy.
Właściwie początkiem, sygnałem tych „mąk przekształcania” mogła być konferencja w Międzygórzu.
Popatrzcie jeszcze raz na program tej konferencji. Na zagadnienia najważniejsze ponoć dla wychowania młodych. No ale młody byłem i męczyłem się dość leniwie. Nie żebym wiedział iż brniemy w głupotę. Może nawet w krwawą głupotę.
Nie. Byłem wprost oczarowany sobą. Bo z jednej strony bida straszliwa studenckiego życia. Prymityw bytowania, który potem zaowocował wierszami o wannie, i balladami o kluczu do wymarzonego mieszkania. A z drugiej strony, w czystej, dobrze opalanej sali Związku Literatów wielce intelektualne biesiady.
Czy pisałem o kluczach i wannie w tych latach zasysania mnie przez głupotę?
O nie, męcząc się straszliwie, starałem się wykonać poetycko nauki moich mistrzów w widzeniu prawdy.
W Po Prostu już w roku 55, wydrukowano wreszcie mój wiersz o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej. Był taki bar, może jest dalej… A wiersz zaczynał się tak:
W barze „Zdrój” przy ulicy Kijowskiej
Suchotnicza chrypi harmonia,
Cuchnie słodko piwem i czosnkiem,
A harmonia kaszle i kona…
Pamiętam dyskusję na naszym kole młodych, kiedy go czytałem. To było wcześniej, bo napisałem wiersz w 53 roku.
Niepewny, wystraszony, intelektualnymi i dialektycznymi dowodami słuchałem nauk. Nie tyle pouczali mnie moi młodzi współpisarze ale światłe umysły i znane nazwiska. Coraz bardziej czułem się obiektywnie zagubiony. I wrogi naszej rzeczywistości. Co z tego, że subiektywnie pisałem wiersz jak najszczerzej i w prawdziwym natchnieniu. Prawdziwym, nie wymęczonym. To wiedziałem na pewno, bo przedtem, z jakie pół roku, starałem się opisać świat wedle obowiązujących recept, zanim w rozpaczy machnąłem balladę o barze.
Czy wierzyłem w recepty? Wierzyłem. Były takie jasne, takie ustalające wszystko, dające odpowiedzi na każde pytanie.
Pisałem już chyba jak prymitywny materializm dialektyczny był podniecający dla nas młodych, niedouczonych. W pół roku opanowało się nauki i już można było wchodzić w dyskusje z najbardziej mądrymi. Najbardziej zastanawiające jest, że bardzo uczeni z pokorą dyskutowali z nami. Naprawdę nic za nami nie stało. Oni byli ważni, często sprawowali wysokie urzędy, ale jak pamiętam, słuchali z uwagą i pokorą najdzikszych naszych wypowiedzi. Byle były „proletariackie”.
Bo my byliśmy przyszłością. My też często byliśmy z prowincji, z klas społecznych – tych „najsłuszniejszych”.
Pamiętam Janka Himilsbacha. Bardzo się przyjaźniliśmy i razem uczestniczyliśmy w dobrowolnych męczarniach przemian.
Janek pisał wtedy wiersze. Koślawe i okropnie marksistowskie. Starał się też sklecić powieść o Marianie Buczku. Temat: komunista, więzień sanacji, we wrześniu, przez wojnę, uwolniony z więzienia, ginie w obronie naszej ludowej Polski. A jego ciemięzcy umykają mostem w Zaleszczykach.
Nic z tej powieści Jankowi nie wychodziło. Czytaliśmy sobie (poza oficjalnym czytaniem na forum Koła Młodych) nasze pierwociny. Janek czytał i nagle sam czuł, że to nie do zniesienia. Wtedy przerywał sagę o rewolucjoniście i radosny jak stolarz, który uciekł od heblowania trumny zaczynał fantastyczne opowieści.
Słuchaliśmy z zapartym tchem. To była cudowna prawda. To się widziało. To żyło.
– No ale co z Buczkiem? I skrzywiony Janek wracał do heblowania swojej pisarskiej trumny.
Wreszcie też wyrwał się na wolność. I wydał parę książek z fantastycznymi, niepowtarzalnymi opowiadaniami. Tymi, które nam szeptał.
W tych czasach przybierania póz, przemieszkiwałem czasem u Janka na statku wiślanym „Waryński”. Bo Janek pracował tam jako palacz. Mieliśmy nawet plan, aby u jednej wdowy wynająć pokoik przy kuchni. Na Bednarskiej. W mocno zrujnowanym domu.
Ale pieniędzy brakło. Poza tym Janek dostał nagle posadę palacza w kotłowni Centralnej Rady Związków Zawodowych. No i miejsce do spania. Trzeba było jednak wyposażyć Janka.
Tu zaczyna się jedna z opowieści unieśmiertelnionych potem w książce przez Himilsbacha. Występuję tam w dziwnej roli Młodziana Przyzwoitego, co długo broni się przed roztrwonieniem społecznych pieniędzy na wódkę i dziewczynki.
Jest trochę prawdy. Byłem bowiem człowiekiem z ogromnym poczuciem obowiązku.
Może dlatego znana tłumaczka, jedna z naszych ideowych opiekunek, pani generałowa Szleyenowa, kazała mi się stawić z Jankiem w jej mieszkaniu. Było to chyba w blokach przy Belwederze. Wrażenie odnieśliśmy ogromne. Bo zanim dostaliśmy się do mieszkania, trzeba było przejść przez posterunek wojskowy.
Tak więc przekazanie nam, a właściwie mnie, pieniędzy, za które miała być kupiona:
Kołdra, poduszka i poszewki
Chyba coś z ubrań…..
Tak, uroczystość przekazania pieniędzy była dla mnie jako uroczystość państwowa. Stając na baczność, ściskałem kopertę i zgadzałem się z poleceniami generałowej:
– I żadnych knajp po drodze…
Poszliśmy sztywni i dumni jak na pochód. Dalej było gorzej. Pieniądze częściowo zostały przehulane.
W opowiadaniu Janek opisuje poczciwego młodzieńca, który domaga się od panienek rachunku, bo trzeba się z wydatków rozliczyć przed generałową.Niech mu i tak będzie.
Więc i Janek się wreszcie wyzwolił z mąk i mnie też chyba się udało. Choć wyjście z tej głupoty nie było proste. Sam się łapię i dziś na bezsensownych sympatiach do różnych, zbyt prostych poglądów, bo coś mi dźwięczy z muzyki i durnej ale i chmurnej młodości.
Na razie jednak Janek był młotem na partyjnych intelektualistów. Zawsze robili się niepewni, kiedy on zaczynał. A mieszał zdrowe chłopskie poglądy z głupotami.
W każdym razie przy wielu strasznie ideowych nauczycielach wyglądał jako wyrzut proletariackiego sumienia. Niewielki, krępy, z gębą nieco przemacerowaną. Głosem schrypłym jak prawdziwy głos człowieka pracy, zaczynał swoje wywody. A oni wątli, pełni nienawiści do swoich postaci zbyt burżuazyjnie wyglądających, słuchali milcząc, schrypłego głosu Janka.
To był Głos. Nie ich wypieszczona polszczyzna. Albo udawana prostota. Głosem Janka nie mogła być objawiona niesłusznie klasowa myśl.
I tym głosem Janek wsparł mnie w czasie pamiętnej dyskusji o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej.
Najpierw było tak. Koryfeusz myśli marksistowskiej, jeden z ważniejszych pisarzy w naszej współczesnej literaturze – ale wtedy oszalały ideowo – dowodził:
– Co z tego, że autor wiersza mówi, iż jest to wierny obraz ulicy Kijowskiej. Dla niego jest wierny a dla nas kłamliwy. – Bo widzisz, – zlitował się nade mną – są dwie prawdy. Prawda subiektywna, no opisujesz, co niby widzisz. Ale to fałsz. To może zobaczyć byle kto. Pisarz naszych czasów, – podniósł głos – musi docierać do prawdy obiektywnej. Czyli, widzieć to, czego może kto inny jeszcze nie zobaczy. A co jest. Co rośnie. Co kształtować będzie naszą przyszłość. Po to macie talent. Po to. A nie by opisywać coś, co już obiektywnie u nas nie istnieje.
Tu rzucił cytatami z dzieł literatury radzieckiej. Wynikało z tego, że wiersz powinienem natychmiast zmiąć, połknąć i zapomnieć o wybryku mojego nieukształtowanego światopoglądu. I wrócić dalej do ćwiczeń nad prawdą obiektywną. No, co najwyżej pozwolić sobie na wytchnienie liryczne, czytając wiersze Szcipaczowa. Po rosyjsku. Był taki strasznie wtedy modny w sferach ideowych liryk prawdy obiektywnej.
I pewno z moją posłuszną naturą znów utonąłbym na rok w brei bezsensownych starań o wiersz słuszny ideowo. Ale nagle wstał Janek i swym chrapliwym głosem wyszeptał. A szept był przenikliwy:
– A ja mogę zaświadczyć, że opis Ernesta to prawda. Sam do baru chodzę i moi koledzy robotnicy też…
Przyjaźń z Mariankiem to był inny czas. I ja już byłem inny, wyzwolony choć trochę. Powinienem pocałować w rękę tych co robili wyłom w murze. Jakby nie byli naiwni, jakby nie byli jeszcze w widzeniu świata ograniczeni, oni wybili szczelinę. Więc całuję ich rękę. Trochę i swoją, bo też wybijałem.
A jednak, jednak. Jak długo zostaje w nas nauka nienawiści..
Kiedyś, chyba w 53 roku, w mękach kształtowania słusznego ideowo poglądu napisałem sentencję:
„Nasza miłość to wrogom nienawiść”.
Ach jaki byłem dumny. A jak mi dziś wstyd i gorzko. Nic nikomu przez ten wiersz się nie stało. Oprócz mnie. Przez ile lat to kłamstwo we mnie tkwiło.
Może zresztą napisałem co czułem. Bo jak wspominam, strasznie byliśmy prymitywni moralnie. Może to dzieciństwo wojenne, może to bezwzględność stalinizmu.
Ale nawet potem, chcąc niby wolności i demokracji, widzieliśmy od razu jaka ona ma być. I każdego co miał inne zdanie gotowi byliśmy niszczyć. W imię prawdy, w imię swobody, w imię wolności.
Co złe szybko w nas wchodzi i długo zostaje. Czasem przypominam sobie jak myślałem. Nawet w tych czasach wybijania szczeliny w murze.
Jest rok przełomu. Rozpada się organizacja Związku Młodzieży Polskiej. To dobrze. Bo powstają naturalnie, prawdziwe – tak myślę – Związek Młodzieży Robotniczej, Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Rozmawiamy o tym. Jeden z moich kolegów, bardzo aktywny bojownik o swobodę październikową, opowiada o tych wolnych zebraniach. Młodzi ludzie tworzą swoje demokratyczne organizacje. I tym samym tonem mówi o tym, jak z gromadką młodych członków Związku Młodzieży Robotniczej rozbijał zebranie Związku Młodych Demokratów.
– Nie będzie nam tu burżuj podnosił głowy….
I ja tego słuchałem. I nawet nie przychodziło mi do głowy, że jest to znów wstawianie krat w wybitą szczelinę. Dzięki Bogu w moich niezdarnych wierszach z tamtego czasu byłem mądrzejszy. Zresztą w całym moim życiu to, co pisałem wyprzedzało moje myślenie i kombinacje na temat rzeczywistości.
Dzięki Bogu. Bo przecież człowieka tak łatwo omotać. Tak sam się czasem ochotnie oddaje w niewolę.
Więc, może bym boczył się na Marianka. Bo on był „wychowany na salonach” a ja akurat nie. Przykro pisać. Ta kropla gorzkiej nienawiści, ten głos jakby to było echo wołania Szeli… Skąd?
W 1954 roku dorwałem się do wierszy Miłosza. W bibliotece Związku Literatów. Tam nie podsuwali prohibitów pod nos, ale doszukać się ich było można. Oniemiały czytałem Dziecię Europy. Nie zgadzałem się z autorem, bo przecież nauczony byłem innego rozumienia literatury. Ale to była poezja. To się czytało! Czytało się, czytało i propagowało. O mało się nie skończyło wydaleniem z polonistyki. Ale wiele lat potem dopadłem takiego fragmentu:
Cham, niech stara się wyżłobić butem szczerbę
Na przypomnienie, że schody trwać nie będą
To było coś o mnie z tamtych lat. A może i trochę z całego mojego życia. Tak, byłem pewny, że szczerbę na marmurowych schodach trzeba zostawić. We wierszu… ale w życiu? Jak zostawić bym mógł szczerbę na schodach ukochanego domu Mariankowego dzieciństwa?
Marianek śnił mi się, jak i Staszek, jak Tadek. O, Tadek Nowak zrozumiałby dobrze to, co myślałem o dworskich schodach…
Więc Marianek. Najbardziej skrzywdzony rozbiciem naszej wspólnoty. Nigdy już nie znalazł takiej grupy. Bo byliśmy mu chyba bardzo bliscy. Choć na polanie młodości krzykliwi, niedopasowani do Marianka, starający się być męscy, zafascynowani boksem, wódą, romansami … Marianek szedł w inną stronę. Nie wiem czy nas obchodziła jego odmienność.
Potem wyjechał. W Paryżu popełnił samobójstwo.
Siedzieliśmy przy stołach na bujnej polanie
Wielkie było śniadanie na dnia powitanie
Pomiędzy nami pasły się jelenie
I drzewa się kłoniły na byle skinienie
Naprzeciw Tadek z pliszką na ramieniu
Przytupywał wesoło po nieba sklepieniu
Jeszcze mu nogi chorej nie odjęto
I mógł zawijać oberka dziewczętom
Marianek zawsze w kątku ostrożnie schowany
Za swoją złotą jak księżyc czupryną
Także nie wiedział, że będzie posłany
Wywiedzieć się od Boga.- Czy jest czy już minął?-
Obiad podano, ostrożnie sprzątnięto
Staszka z twarzą tak bladą jak duch porcelany
I odtąd jak sucharek siedziałem zwinięty
Patrząc kto będzie znów na stół podany
Podkurek, podwieczorek. No i już się stało
– Jaką mi przyjdzie kolację smakować
Ach, zakryć się obrusem? Czy pod suknię schować?
Tej pani co tak długo ze mną flirtowała
Ale kim jesteś pani w twardej krynolinie
I w perłach twardych jako mrozu imię?
Wspomnienie o Marianku Ośniałowskim
Zapomniałem o Marianku Ośniałowskim. Marianek, po rozbiciu naszego zespołu, nigdy już nie znalazł miejsca dla siebie. Tak powiadają.
To możliwe, bo Marianek był chyba najbardziej bezradny. Chociaż najstarszy z nas. To dziwne, wtedy wieku Marianka w ogóle nie odczuwałem. A było między nami chyba dziesięć lat różnicy.
Strasznie lubiłem Marianka.
Zgodzimy się z każdym już wyrokiem bożym
Tylko nie wytnijcie naszych lip przydrożnych
Lubiłem ten wiersz a nie rozumiałem dlaczego został napisany. Jakie lipy i kto je zamierzał Mariankowi wyciąć? Gdzie to było? Kiedy?
Dlaczego nie wiedziałem albo nie chciałem wiedzieć? Przecież rozmawiałem z Mariankiem nie raz o lipach, o łąkach. Był dla mnie najbardziej ze wszystkich kolegów rozumiejący te sprawy. Polny. Na pewno orientował się w lesie czy wśród łąk lepiej niż wśród budynków miejskich.
Tak bowiem dzieliłem ludzi. Ciągle czułem się obco w Warszawie. Gubiłem poczucie kierunku. Nie dawało się iść na skróty. Niby mieszkałem w mieście ale znałem tylko jego kawałki. Okolice Narutowicza, bo tam mieszkałem. Potem okolice Karolkowej, ale bardziej w stronę pól i gruzów jakie oddzielały wtedy nasz dom akademicki od zbudowanych na nasypach domów Nowolipek.
Te nasypy. Wiedziałem, że to zawalone dawne ruiny fundamentów domów. Wszystko mogło być pod ziemią tych wałów. Co pewien czas osuwał się grunt, otwierała się droga w głąb. Zresztą tak było prawie w całej Warszawie. Ale tu szczególnie, bo Niemcy jak mogli zrównali całą pamięć o ulicach i domach. Odbudowując starano się wykorzystać (jeśli to można tak powiedzieć) te ciągnące się wały pod fundament lekkich budynków.
Taka jest ta dzielnica. Kiedy potem zjechał do Warszawy Włodek Odojewski, nocowałem kiedyś w jego mieszkaniu. Właśnie na Nowolipkach.
Gadamy sobie i nawet chyba coś powolutku popijamy, kiedy dał się słyszeć szelest. Rozpychanie gruzu. I pokazała się odpadająca gruda tynku przy kaloryferze. A potem, spłoszony światłem łepek całkiem siwego szczura.
Więc od Karolkowej w stronę śródmieścia, a raczej tego co było dla mnie środkiem miasta czyli Krakowskiego Przedmieścia, znów kawałek oswojonej Warszawy. Na Pradze, kiedy tam się osiedliłem, okolice Kickiego i torowiska. Pustać terenu kolejowego ciągnąca się do lasów Olszynki przez Kozią Górkę.
To były przestrzenie, po których ganiał Pragą srebrny jeleń Marianka.
Piotr Kuncewicz analizując ten wiersz w swojej historii literatury mówi, że jest w opowieści o jeleniu trochę grozy. Jakby Marianek zamieniał się w swoich snach w wilkołaka. Bo gnał za swoim Srebrnym – tak pisał – przez torowiska, pustacie, miasta, jałowe przestrzenie. Aż tam, gdzie szerzej można odetchnąć. Do lasów.
Zresztą nawet na pustaciach miejskich, wśród buszu zarastającego tereny pomiędzy drogami pociągów, też było domowo. Tak czuliśmy z Marianem. Dla mnie i dla niego jakaś drzewina wyrastająca spośród zwałowiska i śmieci, łączka pomiędzy torfowiskami, dolina, którą formowały nasypy i przejazdy kolejowe – wszystko to pachniało wiatrem. Powietrzem.
Pisałem już chyba o tym ciężkim, ceglastym oddechu Warszawy tamtych lat. O tumanach pyłu, kakaowym kolorze zmierzchów. Ale o prawdziwej ojczyźnie lip Mariankowych jakoś nie rozmawialiśmy. Marianek zresztą mówił raczej tylko o wierszach. Rzadko i niewiele o swoich sprawach dnia powszedniego.
Niewiele ich zresztą miał, bo żył, jakby niczego nie potrzebował. Coś tam jadł ale ledwo w przelocie dziobnął….Tak, żył trochę po ptasiemu.
Jak ja miałem za co jeść to jadłem wykorzystując do końca tę okazję. Jak nie miałem gdzie mieszkać, to bezdomność wyłaziła wszystkimi porami moich wierszy.
A Marianek?
Ponoć mieszkał u jakichś starych pań na Pradze. Tam właśnie, w okolicach gdzie były pastwiska jego srebrnego jelenia. W Dublinie w 95 roku, napisałem tak:
Marianek Ośniałowski list do mnie napisał
Że wreszcie złapał srebrnego jelenia
Jeleń jest ciut garbaty i szary jak ziemia
Ale, gdy się przy gruncie patrzący położyć
Nie widać, że malutki i bardzo wyłysiał…
Więc Marianek, by patrzeć musiał grób otworzyć
Zejść w siebie. Tam spod ziemi i mleczów korzeni
Jeleń jego, jak księżyc, w nowiu się odmienił…
Marianek mnie zaprasza. Poleżymy rankiem
Na głębinie co płynie nad torowiskami
W zapachu iskier, które biegną z pociągami
Co z tego że nasz jeleń ma zatrutą rankę
A piasek z rany broczy, jak gwiazda przecieka
To może nawet piękniej gdy czas się odmierza
I jak z klepsydry szeleści z daleka….
Co z tego, że ta rana ciągle się poszerza
A jeleń minął pełnię, biegnie w odchodzenie?
Marianek mówi: On przegoni cienie
W następnej kwadrze…Teraz szybko spijaj
Krew piasku jak wilkołak. I wracaj różowy
Do domu. Ja tu chyłkiem pod piaskiem przeżyję
Gdy jeleń będzie w nowiu, przyślę ci list nowy
O, na przykład. Jesteśmy na wieczorach autorskich. Nas, poetów wtedy gęsto zapraszano. Oczywiście coś gadamy, spotykamy się z czytelnikami, potem wieczorem pożeramy i popijamy w miejscowych knajpach, czasami wpadamy w tarapaty i nagle:
– Gdzie Marianek?
A Marianek niby przed chwilą był a może już go od dawna zabrakło. Nie zauważyliśmy tego w naszym gadaniu, pokrzykiwaniu. Bo Marianek prawie nigdy się nie odzywał. No więc był z nami. Ale kiedy wybył….?
Rano, tuż przed odjazdem pojawia się nagle Marianek. To znaczy jest tak, że nie było go z nami przy stoliku, a ni z tego ni z owego, jest. My szarzy, niedospani, z resztkami alkoholu i długich dyskusji w łepetynach. Marianek czysty jak zawsze. Świeży.
– No Marian, gdzie byłeś od wczoraj?
– A, poszedłem na łąki. A samiutkim rankiem oglądałem ptaki.
Taki był. Ale lipy jego miały być wyrąbane w czasie parcelacji majątku. Teraz wiem, że Marian już wtedy, w czasie parcelacji majątku, prawie dwudziestoletni, patrzył na tę aleję lipową i prosił… Kogo on prosił poza Bogiem, kogo mógł prosić o zmiłowanie nad lipami?
A może dobrze, że nie wiedziałem nic o dworskim dzieciństwie Marianka, o parcelacji ziemi i drzew, o jego tułaczce, może lepiej…
Bo, nie jestem pewny czy umiałbym pochylić się ze zrozumieniem nad prawdziwą historią lip.
Trudno mi powiedzieć dlaczego, ale byłem wtedy dość radykalnie ludowy. Nie wiem jak to nazwać. Sam w tym równaniu świata nie miałem interesu. Ani moja rodzina. Ojciec z rodziny gospodarskiej, ale gospodarstwa przecież nie miał. Był żołnierzem zawodowym od pierwszej wojny światowej, przez powstanie wielkopolskie, wojnę polsko-bolszewicką aż po ostatnią bitwę pod Kockiem.
Skąd u mnie ta gorzka zawziętość? Przez moich kolegów? Przez ludzi co mieszkali we wsiach na ziemi dzieciństwa mojego? Może. Ale jaka tam była reforma? Jakie tam były dwory?
A jednak gdzieś pulsowały źródła obcości i wrogości. Bo czy wycinano drzewa w parkach tylko dlatego że nie było czym palić? Nie będę mówił o sprawach, których chyba jako dziecko i pojąć nie mogłem. Ale pamiętam te szeregi drzew w parku byłej Podchorążówki, ścięte byle jak. Niedbale. Na wysokości człowieka. Bo nie warto się było schylać nisko, do samej podstawy pnia. To prawda, tak zaczęli ciąć rosyjscy żołnierze. To tak potem cięli ludzie.
Dzika, dzika radość niszczenia tego co musiało być opuszczone.
A może tak nasączono nasze myślenie nienawiścią? Nas, którzy, nie wiedząc o tym, robiliśmy się już kandydatami na biurokratów. Tak, biurokratów, bo nawet kultura była coraz bardziej wciskana w sztywne ramy. Kształtowano nas na posłusznych urzędników, ale trąbiono o romantyzmie przemian. O prawie do odbierania tego co było zagrabione.
Więc może nie zrozumiałbym Marianka. Bo naczytałem się mnóstwa wierszy i opowiadań o romantyzmie dzielenia majątków. To był temat, który dawał się opisywać…
Pamiętam taki wiersz kolegi. Bardzo zdolnego młodego poety. Sceneria dworu a raczej pałacyku. Pani dziedziczka siedzi przy pianinie, cisza, park za wielkimi oknami i kryształowymi szybami dworu. I nagle chamski łomot na ganku:
chłopiec z karabinem
ORMO
Myśmy przyszli za reformą
Pani dziedzicowa
Sprawa widzenia przez wieś owych lat od 44, to rzecz bardzo dziwna. Z jednej strony przecie, w krainie mojego dzieciństwa trwała mała wojna po wielkiej wojnie. Aresztowania, ludzie uciekający na Zachód (to był bardzo ważny powód osadnictwa na Ziemiach Odzyskanych), leśne obławy, w których ponoć obok polskich oddziałów brały udział specjalnie wyszkolone oddziały NKWD.
A z drugiej strony, wśród wielu starszych ode mnie, ale przecież bardzo młodych jeszcze ludzi, wiara w sprawiedliwość społeczną.
Zostańmy przy tym co dokładnie pamiętam. A więc wielka popularność Słowa o Jakubie Szeli – poematu Brunona Jasieńskiego. Pamiętam tę książeczkę zaczytaną – wydała ją chyba biblioteka ludowa – w każdym razie była to poezja znana wielu młodym, którzy czuli się związani z tradycją Wici.
Dlaczego Jakub Szela? Jasieńskiego panująca władza ludowa oczywiście nie propagowała. Bo przecież został rozstrzelany w ZSRR jako polski nacjonalista. Znów idiotyzm dziejów. Bo akurat z tym nie miał nic wspólnego. Wręcz przeciwnie.
A może pamiętam już moje wrażenia z lat późniejszych, czyli z okresu kiedy jako szesnastoletni chłopak starałem się dostać na Uniwersytet. Może miesza mi się czas, który doświadczyłem, z czasem, który sobie wyobrażałem?
Doświadczenie pracy w Po Prostu, przełom październikowy, bo dla nas był to przełom, no i najważniejsze doświadczenie, czyli Współczesność, wyratowały mnie z tego przybierania „nieswoich póz”. Tak to nazywam. Bo wtedy był czas Wielkiego Udawania przed samym sobą. Jak się chce bardzo udawać, to się wymusza na sobie wiarę w świat, choćby był nierzeczywisty.
Starsi nauczyciele pisarze oczekiwali od nas udawania szczerego. Sami, chyba szczerze, przybierali różne pozy. To było nieszczęście ogromnej ilości skądinąd utalentowanych ludzi.
Kiedy wiele lat później pracowałem w Zespole Filmowym Kamera, spotkałem bardzo dla mojego życia ważnego nauczyciela. Był nim Jerzy Bossak, znakomity dokumentalista i nieco sceptyczny świadek naszych czasów i przeróżnych przemian. Opowiadał mi o erotycznych niemal skłonnościach artystów do tak zwanej klasy robotniczej. Przykłady były śmieszne i straszne.
Powtórzę …. śmieszne. Otóż – tak twierdził Pan Jerzy – znany, rewolucyjny, proletariacki poeta Szenwald był dzieckiem z zamożnej rodziny. Ale urzekła go poza „na proletariusza”. Ponoć przed wojną próbował jako młody komunista agitować i uświadamiać ideowo robotników. Poeta, nawet w głupstwach jest zawsze szczerszy niż politycy. Bo musi płacić całym sobą. No i Julek ubierał się w kraciastą czapkę, zakładał kurtkę. Tak wyobrażał się sobie bardziej robotniczo. Po czym błądził pod bramami fabryk naszeptując proletariackim szeptem (Bossak pokazywał jak to mniej więcej było) różne prawdy leninowsko-stalinowskie. Robotnicy traktowali go jak wariata.
Niestety policja sanacyjna ponoć nie miała poczucia humoru.
Dalej o Marianku, o sobie i Jasiu Himilsbachu w następnym wpisie…
Międzygórze
Ruszyliśmy z Kaziem do Międzygórza. Był trzeci dzień Świąt Bożego Narodzenia 1951 roku. Odrzucony przez wydział dziennikarski, zdążałem oto zwycięsko na Ogólnokrajowy Zjazd Młodych Polonistów.
I za bilet płacili.
Moje wyposażenie intelektualne na Zjazd: książka z wierszami Norwida, którego poezje przypadkowo poznałem przez Mietka Czychowskiego, a on dowiedział się o Norwidzie od kogoś na trasie Ostrołęka – Gdynia. Bardzo pasował nam Norwid. Głupio się przyznać, ale nic o nim wcześniej nie wiedziałem.
Teraz jedziemy pustym, świątecznym pociągiem. Chyba ze dwanaście godzin. Pojadamy, popijamy i czytamy. Ja Felchnerowi Norwida, Felchner mnie już nie czyta, ale recytuje, czerpiąc z obfitej skarbnicy własnych wierszy.
Mam też na sobie czerwone spodenki gimnastyczne. Takie bokserki. Nie wiadomo na co liczyłem, ale ukryta czerwień jedwabiście lśniących bokserek dodaje mi otuchy i wywyższa intelektualnie. Czuję się jak na ukochanych przez wszystkich chłopców fotografiach. Poza bokserska. Skryty za rękawicami. Podwójna garda. Nie mam rękawic, ale mam w ręku poezję.
W Bystrzycy Kłodzkiej nie ma wieczorem połączenia do Międzygórza. Nie wiadomo gdzie spać. Nieco przerażeni, ruszamy szukać przytułku. Może w jakimś klasztorze?
Ale, ale. Mamy przecież pieniądze i delegację. Delegacja, to była wtedy rzecz ważna. Otwierała legalne bramy hoteli.
No i mamy pokój. Wysoki, nieco nieregularny. Pierwszy pokój hotelowy w moim siedemnastoletnim życiu.
Przedtem w czasie wędrówek, koczowało się w jakichś noclegowniach. Najdziwniejszą zapamiętam na zawsze. Był to wysadzony bunkier w Warszawie w marcu 45. Dziwne miejsce do spania. Bo ten bunkier został nienaruszony, tylko wybuchem uniesiony. I spało się na krzywej, niby górska hala podłodze. Z ciągłą obawą czy jednak betonowy potwór nie chybnie i nie wróci na dawne miejsce.
Ale czemu ja na ten zjazd? Przecież poza marynarzami był jeszcze Janek Piepka, autentyczny Kaszub w naszym kole. Był wspomniany Mietek Czychowski. Zdolny i ważny potem poeta. Trochę jak wielu moich kolegów, zalał swój talent wódeczką. Ale jak wspaniale widział. I jak to umiał napisać!
Na listeczku dzieciństwo płynie
Po wstążeczce błękitnej Narwi
Bardzo lubiłem ten wiersz. Bo to o naszej rzece domowej. Najbliższe rzeki ograniczające krainę dzieciństwa mojego to przecież Bug od Małkini i Narew.
Żeby się nie rozrzewniać, wspomnę Mietka malarza. Zapowiadał się świetnie. Gdyby wytrwał byłby obok Kiejstuta Bereźnickiego. Kibicowałem obu gdy stawali na szkołę malarską w Sopocie. I Mietka bohaterskiego. Stawał się czasem po wypitce większym niż herosi ruskiej byliny. Wtedy odpasywał swą sztuczną rękę – bo był, jak wielu z nas kaleką wojennym – i wywijając tym groźnym orężem, szedł w ciżbę niby Słowik Rozbójnik. Równać się mógł z nim Edek B., niewidomy, też kaleka wojenny. Flankowany z boków i dobrze prowadzony, był straszny w bitce. Walił na słuch.
Ale to późniejsze czasy. Kiedy jestem już członkiem grupy Współczesność i gościem Festiwalu Poezji w Poznaniu. Zanim więc nasza horda wierszopisów zacznie plądrować to spokojne wielkopolskie miasto, mówmy o delegacie na zjazd w Międzygórzu.
Więc czemu nie pojechał Janek Piepka? Może dlatego, że dopiero co zaczął pojmować, iż językiem jego pisania jest kaszubski. Że to co po polsku składa mu się sztywno, w kaszubszczyźnie nagle żyje. Jest giętkie, barwne. Każde słowo na swoim miejscu. Znałem wielu Kaszubów. Pewno jestem i z tą nacją trochę spokrewniony. Mówią poprawnie po polsku. Ale pisanie wiersza, to właśnie wychodzenie poza normę, budowanie czegoś nowego.
Kto Jankowi Piepce uświadomił siłę jego kaszubskiego? Może Leszek Bądkowski, bo trochę się nami zajmował. Ważny był dla nas.
W niecały rok po zjeździe w Międzygórzu zdawałem egzamin na polonistykę. Jedyny temat, który dawał mi szansę, to było coś o nowej powieści. Wszyscy pisali o Pamiątce z Celulozy Newerlego. Ja nie, choć przed egzaminem przeczytałem sławną wówczas powieść.
Dlaczego? Bo nie rozumiałem co pisze Newerly. Dla mnie, prymitywa bibliotek, jego pisanie było jak szyfr. Długo nie łapałem o co chodzi, co to znaczy ten Szczęsny. I co ma niby kojarzyć mi się z jakimś Przedwiośniem. Z Żeromskiego znałem tylko Wierną rzekę.
Bądkowski pewno uświadomił Jankowi Piepce, co trzeba i narodził się Staszków Jan, znany poeta kaszubski. A ja korzystając z poznania Bądkowskiego, pisałem na egzaminie o jego powieści Kuter na strądzie. Była to rzecz o maszoperii rybackiej.
Egzamin zdałem.
Ale kiedy jeszcze jechałem do Międzygórza, marzyłem o tym jak to nagle zabiorę głos w dyskusji. Olśnię profesorów i ci przyjdą proponować mi przyjęcie na drugi rok studiów. Bez egzaminu.
Stało się inaczej. Głosu nie zabrałem. Z gębą otwartą słuchałem. Nie rozumiałem, o co spiera się Kott i Żółkiewski z młodym Lichniakiem.
Najlepsze były spotkania wieczorne. W gdańskiej grupie było parę ładnych studentek. Też szczerze naiwnych literacko. Więc zaczynaliśmy niby przypisane na ten dzień marksistowskie analizy. A za chwilę, Felchner popisywał się staniem na rękach. Był mistrzem tej sztuki.
Zresztą, co było bawić się w analizy. Nasz marksizm był prosty. W tym upatruję siłę jego oddziaływania na naiwnych, prymitywnych młodych. Po opanowaniu paru chwytów, wszystko dało się zanalizować. Wiedzy nie było trzeba, bo po co wiedza o królach i wodzach, kiedy historię tworzą masy. Indywidualności i odmienności pisarzy – po co? To pachnie głupstwami jakiejś mieszczańskiej fenomenologii. A wielcy profesorowie zapewniają, że nastąpi masowy akt twórczy klasy robotniczej, kiedy tylko zwycięska myśl techniczna komunizmu uwolni proletariat od jarzma fabrycznego znoju.
Trochę bałem się spotkań z warszawiakami. Było tam paru naprawdę utalentowanych, choć prymitywnie zmarksizowanych. Co ja się wyśmiewam? Przybyłem za rok na uniwersytet i też się znalazłem w tej mistycznej tłoczni co wyciskała nam resztki oleju z głąbiastych łepetyn.
Jednak wtedy wydawali się Inni. Zamknięci w swojej grupie. Zatopieni w nieznanych nam a ważnych sprawach. Chodzili jak chodzą, wiedzący o rychłej zmianie wszechświata. Pośród nas. Ciemnego tłumu.
Czułem, że mają klucz. Do „wszechwszystkiego”. Bo przecież to, co wokół nas, musi być logiczne. A bezład i niejasność jest tylko wynikiem naszej nieznajomości zasady – prawa wszechświata. Historii. Ona, kiedy mamy klucz, jest zawsze po naszej stronie. I kiedy przekręcimy tym kluczem mistyczny zegar przyszłości, wszystko pójdzie logicznie.
Nie będzie złodziejów – bo po co kraść w sytym proletariackim społeczeństwie.
Nie będzie wojen – bo wojny, to nie interes proletariatu ale kapitalistów co ogłupiają ludy.
Nie będzie sprzedajnych uciech – bo nie będzie pokusy pieniędzy.
Nie będzie głodu – bo każdemu wedle jego potrzeb, a od każdego wedle jego sił i zdolności…
Proszę uwierzcie mi. Tak zaczynaliśmy wierzyć. Może właśnie dlatego, że hasła te były porażająco prostą odpowiedzią na wszystkie pytania.
My, z czasów szeptu, niejasności, krwi, nienawiści, niepewności wobec wszystkich norm i bohaterów mogliśmy otrzymać odpowiedź. Co więcej – odpowiedź usprawiedliwiającą niejako. No bo jak się nie wiedziało na czym polega błąd świata, to się w błędzie żyło.
Nie śmiejcie się. W 55 roku i w 56, bardzo wielu, poważnych ludzi pisywało z poetycką naiwnością czym nie jest socjalizm i dochodząc do pytania czym jest dawało odpowiedź ostatecznie naiwnie podobną i pełną optymizmu – niby wyciśniętą z naszych głów głąbiastych.
Tak więc, niemal na klęczkach przystępowałem do zaszczytu poznania grupy warszawskiej. Po chwili okazało się, że jesteśmy w domu. Może warszawiacy już się nasłodzili prawidłowościami marksizmu, ale Felchner znów zachwycał swoim staniem na rękach. A potem ruszyła wzniosła, ideowa zabawa.
Krąg. W kręgu przywódca. Przystojny, czarniawy, lekko kosooki – ach, jak to się wtedy ceniło. Zwinnie przytupując drobi i śpiewa.
Po raz pierwszy słyszałem wtedy tak śpiewaną rosyjską pieśń żołnierską. Nie te Katiusze zawodzone w 44 niby wesołe a pełne rozdzierającej tęsknoty.
W tamtych pieśniach jakie słyszałem od Rosjan, kiedy przyszli na moją ziemię dzieciństwa, frontowi żołnierze nadawali wiadomość: Z nami kłopot jak z żołnierzami. Ale front ruszył i przyjdzie druga linia. Spece z Nie Wiesz Kiedy Wrócisz do Domu.
Młody chłopak w czerwonej koszuli odwracał się do mieszkańców naszej wioski i śpiewał pięknie oraz rozpaczliwie:
Oj doswidania, oj doswidania
Ja nie zabudu toho stradania
Mołojec w kole warszawskich polonistów, to był inny, nowy człowiek. Przystanął i zaciągnął. Głosem ładnym. Stepowym. Skąd go miał?
Hej, hej, krasnyj gieroj
Na razwiedce bojewoj
I wszyscy w kole starali się naśladować kozaka.
Było w tym piękno dzikie. Jakaś nieznana wspólnota. Kiedyś w 48 roku, nasz biedny obóz harcerski gościł u młodzieży z prominentnej kolonii. Było to w zamku sudeckim. My zanuciliśmy swoje biedne, ogniskowe, leśne piosenki, a oni na to:
Do mazura stań wesoło!
Cała kolonia na wszystkich piętrach pałacu huknęła zgodnie. Było to porażające.
Jedność. Tożsamość. Przynależenie. Przypisanie. Określenie – widać tęsknota za takim niby wzniosłym niewolnictwem siedziała i we mnie. W głębi ducha, chyba młodziutki państwowiec, chciałem jasnej idei, jasnego państwa, jasnego wojska, znaku, sztandaru, hymnu.
Na szczęście wirowanie koła zakończono. Zaczęła się popijawa. Wtedy po raz pierwszy w sposób obiecujący przytuliliśmy się z pulchną czarnulką. Ruszamy na spacer. Jest śnieg, lód, ale noc pełna tajemnic.
Pierwszy pocałunek. I poślizgnąłem się potężnie. A że to było na przełęczy oblodzonej drogi, pomknąłem w ciemność. Tak zakończyło się ideowe szkolenie na Zjeździe Młodych Polonistów.
W następnym wpisie wspomnę Marianka Ośniałowskiego.
Niewłaściwe Życiorysy
Wracając do wspomnień z 5 i 12 lutego….
Wokół naszej gromady ze Współczesności od pewnego czasu panowała zastanawiająca cisza. Niby robiliśmy cośmy chcieli. Oczywiście byli wśród nas koledzy bardziej powiązani (przyjacielskimi chyba nitkami) z różnego rodzaju mocodawcami partyjno-państwowymi, ale żadnych sygnałów jak myślę, nie otrzymywali. Powodzenie pisma rosło, nie interesowała nas bezpośrednia polityka. No więc?
A może ja nic nie widziałem? A powinienem. Byłem przecież wychowankiem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich. I to wychowywano mnie od 51 roku. Cudem zachowało się wśród szpargałów pismo, w którym centrala warszawska zaprasza delegatów z poszczególnych terenowych oddziałów na Zjazd Polonistów w Międzygórzu. Dziś, kiedy czytam program tego zjazdu włosy mi się jeżą.
Był to młodzieżowy zjazd nowej kadry, która miała oto zacząć przewracanie starych kryteriów nauki o literaturze. Tak to wygląda z treści pisma, które specjalnie dla Was przepisuję tak dokładnie, że nawet zachowuję błędy:
Narodowy Bank Polski
Nr 113-5013
Związek Literatów Polskich
Union des Gens de Lettres Polonais
Zarząd Główny
Warszawa.ul.Krak. Przedm.87/89
Tel 813 10
Centrala tel.736 89
L. dz. 22/S
Do
Opiekuna i Zarządu Koła Młodych
przy Oddziale Związku Literatów Polski
w GDAŃSKU-SOPOCIE
26 grudnia b.r. rozpocznie się w Międzygórzu pod Kłodzkiem 8-dniowy kurs przed VI-ym Zjazdem Młodych Polonistów / do dnia 2-go Stycznia 1952 r./
Program Kursu obejmuje:
1.-Rozwój społeczno-polityczny Polski w latach 1945-51.
2.-Etapy walki o socjalistyczną kulturę.
3.-Zagadnienia krytyki radzieckiej.
4.-Rozwój literatury radzieckiej.
5.-Walka o marksistowsko-leninowską krytykę w Polsce /problem nowatorstwa i tradycji w warsztacie krytyka/.
6.-Proza /walka o realizm socjalistyczny/
7.-Poezje
8.-Dramat
Przewidziane są ponadto seminaria poświecone analizie utworów polskich i radzieckich przy współudziale czołowych krytyków i wykładowców.
W kursie tym uczestniczą delegaci wszystkich Kół Młodych Literatów przy Oddziałach Związku Literatów Polskich
KOMISJA MŁODZIEŹOWA uprzejmie prosi, aby Koło w Gdańsku-Sopocie na zebraniu wybrało dwuch delegatów, podając niezwłocznie KOMISJI ich nazwiska i adresy.
Koszta przejazdu i pobytu na Kursie pokrywa KOMISJA MŁOdzieżowa z subwencji Ministerstwa Kultury i Sztuki.
Pieniądze oraz informacje co do dnia wyjazdu i pobytu w Międzygórzu zostaną przesłane przed 20 b.m
KOMISJA MŁODZIEŻOWA
/Igor Newerly/
(podpis)
A jak ja to pamiętam?
Szkopuł w tym, że pamiętam jakbym uczestniczył w innym zjeździe. Ale dlaczego mnie z gdańskiego koła młodych wysłano? To też pytanie. Zacząłem się zajmować pisaniem wierszy w ledwo pół roku wcześniej.
Bo to było tak. Po maturze, jako szesnastoletni dureń wymyśliłem sobie, że zdam na wydział dziennikarstwa przy Uniwersytecie Warszawskim.
Skąd dziennikarstwo? Nie do uwierzenia, ale rok wcześniej kiedy pojechałem z Gdyni na wakacje do mojego kraju dzieciństwa czyli do Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej, spotkałem się jak zwykle z moim kolegą Ryśkiem. Był starszy trzy lata ode mnie. Ale tak wyszło, że czas matury przypaść miał dla nas tak samo.
Spędzaliśmy wakacje jak można było najciekawiej. Same ruiny dawnych koszar po Szkole Podchorążych Piechoty, spalone domy, mauzoleum upamiętniające Powstanie Listopadowe… bo szkoła nawiązywała do tej tradycji. Mauzoleum. Na wpół rozwalone, ale na ścianach resztki po szczerozłotej, jak niosła wieść farbie. Resztki te, młodzi zdejmowali delikatnie scyzorykiem w poczuciu takim, że oto każdy staje się bogaczem. Ruiny ceglanych budynków. Ach, wspaniała zabawa – ciskanie cegłami po resztkach schodów. Omal się nie pozabijaliśmy.
Ciekawe, że stan zniszczenia i ruiny był naszym domem. Naprawdę, wśród rozwalin, krzaków, w bezładzie czułem się swojsko. Taki był świat wokół. I przez te ruiny tyle oferował wolności. Bawiliśmy się w tym świecie junacko.
Wiesiek. Próbował strzelać z kawałka karabinu. Rozwalona łuska zostawiła mu w jednym oku maleńki ale miedziany odłamek. Nie dało się w szpitalu wyciągnąć odłamka magnesem. Chodził więc Wiesiek dumnie, wpółoślepły. Należał do lepszej odmiany ludzi. Okaleczonych.
Tak bowiem wyglądały nasze oceny. Okaleczony w jakiś sposób wojennie – to była szarża. A okaleczony pięknie, taki co mógł nosić opaskę na oku albo mieć urwaną rękę… O, ten wyglądał romantycznie.
Franek. Urwane palce. Rozbijał lont młotkiem, żeby wydostać potrzebną mu mieszankę. Opowiadał z lubością:
– Łomot. Ja wybiegam przed bramę domu, żeby zapytać sąsiada czy fajnie rąbnęło… A on mówi: „Franek, gdzie twoja ręka”.
W Gdyni a właściwie w Orłowie, gdzie chodziłem do szkoły, taką legendą był Jurek Staniewicz. Starszy ode mnie, też chyba o trzy lata, zdążył już być powstańcem warszawskim.
Dobrze pamiętam tę scenę. Wielkie wydarzenie naszej gromady.
Któregoś dnia weszła do klasy specjalna komisja. Byli to jacyś, jak nam mówiono, przedstawiciele funduszu stypendialnego dla młodocianych uczestników wojny. Na pytanie: czy kto walczył w powstaniu, był dzieckiem pułku?… podniósł się Staniewicz. Niebywały rozrabiaka ale i niebywale miły i utalentowany chłopak.
Klasa zamarła. Staniewicz spokojnie odpowiedział na pytanie gdzie i w jakim powstańczym oddziale służył, podał nazwisko dowódcy, powiedział, że ma nawet legitymację powstańczą.
Staniewicz. Zbieracz wszystkich resztek po wojnie. A było ich w lasach i na plażach mnóstwo. Jurek z kilkoma chłopakami wyprawiał się na penetrację poniemieckich bunkrów.
Zdobycze były różne. Na naszym obozie harcerskim mieliśmy całą łączność zbudowaną z niemieckich telefonów polowych. Staniewicz montował też różne odbiorniki, a nawet raz podłączył się do elektrycznego zegara szkoły. Chodziło o to aby wcześniej dzwonił dzwonek, bo groziło, że lekcja matematyki zakończy się sprawdzianem.
I tak jednego dnia Staniewicz ruszył, jak opowiadano, z kolegami na kolejne łowy w bunkrach Bonzaku. Niestety rozbrojenie miny nie za bardzo się udało. Rozległ się syk, Staniewicz krzyknął do kolegów:
– Chodu!….
A sam nakrył minę ciałem.
Tyle wiem. W tym czasie nie byłem już uczniem Orłowskiej szkoły, bo Rodzice przenieśli mnie do gimnazjum w Gdyni. Na ulicę Leśną. Nie, najpierw mieliśmy połowę gmachu tuż przy Państwowej Szkole Morskiej. Razem z jakąś zawodówką. Wielka przerwa to był czas Grunwaldu między uczniami obu szkół. Szło o to, kto kogo zamknie w żelaznej szafie. Bo olbrzymi, centralny hol szkoły pełen był żołnierskich, poniemieckich szafek. Jak się kogoś upchnęło i zatrzasnęło drzwi, smak zwycięstwa stawał się słodki. No może z lekką przymieszką rdzy.
Dopiero potem była Leśna. Zresztą, ulica ta zmieniała parę razy nazwę.
Więc nie chodziłem już do gimnazjum w Orłowie. I śmierć Jurka znam z opowieści. Ojciec Staniewicza niedługo przeżył syna. Wkrótce został aresztowany a potem rozstrzelany w procesie oficerów polskich. Dziś tablica z jego imieniem wisi w kościele oksywskim. Bo zrehabilitowano go jako ofiarę prowokacji stalinowskiej. Chyba po 56…
Kiedy to mówię, czuję, że w tamtych latach zapadała cisza przed wieloma sprawami. W moim domu cisza zapadła po przegranych wyborach i ucieczce Mikołajczyka. To był koniec.
To ja z moim ojcem, który właśnie powrócił z manewrów, mógł to być rok 35, 36…Wtedy mieszkaliśmy w Różanie, skąd ojciec mój przeniósł się do Komorowa. W Komorowie mieszkaliśmy na tzw. rezerwie, a potem w małym pokoiku z kuchnią w domku przy ulicy Kolejowej. Przyszedł rok 44.
Na naszych terenach dowództwo AK podjęło w decyzję o zawieszeniu organizacji i ludzie stawiali się do poboru… Tak ojciec w mundurze WP został w nocy aresztowany przez NKWD. Wydostał się z matni i jak ci, co się wydostali, otrzymał od Rejonowej Komendy polskich wojsk natychmiastowe odkomenderowanie na zachód. Trzeba powiedzieć, że tak ratowano wielu, co jakoś wywinęli się z saka jaki zaciągnęli u nas żołnierze radzieccy w niebieskich otokach.
Stąd nasza droga na zachód. Przejeżdżałem ruiny Warszawy w marcu 45 roku i oficjalny koniec wojny zastał mnie w Bydgoszczy. Potem z matką wróciłem jeszcze na stare miejsce, a ojciec szukał osiedlenia. Znalazł je w Gdyni.
Moje pierwsze zdjęcie na morzem w Gdyni. Stoję (po lewej) z mamą Heleną, ciotką Hanką i wujkiem Leonem oraz stryjecznym bratem Heniem.
W Gdyni od 46 roku dzieliliśmy mieszkanie z bratem ojca. Starym pracownikiem portu. Zamieszkałem w pierwszych moich wielkich blokach, na wspaniałej dla mnie wysokości czwartego piętra. Była łazienka. Cóż, że opalana węglem.
Widoki z okien niebywałe. Cóż, że okna jeszcze w kawałkach szyb, zabite dyktą.
W naszym mieszkaniu, bywało, zatrzymywali się ludzie szukający drogi na zachód. Pod węglem wywożonym na szwedzkich statkach. Nie było to całkowicie niemożliwe.
Ale po sfałszowanych wyborach i milczeniu państw zachodnich, mój ojciec też zamilkł. I przedtem, jak wiem, miał marne nadzieje na jakąkolwiek niepodległość Polski. Kiedyś powiedział mi: „W Jałcie już nas sprzedali. Teraz trzeba myśleć inaczej niż ci politycy z Kongresówy. Po wielkopolsku, bo długa droga…”.
Myślę, że nie tylko w moim domu przestano mówić o wielu rzeczach. Jeśli dzieci miały się uchować, to nie wolno było – tak przynajmniej wielu myślało – korygować szkolnej wiedzy o Polsce. Dzieci są naiwne.
No tak, wcale nie mieliśmy głupich nauczycieli tak zwanej Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym. W nowym gimnazjum było też sporo bardzo interesujących kolegów, którzy utworzyli Związek Młodzieży Polskiej. To był czas po zjednoczeniu młodzieżowych organizacji. Przymusowym zjednoczeniu.
Ale nie wszyscy to tak odczuwali. Ja miałem przyjaciół starszych, gorących i szczerych działaczy Wici. Wspaniali chłopcy, pamiętałem ich jeszcze z Komorowa. Niektórzy nawet widzieli szansę w tym zjednoczeniu.
I świat się zamykał. Informacji było coraz mniej.
Nie otrzeźwiło mnie nawet i to, że nie dostałem się na Wydział Dziennikarstwa. Gówniarz jeszcze, ale napuszony, zdawałem egzaminy. Sam, daleko od domu. I zdałem. Tylko nie przyjęto „z powodu braku miejsc”. Jak należało, zgłosiłem się do specjalnej komisji o wyjaśnienie. Musiałem być w swojej szczeniackości tak rozbrajający, że ktoś się nade mną zlitował.
Zaproszono mnie do gabinetu. Nie przysięgnę, ale mam wrażenie, że to był gabinet dziekana Litwina, okrutnego, ponoć stalinowca. Ale może dziekan poczuł jakąś litość nad moją naiwnością.
– Daj sobie spokój – powiedział – dziennikarstwo to wydział polityczny i nie dla ludzi z twoim życiorysem.
Jaki miał to być życiorys? Ano nie taki jak życiorys mojego ojca.
Dziekan zaproponował mi jednak wyjście. Były to studia na sinologii.
Naprawdę, nie do uwierzenia, ale nie wiedziałem wtedy co to jest ta sinologia. Ja byłem z takich, co jeszcze mówili „uniwerstytet”… No więc wystraszony, na sinologię się nie zgłosiłem. Takoż wycofałem się z jesiennych egzaminów na Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Poznaniu. Tu już przytomnie, a to z powodu całkowitej osłowatości w matematyce.
Ale zaparłem się na dziennikarzenie.
Mój kolega Jurek Dorsz, potem doskonały lekarz, już w gimnazjum, jeszcze w Orłowie, miał zapędy dziennikarskie. Wziął sławny udział w wielkiej batalii o herb Gdyni.
No tak, Gdynia nie miała herbu. I teraz, jako nowe miasto w nowej Polsce musiała mieć swój znak rodowy. Taki co by i jej przeszłość historyczną, to znaczy okres walki Pomorza z krzyżackim panowaniem i robotniczo-rybacką współczesność, sławił.
Ach, ileż było projektów. A wygrał prosty. Dwa dorsze przebite mieczem.
Wszystko było w porządku. Tylko, że w tamtych czasach, dorsz nie był rybą lubianą. Morze po wojnie roiło się od śledzi, fląder a zwłaszcza węgorzy. Ponoć tuczyły się na zatopionych statkach. Dorsz, choć reklamowany, znany był z porzekadła: „jedzcie dorsze, gówno gorsze”. Nie do uwierzenia, dziś w epoce mintaja, ale tak było.
Stąd niechęć ludu do przebitych mieczem ryb. I Jurek Dorsz zasłynął korespondencją: „Dorsz w obronie dorsza”.
Już jako sławny korespondent terenowy „Dziennika Bałtyckiego” wprowadził mnie do redakcji. Uzyskałem „półposadę” tak zwanego sprawdzacza interwencji. Pracowałem w słynnym dziale „Śmiało i szczerze”, czyli komórce odpowiedzi na biadania czytelników a nawet miejscu jakichś interwencji. „Śmiało i szczerze” – to było coś!
Jeżdżąc do Gdańska kolejką dumnie rozkładałem stosy korespondencji, niby coś tam sprawdzałem, a wszystko po to, aby współpasażerowie widzieli we mnie słynnego dziennikarza. Naprawiacza krzywdy ludzkiej.
I raz udało mi się krzywdę naprawić.
Do redakcji nadszedł list robotnika. Mieszkał w nieludzkich warunkach. W „piwnicznej izbie” – to hasło zabrzmiało jak dzwon w redakcji. Ja, posłany, sprawdziłem wilgoć owej piwnicy, płacz dzieci i z takim meldunkiem poruszyłem serca. Redakcja zapukała do serca władzy, a władze na moje nieszczęście, wstrząśnięte wspomnieniem „piwnicznej izby”, w której „Jaś nie doczekał” – zdecydowały się pokazać, udowodnić ludowi, czym to jest troska Polski Ludowej. Mieszkanie robotniczej rodzinie przyznano. Nie wiem jak i dlaczego nikt więcej nic nie sprawdzał w szale łaskawości socjalistycznej, ale kiedy przyszło do przenosin okazało się …
Co?
Ano piwnica była. Tylko, niestety w domku teściowej. Ta, pokłóciwszy się z robotnikiem, wyrzuciła go z rodziną miedzy kartofle i buraki oraz beczkę kiszonej kapusty.
Skandal był wielki. Wyleciałem z redakcji żegnany słowami:
– Z ciebie już nigdy dziennikarza nie będzie.
Tak znalazłem się w elektrowni gdyńskiej. Miejsce postoju – port. Najęto mnie tam jako świetlicowego. Bo przy elektrowni istniał mały ośrodek. Jakaś sala teatralna, szczątki biblioteki. Ale zarabiałem dodatkowo przy różnych pracach remontowych.
Jak to było, napiszę już wkrótce.
Wspomnienie o Julianie Przybosiu
Te wpisy ukazały się po raz pierwszy w marcu 2001 roku
Drodzy Moi!
A jednak docieram z moim pisaniem do Was. Są już sygnały. Więc piszę. Czasem w Zapiskach, czasem o Irlandii. Może trochę nie po kolei. Bo wspomnienia moje o życiu literackim i w ogóle życiu mojego pokolenia układają się pokrętnie. To przypominam sobie jakąś historię, to znów wygrzebuję jakieś szpargały z kufra. Bo, żona trzyma te papiery właśnie w irlandzkim kufrze. Kupionym na pchlim targu w Blackrock w Dublinie. Tuż przed dniem kiedy opuszczaliśmy po czterech latach Irlandię.
Pamiętam lał deszcz. Marynarski kufer stał w kałuży. Kosztował więc niewiele. W sam raz na moją kieszeń.
Jest pokaźny. Nie chciał wleźć do bagażnika auta. Musiałem więc załatwić przechowanie kufra w sklepiku warzywnym obok targu. I zorganizować samochód z większym bagażnikiem.
Kufer został wyczyszczony, wysuszony, wytłuszczony po wierzchu. Przetrwał drogę do Polski. Stoi teraz za moim biurkiem, pod ściana z motylami o których to motylach kiedyś napiszę.
Z kufra wyjmuję szpargały. Niedawno wyjąłem dwie bardzo śmieszne kartki od Zbyszka Herberta. Z początku lat sześćdziesiątych. Kiedyś, znalazłem listy od Marka Hłaski. Napiszę o nich wkrótce.
Ale już w okolicach 5 marca przeczytajcie o Julianie Przybosiu. List który dostałem od kogoś, przypomniał mi, że za chwilę dzień rocznicy urodzin poety bez którego poezja polska byłaby na pewno zupełnie inna.
Piątego marca (2001 r.- przyp admin.) mija setna rocznica urodzin Juliana Przybosia. Dla mnie był to ważny człowiek. Choć wszystkie spotkania i rozmowy moje z panem Julianem były raczej burzliwe. Czasem zrezygnowany, już nie dyskutował ze mną.
Z jednej strony był dla mnie jak i dla wielu poetów mojego rocznika wielkim autorytetem, z drugiej – on nas denerwował i my go denerwowaliśmy. Co wcale nie znaczyło, że uznanie Juliana Przybosia nie było wielką wartością.
Pan Julian. Pracowałem z nim przez parę miesięcy w redakcji. Był już wtedy po zawale serca. Inny, wyciszony. Tak ja to przynajmniej odbierałem. Zawsze apoliński, dążący do słonecznych krain sztuki Przyboś, patrzy jakby inaczej na świat.
Może zdenerwuję licznych wielbicieli Przybosia a szczególnie krytyków, którzy tyle uwagi poświęcali jego teoriom poetyckim, wysiłkom aby odnowić, wyrwać poezję z krain zbytniej czułostkowości, zbyt rozwlekłych porównań i metafor, banalności jakie tropił w wierszach co jego zdaniem nie były poezją.
Ja byłem na to wszystko dość odporny. I na początku mojego pisania otrzymałem od pana Juliana raczej negatywną opinię. Miał rację, bo te pierwsze moje wiersze to było jeszcze dość rozwlekłe i rozlazłe szukanie samego siebie. I nie miał racji, jak sadzę, bo pan Julian rozumiał nas i nie rozumiał. Rozumiał nasz opór wobec poezji Skamandrytów, nie rozumiał dlaczego wielu z nas nie chciało skorzystać tak jak sobie to on wyobrażał, ze zdobyczy przemyśleń Awangardy. Ale nie teoretyzujmy.
I było tak. Pan Julian uważnie przeczytał ówczesne moje wiersze i zaczęliśmy rozmowę. Z początku ostrożną. Ja, przerażony prawie tym, że dostąpiłem zaszczytu dyskutowania z postacią z historii literatury – niemal pomnikiem – tak mi się wtedy wydawało. Pan Julian, choć pewno zezłoszczony moją niewiedzą poetycką, śladami młodopolszczyzny w wierszach (a tego strasznie nie lubił) starał się bohatersko powstrzymać zniecierpliwienie starego i bardzo wykształconego poety wobec naiwności mojej.
Zresztą istniała przestrzeń, która mogła nas choć na chwilę zjednoczyć. W tamtych, wczesnych latach mojej młodości, jeśli co naprawdę studiowałem z zapałem to „pieśń gminną”. Poezję ludową, anonimową. Ryłem się przez tomy Kolberga, szukałem po bibliotekach przeróżnych zapisów, przesłuchiwałem taśmy z nowymi zapisami gadek, wierszy, bajek z różnych regionów. A Jabłoneczka Przybosia, wspaniała antologia pieśni ludowej była moją biblią.
Wtedy chyba zacząłem pomagać Wojciechowi Siemionowi w tworzeniu scenariusza słynnego potem monodramu Wieża malowana. Był to czas, kiedy wielu poetom otwierały się oczy i dostrzegali w pieśniach gminnych niezwykle inspirującą poezję. Zresztą tym, co najbardziej zaskakiwało w monodramie Siemiona, było właśnie podawanie tekstów jako poezji. W wielu wypadkach odrywanie ich od muzyki po to, aby jak najbardziej pokazywać niezwykłość obrazowania.
Ale wróćmy do mojej rozmowy z panem Julianem. Zaczął mnie wypytywać nie tylko o moje fascynacje poezją ludową ale i o ulubionych poetów. I tu, chyba popełniłem błąd. Zacząłem rozwodzić się o Gałczyńskim. Przysięgam, nawet nie wiedziałem, że Przyboś jak wielu wielkich ludzi ma swoje słabości i jedną z nich była niechęć, niezrozumienie dla twórczości Konstantego Ildefonsa. A wystarczyło popatrzeć na obu. Pozujący zawsze na nieporządnego cygana kawiarnianego Gałczyński. I zorganizowany i dokładny nieomal jak dobry nauczyciel starej daty, pan Julian. Zaniedbany, rozmamłany i alkoholiczny wagabunda, Konstanty i chyba nie pijący – nigdy tego nie widziałem – pan Julian. Wylewność Gałczyńskiego, można powiedzieć trochę wschodnia i niezwykła powściągliwość w okazywaniu uczuć pana Juliana. Poezja Gałczyńskiego, ubrana – tak bym sobie pozwolił powiedzieć – w nieco ochlapaną błotkiem pyszną pelerynę z legend cyganerii krakowskiej. No i poezja Przybosia. Wspaniała, ale trzymana przez pana Juliana w atmosferze czystości i spokoju laboratorium. No, nie wiem jak to wyrazić. Nie tyle poezje tych obu wielkich poetów ale przede wszystkim legendy jakie wokół siebie budowali przeciwstawne.
Nie wyobrażam sobie pana Juliana wsiadającego do zaczarowanej dorożki z lekko podpitym woźnicą i chyba też nieźle zaprawionym koniem…
No więc zaczęło się. Ja nagle poczułem złość i bezczelnie postanowiłem przeciwstawiać się argumentom pana Juliana.
Skończyło się tak:
– Wiesz co – rzekł Przyboś – z ciebie poety nie będzie.
Tak i się rozeszliśmy. Na dodatek Aleksander Małachowski, sprawujący wówczas funkcję sekretarza redakcji Przeglądu Kulturalnego posprzeczał się o moją poezję z Przybosiem. Pan Julian prowadził tam dział poezji. On miał prawo decydować co będzie drukowane.
I Lesio akurat, chyba szczerze, przejął się moim poematem Wigilie wariata.
To naprawdę nie był dobry poemat. Pełen błędów i mielizn. Niemniej coś musiało w nim być, bo wielu ludzi te trochę kulawe wiersze poruszały. I Lesio dokonał swoistego zamachu. Puścił mój poemat w numerze. Wiem, że wybuchła dzika awantura.
Więc, miałem z panem Julianem przechlapane.
Jeszcze na dodatek zaczęła się batalia o turpizm. Termin ten wymyślił właśnie pan Julian atakując poezje nas zgromadzonych we Współczesności.
Oda do Turpistów– Julian Przyboś
Bez serc, bez nerek, bez mięsa od kości
o, najwierniejszy posągu człowieka,
trwały, popogrzebny
szkielecie,
arcydzieło portretowej rzeźby!
Podaj mi piszczel!
Niechaj na tym flecie
niepokalanie białym, obranym do czysta,
zaświstam
z wesołoposępnym dreszczem
Odę do – postarzałej o sto lat – młodości
brodatej,
ponurej,
Waszej, pokorni wyjadacze resztek
zastraszająco wspaniałego Ścierwa
Charles’a Baudelaire’a!
No, zaświstał nam pan Julian. Nawymyślał. Czy nie rozumiał na czym polegało nasze szukanie piękna w brzydocie? Co miało znaczyć Grochowiakowe „lubię brzydotę, jest bliżej krwiobiegu słów” ? Chyba wiedział w czym rzecz. Pisze bowiem:
Wam, przedwcześnie starczy,
których dzieciństwo i młodość kaleka
ocalały z wojennych, a nie ocalały
z pokojowych zniszczeń!…
Ale jego nowe nazwanie Turpiści (od łacińskiego turpis, turpe czyli brzydki, brzydka, brzydkie) miało być obelgą. Bo uważał, że chcemy „jak garbaci poeci wywracać do góry ogona cudzej myśli”… Twierdzić, że „brzydkie to piękne, ładne to szkaradne”…
Wielu z nas szukało swej drogi niezgrabnie. Ale nie da się tego powiedzieć o poezji Staszka Grochowiaka. Jego Menuet z pogrzebaczem był świetnie napisaną poezją. Świetnie również od strony warsztatowej. Nic tu nie było z niezdarnego przedzierania się młodego talentu przez nieumiejętność pisania.
A pan Julian atakował przede wszystkim Staszka. Zaczął się spór.
Istotę jego widzę dziś tak: Przyboś nie chciał i nie mógł zaakceptować świata wokół siebie i nas. Próbował racjonalizować, próbował walczyć. Choćby przez uparte trwanie przy apolińskiej koncepcji pisania.
Jasna koncepcja apolińska. Ciemna i mętna mowa unurzanego i pijanego Dionizosa.
A my byliśmy raczej od Dionizosa. Wiele lat potem, pogodzony już z panem Julianem słuchałem jak twierdził, iż nasze zaplątanie się wynikało również z zamknięcia przed nami szans na pielgrzymkę do Grecji i Rzymu.
Może i tak. Nie było wówczas możliwym proste podróżowanie. A my, przyjmując tę niewolę braku paszportu, staraliśmy się być wolni i lekceważyć marzenia o Grecji i Rzymie. Nie ma paszportów to nie. My ich wcale nie chcemy. Nasza ojczyzna poetycka jest w tych domach „nawpółzrujnowanych”, w mieszkaniach z pająkami, w brudzie, udręce.
Tak się broniliśmy. Ciekawe, że starsi nasi koledzy, jak na przykład Zbyszek Herbert, zawsze szukali kontaktu z antykiem.
My nie. Przynajmniej, ja nie. Uczyłem się antyku. Znałem nawet na pamięć plany Akropolu – ale to było tak, jak jakieś książki, odnalezione wśród piachu i popiołów. Świat, co nigdy nie wróci. Świat, o którym można mówić, ale być w nim to niemożliwe.
Słowem: blokada.
Pan Julian wymyślał nam tak:
o, Ty,
moralisto od siedmiu czyraków!
Albo Ty, drugi wieszczu
od nogi stołowej:
Twój pogrzebacz nie wstrząśnie Dziunią z manikury!
A ja myślę, że Dziunia z manikury, jeśli lubiła poezję, to odnalazła coś w naszych turpistycznych wierszach. Bo my, oswajaliśmy życie jakie było wokół.
Może ślepi jesteśmy na jedno oko. To, którym powinno się oceniać piękno świata. Ale drugie oko mamy bystre. I do dziś widzimy, że choć niby tak łatwo wyjechać do Grecji, życie nasze jest tu, i liście tu nie akantu ale łopuchy i szalej.
Zresztą i sama Grecja. Oczywiście, jestem przekonany, że pan Julian też wiedział o skłamanym przez archeologów obrazie białej, posągowej Grecji. Ale na pewno nie mógł sobie wyobrazić w duszy posągów fidiaszowych pomalowanych jaskrawo. Wstawionych w źrenice barwnych kamieni udających tęczówki i tak dalej.
A ja taką właśnie Grecję dopiero polubiłem. Jaskrawą, jarmarczną. Usta Sokratesa, z których oprócz pięknych rozważań bije zapach czosnku. Brudne nogi perypatetyków.
Dyskusja o turpiźmie. Wielkiej w niej roli nie odegrałem. Byłem chyba jeszcze za mało świadomy swej drogi. Coś tam dłubałem pisząc o chorych sosnach i chorym piasku otwockim. Nazywano mnie nawet mizerablistą, bo „ukochałem chore”. Ale jeszcze nie była to w pełni moja dyskusja. Zresztą zakończenie okresu redagowania Współczesności przez Staszka Grochowiaka i zmiana redakcji sprawę zamknęły.
Jest chyba już trzeci rok mojego bezrobocia. Tu i ówdzie znane są moje wiersze, które złożyły się na tomik Sztuka stosowana. Żyję w ogromnych kłopotach finansowych. Ale mam mieszkanie. Urodziło się dziecko.
I nagle znienacka, odwiedza mnie pan Julian. Znienacka, bo przecież wtedy ciężko było o telefon, więc nie było jak mnie zawiadomić. A może napisał list?
Nie pamiętam. Wolę więc taką wersję. Siedzimy w mieszkaniu. Marnie, bo nie ma nawet jak zapłacić rachunku za elektryczność. Jest pogodny wiosenny dzień. Nagle zjawia się pan Julian z żoną. Bo jest w Otwocku. Spacerował po parku, obok którego mieszkaliśmy. I zaprasza nas na spacer.
Spacerujemy. I nagle pan Julian mówi:
– Pomyliłem się co do ciebie. Jednak jesteś chyba poetą. Nie jest to ten kierunek poezji o jakim ja marzę. Ale jest. Inny, ale muszę go uznać.
Tak wtedy bywało. Poezja była sprawą ważną. I pan Julian tłukł się do Otwocka ponad godzinę pociągiem aby sprawę wyjaśnić.
Nie wiem czy jedliśmy wtedy razem obiad. Bo chyba z obiadem tego dnia było nijako. Ale pan Julian obejrzał syna, pochwalił imię Marek. Dlaczego pochwalił? No, bo Marek jego zdaniem był najkonkretniejszy z Ewangelistów. Rzeczowy.
Potem Przyboś stał się jednym z ważnych dla nas starszych poetów. Nie było dyskusji o poezji aby czegoś ważnego nie powiedział. Dla wielu, trochę młodszych od nas, był mistrzem nad mistrze.
A w ogóle, bez niego polska poezja na pewno stałaby się o wiele bardziej rozlazła.
Byłem przy jego śmierci.
Niesamowite. W sali Związku Autorów i Kompozytorów Zaiks trwał zjazd najlepszych tłumaczy poezji polskiej. Jest wieczór galowy. Tłumacze wybitni czytają po kolei swoje wersje przekładów z polskiej poezji. W prezydium siedzą znakomici pisarze. Pośrodku Iwaszkiewicz, po prawej jego ręce pan Julian .
Właśnie pan Julian zapowiedział francuską tłumaczkę. Siadł i słucha wiersza po francusku. I nagle na naszych oczach robi się biały, przechyla na bok. I umiera.
Natychmiastowa pomoc lekarska nie pomogła. Stałem na korytarzu, kiedy niesiono pana Juliana na noszach. Nie, wieziono na wózku. Takim, co go się wprowadza do karetki pogotowia.
Tak, na wózku. Bo obok biegł lekarz i z całej siły uciskał drobniutkie ciało Przybosia. Walił rozpaczliwie w ptasią klatkę piersiową poety. Wołał serca. A ono nie odpowiadało.
Wtedy niby wiedziałem co to jest choroba serca. Ale nic nie rozumiałem.
Kiedy spotykałem się z panem Julianem pokazywał swe ostatnie wiersze. Wiedziałem, wiedziałem, to jest inny Przyboś. Mniej pewny swoich konstrukcji poetyckich. Mniej zadziorny wobec wieczności.
Bo był zadziorny jak mały kogucik. Mały. Ale jego wspaniała głowa, twarz…
Czułem, że pojawia się ślad ciemności w tej poezji.
Poezja pana Juliana zawsze była związana z jakimś wydarzeniem. Nosił nawet specjalny zeszycik, w którym w czasie dnia zapisywał wszystko co zdarzyło się tego dnia. Takoż obrazy, wrażenia i myśli.
Było coś z reportażu w jego wierszach.
W Róży tak chyba jest. Ja wiedziałem – kiedy leżał w szpitalu i ciągle myślał co będzie gdy odejdzie i zostawi młodą, kochaną żonę i dziecko. Bo był tatą w późnym wieku.
Dlatego też, tak ostrożnie nosił potem swe nadpęknięte serce.
Pamiętam i będę pamiętać obok wielkiej poezji pana Juliana ten obraz:
Korytarz. Wózek. Na nim mniejszy jeszcze niż zwykle, skurczony jak ptak, poeta. I lekarz z rozpaczą pukający do….
Rok Polski 1977-2010
Ten wpis po raz pierwszy ukazał się na stronie 20 lutego 2001 roku.
No tak, ta bezdomność znów wraca w moich wspomnieniach.
Jako student zasiedlałem kompleks akademików na Kickiego. Słynny „Kic” dopiero powstawał. Po ścianach lała się jeszcze woda. My suszyliśmy je własnymi oddechami. Ach jaki to był luksus w latach 54-55 mieszkać w sześcioosobowym pokoju. Przedtem mieszkałem nielegalnie w dwunastoosobowym.
Wielu z nas było tuż przed zakończeniem studiów. Ci, co przeszli takie akademiki jak „Kic”, pamiętają ten strach: Co dalej? Gdzie dalej?
Często nie było gdzie wracać. A Warszawa zamknięta. Ilu z nas szukało szpary, dojścia. Ilu z głupoty za to pozwolenie przeciśnięcia się przez szparę coś obiecało… Zawsze patrzę ze zrozumieniem na drogi tych z „Kica”. Bo może i ja wpychałbym się szparą, gdyby losy moje nie poszły szczęśliwiej…
Tak. Temat bezdomności szedł za moją poezją przez wiele tomików i wiele lat. Bezdomność i dojazdy z dalekich okolic Warszawy.
Kto nie dojeżdżał nie wie co to znaczyło. Ludzie, którzy o szóstej rano w pociągu próbowali odespać wstanie o czwartej. Dwa kilometry do marnego autobusu – nim jechali do prowincjonalnej stacji. Czekanie na pociąg do Warszawy. I jeszcze w Warszawie droga długa, czasami i godzinę, kombinacja różnych tras tramwajowych.
Jest taki jeden z moich wierszy z dawnego Roku Polskiego:
Marzą nam się jeszcze chałupy w śniegu
Takie przejrzyste, takie z kalendarza,
Kurdesz z zadymką i sanie w szeregu…
Poeta słowo na słowa przetwarza,
Buduje polską zimę….
A tu siąpią deszcze,
Gołoledź, chłopi na rowerach jadą,
Potem runą w autobus, aż blacha zatrzeszczy
I tak ściśnięci. Spoconą gromadą
Dobiją do miasteczka.
Tam z jaką godzinkę
Poczekają na ciuchcię prosto do Warszawy,
W karty zagrają albo usną krzynkę,
Łapiąc przez nos powietrze. Takie oto sprawy
Mamy na styczeń. Zaduch okowity,
Kraj za oknem wagonu szary, spopielały,
Pięć gawronów na śniegu – ot krajobraz cały
I pociąg dynamitem zmęczenia nabity.
Polemizowałem ze Staszkiem Grochowiakiem. Jego Rok Polski, który wywołał moją odpowiedź, był poematem doskonałym o pięknie przyrody polskiej i obyczajach.
Ja napisałem reportaż poetycki. Było głośno o tej polemice, bo pismo Literatura za pośrednictwem redaktora Gottesmana wydrukowało ten reportaż.
Na całej kolumnie.
No i dobrze. Tylko dalej, kiedy spokojnie oczekiwałem wydania książkowego (1977) nagle, gdy książka ilustrowana przez Janusza Stannego była gotowa, kazano ją rzucić na przemiał.
Drukarze uratowali pięć egzemplarzy. Jeden dotąd mam.
Ale ja już byłem wtedy mocniejszy. I znałem sposoby walki. Bo poznałem je wcześniej jako kierownik zespołu filmowego Kamera, kiedy przepychaliśmy przez opór „różnych tam” filmy.
To co, że w 68 roku wywalono nas z Kamery. Może kiedyś napiszę o tym, bo historia ciekawa, a pismo o wywaleniu nieco kuriozalne. Ale wiedza o sposobach została.
Tak więc Rok Polski wydano po raz drugi. Boczkiem i cicho.
Najśmieszniejsze, że nie lubiąca mnie recenzentka jednej z gazet napisała, atakując wydawnictwo, iż nie rozumie czemu wydało po raz drugi ten poemat. Pierwszy, jak przeczytałem, musiał pójść na przemiał, ponieważ było to poemacidło okropne. I nikt z oburzonych czytelników nie kupił ani jednej książki z pierwszego nakładu. Ponoć zbojkotowali poemat.
Ponieważ jednak drugie wydanie tego samego zbioru wierszy rozeszło się znakomicie, sama zasada poematu, nazwijmy to kalendarzowego, wielce mnie urzekła. Bo jest coś w tym, żeby dać jakby poetycki przepis na poszczególne miesiące, a nawet na cały rok.
Tak więc teraz, stworzyłem nowy kalendarz zwany Uśmiechem codziennym czyli Rokiem Polskim 2000.
Ach, ten nasz rok dwutysięczny. To poczucie jubileuszu. Ta retoryka przeróżnych przemówień oficjalnych i prywatnych powinszowań.
Dawniej ciągle powtarzano Do siego Roku. Banalne, ale krótkie. Teraz wysłuchałem już wielu długachnych przemówień, różnych osób do mnie. Przemówień co miały być ciepłe, oryginalne i prywatne a stały się nadęte tym kończącym się i rozpoczynającym tysiącleciem. Teraz znów pierwszym rokiem nowego tysiąclecia.
A tu nie ma co się puszyć. Przynajmniej ja nie mam. Bo najważniejsze pytanie, które sam sobie zadaję jest takie:
Czemu kiedy jest tak świetnie i wszyscy z takim wysiłkiem trzymają w gębie uśmiech, tak trudno nam się do przyszłości radośnie wyszczerzać?
Ale na tym nie koniec. Otóż owe poetyckie kalendarzowanie ma widać jakiś urok. Bo Marek Jaromski, bardzo ciekawy malarz, grafik, drzeworytnik, zupełnie przypadkiem dorwał się do wierszy z Roku. I albo coś z nim jest nie tak, albo z moim poematem coś jest tak.
Otóż Marek wyrył w wielkich lipowych dechach dwanaście wierszy na dwanaście miesięcy. Do tego jeszcze deska-okładka i tak powstało dwanaście ksiąg. Praca wielka, bo trzeba wszystko wyciąć dłutkiem. Gdyby tak inni moi czytelnicy dawali mi takie niepodważalne dowody zafascynowania wierszami byłbym w sobie pewniejszy. Bo to nie jest czczy komplement. To dwadzieścia cztery grube lipowe dechy.
Marek pokazywał już te dechy czy wierszoryty swoje w wielu miejscach. Były we Frankfurcie, Wiedniu, i w Polsce też w paru ładnych galeriach się znalazły.
Co ciekawe, jak mówi Marek. Ludzie, co bardzo często, ot tak jednym rzutem oka czytują poezję stają nagle przed tymi wierszorzeźbami i kontemplują. A więc i uważnie czytają, bo wprawdzie to rzeźba, ale złożona z cieni mego słowa.
Ten Uśmiech codzienny.. jest kalendarzem dość dramatycznym.
Pierwszy mój Rok Polski też był taki. Ale żeby po prawie trzydziestu latach w zupełnie innej Polsce, trwała nagle dalej ta sama nuta smutku….
Przeczytajcie jeszcze dwa wiersze, z maja 1977 i czerwca 2000:
Rok Polski 1977
Lipiec
My, cośmy wyszli w górę karierę zrobili
Zasiadamy w redakcjach, biurach i urzędach,
My, cośmy sobie łaskę wymodlili
U Pana Boga na tłustych prebendach,
Niby mamy to właśnie, co nam się marzyło
W świetle naftówki głucho pełgającym,
W ciemnym wagonie machorką śmierdzącym,
Którym się ze wsi po szczęście jeździło…
Mamy to wszystko, jeszcze więcej mamy,
A nie możemy nocą spać w spokoju.
Przez sen coś wspominamy, gadamy, szukamy,
Wstajemy i tłuczemy się w ciasnym pokoju,
Rachując to, co było w życiu do zrobienia,
I co przedrzemaliśmy w senności sumienia.
Rok Polski 2000
Czerwiec
Wziął, upadł na ulicy a więc się nie liczy
Bo tylko z nas układa się piękny rachunek
Tylko nam jest dodane. I tylko my sumę
Umiemy zdawać przed boskim obliczem
Nie ma litości najmniejszego włoska
Bóg nasz z główką malutką jak plemnik liczenia
A więc się nie oglądaj za tym, który został
Każdy z nas płacze pięknie ale oczu nie ma
Kto głupio się obejrzy może się obudzić
Z głową na zawsze w przeszłość przekręconą
Tak właśnie między nami człapie wielu ludzi
Ubogą stroną
Tu Gdynia Radio, Over…
Najmując się do elektrowni sfałszowałem dane. Wtedy jeszcze nie było dowodów osobistych tylko karty zameldowania. Kiedyś kupiłem w drogerii płyn do wywabiania kleksów. Podczyściłem nim datę urodzenia. Z 1935 wyszło 1933. To była ważna zmiana. Stałem się osiemnastoletnim, więc mogłem pracować w tzw. warunkach zagrożenia.
Trudne warunki to na przykład brygada naprawy pieców. Wszystko w elektrowni po wojnie było dziurawe. A musiało chodzić. Stąd naprawiano kotły i piece w sposób ryzykowny. W czasie grzania.
Pamiętam, że niezwykle ważnym narzędziem były stosy nie rozpakowanych egzemplarzy prasy młodzieżowej. Chyba Pokolenia a może Trybuny Wolności, ówczesnego Po prostu z czasów przed przełomem październikowym. Zwały nigdy nie czytanych pism dobrze nadawały się do przygaszania ognia na rusztach pieców grzejących parę, która ruszała turbiny.
Dobrze pamiętam wielu ludzi z elektrowni. Była to jeszcze wysepka gdzie silną pozycję miały tak zwane przedwojenne socjały. Członkowie starej Polskiej Partii Socjalistycznej, przedwojenni robotnicy portowi, uczestnicy strajków, obrońcy Gdyni, tak zwani czerwoni kosynierzy. Mieszkańcy osad o dźwięcznych nazwach jak Meksyki, Pekiny. Były to osiedla budowane przed wojną przez biedaków szukających pracy w Gdyni. Budy z desek, paneli portowych, dykty. Powoli ginęły. Ale duma starych socjałów jeszcze wydawała się nieugięta.
Jeśli mam sympatię do historii Polskiej Partii Socjalistycznej, jeśli zawsze jest we mnie głos czuły na hasła socjalistów, jeśli nawet skompromitowanie wielu z nich przez biurokrację tak zwanego PRL-u nie zagłuszyło we mnie słów starych pieśni … jeśli, to dlatego, że zawsze pamiętam moich socjałów.
Jedna scena. Odpoczywamy w naszej kanciapie. Nagle otwierają się drzwi i włazi przedstawiciel władz z województwa.
– Cześć pracy – towarzysze proletariusze – woła wyjątkowy „dureń przybiurkowy”. I czeka raźnych odpowiedzi.
Ma zresztą do tego prawo. Bo moje socjały są też już członkami Polskiej Zjednoczonej. Co z tego, że ciągle żyją wiarą jak to oni wreszcie zapanują nad sumieniem partii, jak to karierowicze będą umykali, jak to przypomną, że „Zjednoczona” jest „Polską” a więc nawiązuje do patriotycznej tradycji Polskiej Partii Socjalistycznej i tak dalej i tak dalej…
Dureń biurokratyczny jest od nich skuteczniejszy. Wstaje nasz majster.
– Co za cześć pracy – pyta. – Tu się mówi: Szczęść Boże… Co za proletariusze – ciągnie groźnie, – Tu odpoczywają Panowie robotnicy…
Załoga bije mu brawo. Dureń umyka.
Najciekawsze, że majster był typowym antyklerykałem. No i panów przedwojennych, bardzo źle pamiętał.
Pracowałem na tej wyspie socjałów niecały rok. Kiedy złożyłem papiery na polonistykę, majster wezwał mnie na rozmowę.
– Słuchaj – rzekł – Niby co ty idziesz studiować? Co to za fach? Tu możesz zostać ślusarzem precyzyjnym albo, jak dobre masz zdrowie, nurkiem czy spawaczem podwodnym. Ile roboty….
Rzeczywiście wtedy kończono demontaż niemieckiego pancernika Gneisenau. Blokował swym wrakiem wejście do portu. A pancerne płyty cięli spawacze na najlepszy wsad do hut.
Milczałem. Majster zadumał się.
– I kulturę możesz tu robić. No fajne było twoje przedstawienie. –
Grałem w nim jedną z głównych ról. Świetlica zawsze była pełna. Bo łaknęliśmy sztuki. Tak samo, odpoczywający ludzie, z lubością słuchali płyt nadawanych przez głośniki. Nie tam, ówczesnych masowych pieśni. My lubiliśmy tanga i jakieś amerykańskie rytmy:
Ty masz w sobie coś
Naprawdę takie coś
Ja w tobie na zabój kocham się
Choć ludzie mówią mi
Że dużo dziewcząt masz
Żeś zezowaty jest
I że masz brzydką twarz…
Zawsze podczas tego szlagieru nasz ospowaty majster popłakiwał. O, płyty to nie byle co. Kiedy oddelegowany kupowałem je w sklepie, sprzedawca nie chciał mi wypisać rachunku.
– Panie – tłumaczył – ja takiego spisu treści na paragon dla socjalistycznego zakładu wypisać nie mogę. To przeciw ideowej linii.
– Ideowa linia to my – warknął jeden z moich socjałów, co przyjechał razem ze mną do miasta. Paka płyt była ogromna. Dumnie wynieśliśmy ją ze sklepu. My, z elektrowni w porcie.
Tak więc po wielu namowach majster zgodził się:
– Jak musisz już pisać te wiersze, to idź studiować. Biurokratą się na pewno zrobisz. Ale przynajmniej nigdy nie zostań personalnym…
Personalny, to był zawsze na zakładach pracy kierownik specjalnego działu. Osobowego.
No tak, pisałem wiersze. Skąd mi to przyszło, kiedy nigdy w czasach szkoły średniej nie należałem do żadnych Kółek Młodych Poetów czy innych artystycznych?
Sam nie wiem. Ot, odpoczywaliśmy. Ja wyniosłem się na kanapę stojącą w kącie świetlicowej sceny. Za zasłoną. Obok sterty książek z półistniejącej biblioteki. Miała być właśnie czyszczona ideowo z „treści nie socjalistycznych”. Czytając taką jedną „treść nie socjalistyczną” zastanowiłem się nad bohaterem, który jest poetą i pisuje w natchnieniu. Rezultat natchnienia w książce cytowano.
– No to i ja, mogę wpaść w natchnienie – pomyślałem. I wykonałem.
Stworzył się rzewny wiersz o rybaczce.
Podczas wielkiej sztormowej pogody stoi na strądzie, wiatr szarpie jej czarną chustę. A ona. Ona czeka na męża rybaka. Na dodatek jest w ostatnim miesiącu ciąży.
Naprawdę, wpadanie w natchnienie było miłe. Wpadłem więc po raz drugi i napisałem. Też o sztormie. Ale tym razem refrenem było:
– Tu Gdynia radio, Over…
W Gdyni takie hasło przebijało się czasem przez oficjalne audycje radiowe. Fala zbłąkana. Radio Gdynia komunikowało się ze statkami. Over pięknie się rymuje ze słowem sztormowe, to był znak zakończenia komunikatu.
Wylazłszy z głębin natchnienia przesłałem wiersze do poradni dla młodych literatów. Takie coś prowadzono.
I sprawdziło się. Zadebiutowałem w gdańskim radiu. Potem polecono mi spotkać się z opiekunami Koła Młodych przy Związku Literatów. I poszło…
Opiekunem moim, tym najbliższym, został pan Jerzy Skoszkiewicz, zapomniany dziś trochę, a chyba niesłusznie poeta. Wtedy, młody jeszcze, zaledwie po pierwszym tomiku, starał się przekazać jakąś wiedzę o literaturze, gromadce kandydatów na geniuszy.
Był bardzo dobrym nauczycielem. Tak, nauczycielem, bo ta gromada była dziwna i dwie rzeczy ją jednoczyły. Przekonanie o błysku własnych geniuszy i nędzna wiedza o dorobku literackim pokoleń.
Tak naprawdę, najbardziej oczytani z nas byli dwaj młodzi oficerowie Marynarki Wojennej. Dobrze wychowani, bo jednak, szkoła oficerska marynarki (może więc byli podchorążymi jeszcze) uczyła manier. Poza zastanawiającą jak na te czasy i zawód wojskowy, wiedzą o poezji, pisywali ciekawe wiersze. Pamiętam, że jeden zrobił na mnie wrażenie:
Siedzi skulony w zenzach ciasnych
Spawacz z Komuny Paryskiej…
Stocznia Komuny Paryskiej. Ważny zakład dla Gdyni. Historia tego miasta po drugiej wojnie. Dzieje dorastania młodych chłopaków co przybywali z najgłębszej prowincji i uczyli się zawodu. Mieszkali w hotelu robotniczym obok moich bloków. I byli to potem główni bohaterowie mojej Kolędy Nocki.
Ale wtedy, w 51 roku, był to tak samo jak inne, zakład stłamszony…
Lecz… Coś tu było innego. Ja ciągnąłem do kultury. Otóż na Komunie, jak się mówiło, była naprawdę niezła grupa aktorów amatorów. Wystawiali różne sztuki. Ale czymś oszałamiającym dla mnie było wystawienie Przygody na Mariensztacie. Teatry amatorskie lubią wodewile i nieźle im wystawianie wychodzi. A Komuna miała zespół, który może nawet potrafiłby stanąć w zawody ze słynnym Teatrem Kolejarza z Krakowa. Przynajmniej w walce o to kto z większą pasją role swoje podaje.
Dziś nie wiem, co jest z tym teatrem. Ale wtedy. Wielu z nas chętniej chodziło do takich miejsc sztuki, niż do przybytków oficjalnych. Miałem wprawdzie okazję widzieć w Teatrze Miejskim w Gdyni Balladynę w reżyserii Iwo Galla. Pięknie było. Ale takich jak ja, jeszcze przerażała ogromna sala, światła, konieczność wystąpienia w garniturze (tak nam się wydawało) niejasność prostego widza czy wypada się śmiać kiedy nam śmieszno. No bo teatr był trochę jak kościół. W czasie komicznych momentów w Balladynie, dobrze wychowane dziewczęta powstrzymywały nas psykaniem od głośnego śmiechu. – To teatr, tu tak nie wypada –
Kiedyś opowiadał mi Hanuszkiewicz, jak grali na prowincji. Chyba na wsi. Widownia cały czas siedziała nieruchomo. Ani oklasku, ani skrzypnięcia krzesła. Nic już nie rozumiejący aktorzy dobrnęli do finału i wyszli do ukłonów. Oklasków dalej nie ma. Widownia siedzi martwo. Więc aktorzy kłaniają się pięknie. I nagle widownia wstaje i nisko, z powagą, aktorom się odkłania.
Pamiętam i ja ten sam paraliż jaki mnie ogarniał przed salą teatralną, koncertową. To jeszcze nie był mój dom.
Ale tu, w teatrze na Komunie. Tu wszyscy byliśmy u siebie jak w kuchni u wesołej wujenki. Tłoczno, głośno, sala gra razem z aktorami. Mile popatrzeć na zmienionych rolą kolegów. I koleżanki w teatralnych sukienkach inaczej ponęcają.
A dekoracja! To było dzieło, które wśród oklasków, podziwiano co najmniej dziesięć minut przy zatrzymanej grze. Trasa WZ, król Zygmunt i wszystko, wszystko w światełkach tysięcy lampek elektrycznych. Dziś już nikt nie reaguje na iluminacje. Ale wtedy, po latach, jak ja spędzonych przy naftówce czy najwyżej karbidówce, my mieszkańcy miast ciemnych, mało rozświetlonych, nawet przez okna domów – wierzyliśmy w ten kiczowaty obraz. To była nasza łuna świateł, nasza nadzieja. Co z tego, że udana.
Więc siedzi sobie ten spawacz z wiersza kolegi. Dla mnie jeszcze ważne były słowa „skulony w zenzach”. Bo to była prawda o robocie spawaczy. W zenzach, czyli przy poszyciu statku, w dusznych malutkich przestrzeniach. A od pleców ziębi blacha statku, bo obok ciemna woda jak to w dokach. Reumatyzm. Pochyleni, poskręcani tą robotą, starzy spawacze. Za światełko w zenzach, ledwo żarówka na długim kablu i zimny błysk spawania. Błysk, co rujnował oczy – choć pracowano w maskach.
Skulony. To było odkrycie. W jednym słowie siedzi tyle prawdy. Bo to spawacz nie z plakatów. Prawdziwy, jak moi koledzy z brygady remontowej. Pewno przeceniam ten młodzieńczy wiersz kolegi marynarza, ale tak mnie wtedy uderzył.
Marynarze, niestety nie mogli pojechać jako delegaci Koła na słynny zjazd w Międzygórzu. Tak więc wypadło na mnie i Felchnera. Chyba miał na imię Kazimierz. To był swoisty fenomen. Na cotygodniowe nasze biesiady poetyckie dojeżdżał chyba spod Starogardu. A może z Lęborka? Już nie wiem. Ale pamiętam – był uczniem zawodowej szkoły obuwniczej. I geniuszem poetyckim tej szkoły. Niezwykła łatwość ciekawego rymowania.
A więc Felchner zapełniał programy wszystkich szkolnych akademii, pisał sztuki dydaktyczne i w tej gęstwinie papieru było trochę szczerych wierszy.
Nie wiem, co z nim dalej. Nawet wtedy czułem, że coraz bardziej ogarnia go gęstwina okolicznościowego rymowania.
Kazik był dumny z takiego utworu, napisanego jako bluźnierczy protest song na akademię Mickiewiczowską. Wiersz bronił równouprawnienia kobiet i był przez chwilę nieomal hymnem powiatowych oddziałów Ligi Kobiet (a może przedtem była to organizacja inaczej się wabiąca?)
Wsłuchując się kiedyś w utwory geniusza
Myślałem, że mu prawda płynęła spod pióra
Lecz rzeczywistość dzisiejsza mnie zmusza
Uznać, że prawdy Adama to bzdura
– Kobieto puchu marny – kto tak powiedział
O sile kobiet niczego nie wiedział.
Jutro o tym jak było na zjeździe w Międzygórzu.
Śnił mi się Staszek Grochowiak
Jakby mu w ziemi stęchła żółta opuchlizna
Pytałem go czy umarł naprawdę… On przyznał
Że jeszcze nie wie, jeszcze tego czeka
Jeszcze nie odszedł, choć stoi z daleka
Jeszcze musi po lasach niby wilk wędrować
I pokazywał zadrapania sine
– To z tego – mówił – że się w krzakach chowam…
Tak siedzieliśmy jedząc schabowy jak glinę
I pochlipując herbaty słomkowej
W pajęczo szarym bufecie dworcowym
Aż przyszedł pociąg…
Staszek się postarzał
Podniósł schlapane od błota bagaże
Chciałem mu pomóc, przeprosić… Tak mało
Powiedzieliśmy sobie
On na twarz pokazał
Na zadrapania, blizny, umęczone ciało
Które się przemieniało, ginęło, ciemniało.
Dlaczego taki wiersz po śmierci Staszka Grochowiaka?
Bo tak mi się przyśnił. Zresztą może kiedyś prześlę Wam wiersze o innych moich przyjaciołach. O tym jak mi się przyśnili. O Staszku trzeba najpierw, bo był i jest ciągle dla mnie ważny. Nie do końca rozumiem czemu teraz jego poezja nie jest tak gęsto czytywana jak moim zdaniem być powinna.
Mówiłem kiedyś o tym z bardzo mądrym filologiem. Twierdzi on, iż jest to rezultat zapomnienia przez młodszych czytelników pewnego kodu kulturowego.
A Staszek obalając kanony estetyczne był jednak z takim kodem związany. Czyli, jakby czuło się w jego buncie estetycznym, słynnej pochwale brzydoty, ten sam krwiobieg co w polskiej poezji baroku… przede wszystkim w Morsztynie.
Nie wiem, ale jest pewne, że barok był nam podświadomie znany. Dlaczego podświadomie?
– Bo sądzę, że, przynajmniej w moim wypadku, bezwiednie. Nieomal instynktownie.
Jakie były pieśni mojego dzieciństwa, które ciągle śpiewała moja babka, osoba najważniejsza chyba dla kształtującej się we mnie polszczyzny?
Ano, chyba barokowe. Te gorzkie żale, tkliwe i nieco chorobliwe pieśni rozpamiętujące rany Jezusowe. Już wtedy uderzało mnie to zakochanie się śpiewających w owych cierpieniach. Przeżywali je szczerze, bo jakby doznawali ulgi, wyzwolenia, lubując się w Jezusowych i swoich też cierpieniach. Płakano w czasie śpiewu szczerze. Ale tak jak wtedy płakano na pogrzebach. Jeśli tylko było można kogoś pochować wedle obyczaju – bo ludzie ginęli i nie wiadomo gdzie ich ziemia przyjęła – więc jeśli tylko umarł kto i można było zwołać rodzinę i sąsiadów… można było czuwać przy nim – ach, były to godziny smutku ale i wyzwolenia od okrucieństwa wojny. Dzikie to, co mówię ale normalny pochówek jakby dawał nam kawałek normalnego, wolnego, zwyczajnego, człowieczego życia.
Umarł we własnym łóżku. Niezwykłe szczęście.
Można było celebrować. Czyli postawić u bramy specjalną chorągiew przyniesioną z kościoła. Wysoką, aksamitnie czarną ze srebrzystobiałymi piszczelami i czaszką.
Można było zamówić trumnę.
Można było odprawić wszystkie magiczne obrzędy jak na przykład zużycie wszystkich trocin na poduszkę. Ach, obrzędów tych było wiele, i w tych rzadkich w czasie wojny, normalnych uroczystościach mnożono je i przyzywano te co do niedawna szły już w zapomnienie.
A Pusta noc? Kiedy wiele lat później dałem taki tytuł mojemu tomikowi, który ukazał się z wierszami napisanymi w tym specyficznym czasie czuwania jakim był stan wojenny – zorientowałem się, że wielu czytelników nie pojęło metafory zawartej w tytule.
A dla mnie to znaczyło wspomnienie owego czuwania przy zmarłym.
Bo to czas, gdy dusza krąży jeszcze wokół domu i czyhają na nią złe duchy jak drapieżne ptaki. Ona dusza, malutka i płochliwa jak mysikrólik musi krążyć, ukrywać się przed drapieżnikami w krzakach, najlepiej tarninowych i wiele jeszcze przed nią strachu zanim smyknie jednym szusem na zieloną łąkę.
I tam stanie. Będzie miała czas zapłakać gorzko.
Dla mnie naprawdę a i myślę, że dla Staszka zdanie: Dusza z ciała wyleciała, na zielonej łące stała nie było literaturą. Było pełne treści. Sam kiedyś napisałem wiersz idący jakby od tego zawołania.
I tak się stało, że zainteresował się nim Kazimierz Wyka. Wielki dla nas Wyka. Kiedyś gdy wspomnę Tadka Nowaka opowiem o spotkaniu z profesorem i o tym jak gadaliśmy o tej łączce.
Czym ona jest? Bo nie tylko poetycką metaforą. To realne miejsce. Cóż, że dla duszy. Dla mnie dusze istniały realnie. Tak, od dzieciństwa wiedziałem, że świat nas Żywych ciągle przeplata się z Ich światem. Światem prawdziwie istniejących Odeszłych. Tylko jakby istniejemy obok i nie wpadamy na siebie. Dziś bym to ujął w pojęcie „innych wymiarów”.
No tak, istniejemy w innych wymiarach, ale czasami, czasami tak blisko, że czujemy jakbyśmy się o siebie otarli. Ci, co sięgną może po moją Rzecz Listopadową niech wiedzą, że dla mnie to właśnie ocieranie się o siebie Tych tam i Nas tu jest istotą koncepcji mojej sztuki.
Ale może o tym potem. Myślę, że także Staszek Grochowiak wiedział po co zakrywa się w domu lustra przed pogrzebem. Po prostu, żeby nagle nie zobaczyć Tego, co odszedł, ale jest i może odbić się w srebrnej tafli.
Tak, barok, jego pompatyczność a jednocześnie przeraźliwa prostota jaką wyczuwa się pod fałdami życia barokowego – to było w nas. Ta dwoistość człowieka, co płacze i krzyczy i jest to najszczersze ale jednak jakoś organizuje się w pieśń, refren. Prawda najprawdziwszego przeżycia, która właśnie dlatego, że jest prawdziwa układa się w rytm spektaklu. Szarość też musi znaleźć swoją formę.
Młodsi od nas już mają inne dzieciństwa. Też jest w nich jakaś celebra, ale inna.
I dlatego może Staszek tak bardzo w swoim buncie zależy od buntujących się. A ci znów muszą wiedzieć co w kulturze obalają (a raczej inaczej ustawiają perspektywę). I może dlatego Staszek nie ma tylu czytelników co dawniej i nie zostawił swych wierszy pod ich sercem jak zostawił pod moim.
Nie wiem. Ale przyjdzie, już przychodzi, czuję to, jego wielki czas.
Ale, popłynąłem po rzekach dygresji! Prawie jak w dorzecze Amazonki!
Osobiście poznałem Staszka kiedy składaliśmy się w redakcję Współczesności. Nie ma co opowiadać o całych dziejach pisma, przynajmniej nie teraz, ale pamiętajcie, że prawdziwa Współczesność istniała dla mnie ledwo chyba przez rok 1959, kiedy jakoś się ze smyczy urwaliśmy (trochę nam pewno na to pozwolono) i Staszek był pełniącym obowiązki naczelnego. Pełnym naczelnym nigdy nie zdołał zostać. I wtedy formowało się to co krytycy czasami nazywają „Pokoleniem Współczesności”. Tylko rok. Potem było pismo, raz marne, czasami niezłe ale już nie to.
A to było szaleńcze! Nagle z jakiejś bocznej jednodniówki młodych niewypierzonych, stawaliśmy się pismem ważnym. Wierzono w nasze opinie. Liczono się z nami. Ceniono nas. Może i nadmiernie.
Przez chwilę mieliśmy szczęśliwy czas startu. Czytelnik wymęczony jałowością literatury realizmu socjalistycznego i też rozrachunkami z tą literaturą miał oto nagle młodych, „nieunurzanych”, kolorowych poetów.
No tak. Jest czerwiec 1959, kolumna wierszy we Współczesności.
Jaki ja byłem jeszcze nieopierzony. Poza moim świetny wiersz Staszka Piersi królowej utoczone z drewna. Jeden z jego najważniejszych wierszy. Niezły wiersz Irka Iredyńskiego. Jak ja zazdrościłem Irkowi. Był jeszcze młodszy niż ja. A o ile bardziej oczytany, o ile sprawniejszy w pisaniu.
O, bo Irek był mistrzem między nami. On to chyba najpierwszy z pokolenia a przynajmniej jeden z pierwszych, miał głośny debiut teatralny – Jasełka moderne w Ateneum. Tekst naprawdę niezwykły. Otwierający drogę na inne widzenie teatru.
Wierzono w nas. Przychodziły tłumy na każdy wieczór. „Nieunurzani”? Brzmi to tak strasznie godnie. Ale naprawdę szczęście nasze a przynajmniej moje – że nie zdążono nas ogłupić. Kiedyś opowiem co zapamiętałem z czasów ogłupiania. To zupełnie oczywiście inne sprawy, nie tragedie nieco starszych kolegów ochrzczonych „pryszczatymi”…
Jeszcze sami nie zdążyliśmy zaistnieć, więc nie zdążono nas chwycić w obcęgi różnych naukowych światopoglądów. Nowi, kochani, kolorowi, wpływowi. Ale jeszcze nie nadpsuci, bo jakby nie przekładało się to powodzenie literackie na oferty materialne. Więc nas niewiele kuszono. Dziwny czas, jakby zawieszenia, dziwny, bo już polityka łapała za gardło.
A my trochę dzicy. Jeszcze w lokalu na Kopernika. Taka sala poprzegradzana boksami. Niby stajnia. I wrzask, dyskusje. Bitki. Pamiętam tak. Rozmawialiśmy za ścianką z dykty z Konradem Eberchardem. Bardzo ciekawym młodym znawcą muzyki ale i też jak na nasze dzikie maniery i rozchełstanie strojów, młodzieńcem różniącym się od nas elegancją ubrań i obyczajów. A tu za dyktą szaleje skacowany Roman Śliwonik, bardzo dobry poeta i kolega ale jeden z takich, co kreowali siebie na człowieka czynu. Czyli maszynę walki i awantury, która jakby półgębkiem wypluwa jakąś poezję.
W ogóle co z nami było? Najistotniejszą cechą stawało się na ogół przygotowanie bokserskie. Spory z czytelnikami też próbowali niektórzy załatwiać ręcznie.
Zamęt. Łomotanina. Momenty szaleństwa.
Kiedy przeniesiono nas trochę dalej do pomieszczenia w pałacu naprzeciw budynku Akademii Nauk, bywało i tak, że zostawaliśmy na noc śpiąc na biurkach redakcyjnych. Wielu nie miało gdzie mieszkać – więc czasem wpadaliśmy w amok.
Tak na przykład późniejszy klasyk felietonu, a też krytyk Słojewski znany jako Hamilton, ni z tego ni z owego zaczął z okna redakcji polewać przechodniów atramentem. Skąd mu to przyszło, nie wiem. Po co nam ta dzikość była? Nie wiem.
Ale była bezdomność. Jeszcze nie odbudowana Warszawa. Ach, kto pamięta ten ciągły pył z rozwalanych ruin i odbudowywanych domów. Ten kakaowo-czerwonawy zmierzch letnich dni Warszawy. Ten ceglany posmak w ustach i nosie.
Kto pamięta, że niewielu miało wodę w kranie? Może napiszę jeszcze o tym. Kto pamięta, że niewielu miało klucz do własnego mieszkania?
A Staszek już miał. Był dzieciaty, rodzinny z całą normalną biografią człowieka żonatego.Niewielki, rzadko biorący udział w ekscesach. A jednak dominujący. Najlepszy wtedy z nas. Wódz pokolenia. Bo miał zdolności przywódcze. Pił. Już wtedy dużo, ale jakby mu to nie szkodziło. Żadnych pochmielów. Trzeźwy, zorganizowany redaktor. I duży poeta. I już łysy. To wtedy, pośród nas, szaleńczo czupryniastych, robiło wrażenie dojrzałości i dostojności. Jakiejś opiekuńczości ojcowskiej wobec nas. Na dodatek ubrany zawsze jakoś niby po mieszczańsku a fatalnie. Wszystko niedobrane ale wszystko miało być w zamierzeniu doskonale czcigodne. Płaszcz, a nie jakaś kurtka i nie byle płaszcz tylko coś niby salopa z kołnierzem niby wydry.
Jednym słowem niby śmieszny a czyniący piorunujące wrażenie. Również na kobietach. Co dla większości z nas, żyjących kultem knajackiej ale i chyba postkomsomolskiej krzepy było fascynującą tajemnicą. Nie wiedzieliśmy wtedy tego, że kobiety skrycie lubią w mężczyznach kruchość. Siłę a nie krzepę.
Bezdomny z czupryną
Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 12 lutego 2001 roku
A właściwie jaki ja byłem w tym roku redagowania Współczesności?
Każdy niby pamięta siebie. Ale kiedy zobaczyłem po latach moją fotografię z tych czasów, sam siebie nie poznałem. Wypłosz ze sterczącą czupryną. Tu zdradzę tajemnicę czupryny.
W tamtym czasie z ciepłą wodą bywało marnie.
Kiedyś napisałem taki wiersz: Wanna której nigdy nie zaznam.
– Ma ona łagodną trwałość.
Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku
wymarzam niskim wieczorem
w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.
Codziennie czuję jej bliskość
wkręcony w kłujący warkot,
w kurzu nie moich domów.
– Sama w sobie jest niczym.
Ale kiedy zamknie się wokół nas
łupinami białości,
niebieskie cienie wody
spłyną po szarych dłoniach
brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz
naszej jędrnej nagości,
zapachem porannych koniczyn
nasyca dom jak mgłą.
W niej jest ciepło i czystość
bez ukradkowych podmywań,
co dzień dzwoniąca samotność,
szeroka dżungla ręczników,
luster przyjazna oślizgłość
szczotek pachnąca dobroć,
cud gazowego piecyka….
Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam….
To była polemika z wierszem Majakowskiego o Iwanie Kozyriewie, który jako przodujący robotnik otrzymał mieszkanie i w tym mieszkaniu łazienkę. W tejże łazience napawa się strumieniem ciepłej wody z prysznica. Głupio powiedziane „napawa się”, ale jak to inaczej wyrazić. Ową wysiloną dumę Majakowskiego zwielokrotnioną przez nasze propagandowe pieśni o odbudowie. Ten cel marzeń: ciepła woda i łazienka, gdzie można się umyć i ugładzić czuprynę.
Klucz do mieszkania i sitko prysznica mogły być moim herbem. To prawie niewiarygodne jak ludzi sytuowało inaczej posiadanie mieszkania i ciepłej wody, czy też brak nadziei na takie.
Niby było po przełomie 56 roku. Brałem w nim udział. Byłem wtedy młodziutkim dziennikarzem w najważniejszym piśmie czyli w Po Prostu.
Bo to był tajfun. Powstawały liczne Kluby Inteligencji, Kluby Filmowe, tygodniki prowincjonalne. Wszystko prawie, co ciekawe w Polsce roku 56, czuło się związane z charyzmatycznym pismem studentów.
Byłem w Po Prostu. Taki nieopierzony byłem a niosłem coś własnego. Ową świadomość bezdomności. Może i wyczulenie na sprawy społeczne, które na pewno zostało mi z lat pracy w Po Prostu.
A może zawsze tak widziałem? Andrzej Dobosz omawiając mój „prawie debiut wierszowy” w Po Prostu pisze o mnie ciekawie. Bardzo przenikliwie, jak na młodego polonistę. Też prawie debiutującego krytyka.
„Gdy nasza poezja zauważa radości i sukcesy współczesnych – Bryll z pasją odgrzebuje kłopoty i zdarzające się nędze ludzkiej egzystencji. Znam szkic nieskończonego wiersza o brudnej, zaniedbanej, biednej staruszce z wagą uliczną, przy czym rzecz dzieje się na tle Pałacu Kultury. Szkic był niedobry, ale odzwierciedla problematykę tej poezji: Pałac jest miarą aprobowanych dokonań, młodziutki poeta, pozostawiając innym jego opiewanie, zajmuje się tymi, którzy są jeszcze skrzywdzeni i poniżeni, choć mogliby już nimi nie być.
Publicystyczna – w dobrym sensie – poezja Brylla jest zawsze konkretna. Jej ostatni pejzaż – to Praga 55. Jestem mieszkańcem Warszawy, Pragę znałem jedynie z wypraw do dwu tamtejszych teatrów. Nieraz czytałem w prasie o praskich chuliganach. Dopiero jednak po lekturze „Suchotniczej harmonii” i „Drewnianych laleczek” przeżyłem współczesne praskie ulice, zdumiewające dno ludzkich wraków: grupki dziwek i ludzi, którzy potrafią zarabiać, ale nie potrafią żyć.
Dla kogo pisze Bryll? Na to wyraźnie wskazuje naiwna apostrofa: „Jak tej szarości zaradzić?”
Bryll jest poetą aktywistów i sam może o tym dobrze nie wiedząc, dla nich pisze. Aktywistów – to znaczy ludzi czułych na los innych, zdolnych nie tylko do wzruszeń ale i do działania. Nie można z wierszy Brylla zachować w pamięcie jedynie ponurych obrazów i nosić ich pod powiekami. To byłoby ich fałszywe, pesymistyczne odczytanie. Odczytać je – to znaczy zacząć działać. W tych wierszach – sygnałach na pozór nie ma tonu pobudki, są tylko marginesy życia tak koszmarne, że niesposób się na nie zgodzić.”
Działałem. Ale myślę, że nie dorosłem jeszcze do tego co się ze mną działo. Ten okres jest rzeczywiście w moim wspomnieniu jako tajfun. Dumny jestem, że znalazłem się w tej zamieci. Ale dorosłym redaktorem stałem się chyba dopiero w cztery lata potem. Po Po Prostu ślady już zadeptano. Przełom październikowy chyba się skończył. Ale my poeci jeszcze robiliśmy literackie pismo Współczesność.
Wróćmy do kluczy i pryszniców. Otóż niewątpliwie tym, co mnie wyróżniało spośród poetów pokolenia było ciągle obecne w moich wierszach silne poczucie braku szans na zadomowienie.
Staszek Grochowiak tych spraw w wierszach nie poruszał. A mnie do dziś zostało to poczucie strasznego osamotnienia, kiedy w dużym mieście nie wiadomo gdzie będziesz nocował. W kieszeni zmięta lista znajomych co mieli gdzie mieszkać, takich co mnie zanocują. Plan precyzyjny, bo przecież nie można przyłazić nachalnie.
Nie byłem już wtedy do końca bezdomny. Mieszkałem w letniaku otwockim Co to był za letniak? No taki sklecony z desek dom, ocieplony wsypanym między ściany igliwiem. Kiedyś gdy Otwock, a i prawie cała linia otwocka była letniskiem Warszawy, miejscem leczenia gruźlików, takie letniaki służyły właśnie do krótkiego wakacyjnego pobytu. Prymitywne. Ten, w którym mieszkałem, miał jakiś niby piec i studnię na podwórzu i takąż na podwórzu kolektywną ubikację. Ale pociągi z Warszawy – wolne, nieregularne, odjeżdżające tylko do wczesnych godzin wieczornych… Często więc koczowało się w stolicy. No i umyć porządnie chciało się w ciepłej wodzie.
To było tak. Za czasów przed 56 rokiem, właściwie jedyną szansą na otrzymanie mieszkania w Warszawie dla prowincjusza były albo niezwykłe stosunki i pieniądze, albo łaska władzy.
W roku 56 pojawiła się moda na zagospodarowywanie biur na mieszkania. Na przykład redakcja Po Prostu zdecydowała się zmniejszyć komfort pracy redaktorów (co to był za komfort?) i z wygospodarowanych pokoi zrobić mieszkanie dla bezdomnych i dzieciatych. Niewiele z tego wyszło. Rzucono hasło: strychy. Ile razy ono w Polsce wracało i ile kolejnych bezdomnych, młodych par biegało wypatrując poddasza, które dało by się zaadaptować? Rzadko to się udawało. Przejmujące poczucie bezdomności w ojczyźnie pokolenia po pokoleniu. Pamiętam kiedy w roku 80-tym w czasie przedstawienia Kolędy-Nocki, Teresa Haremza śpiewała: „A ty dziecko śpij” ogromna część widowni zalewała się łzami. Bo dziewięćdziesiąt procent z nas, choć nawet dorobiło się i doszło niezwykłymi drogami do swoich mieszkań, pamiętało tę niezapomnianą bezdomność.
A młodzi znów zaczynający drogę bezdomności?
Wielu z nas na dodatek upokarzano jeszcze „biurokratycznie”. Otóż, pracując w Warszawie nie mieliśmy prawa do zameldowania się w niej. Kto dziś pamięta tę ideę miast zamkniętych? Wielka idea urzędnicza. Bo, po wielu, wielu pełzaniach można było zostać Obywatelem Miasta. Albo uzyskać, jako Przeniesiony Służbowo do Stolicy jakby status innego obywatela.
Zameldowano mnie w Warszawie dopiero w roku 1969. Do końca nie wiedziałem czy zbudowane przez mnie, słono opłacone, mieszkanie znajdujące się na obrzeżu stolicy (o sto metrów od jej południowo-wschodnich granic) będzie mogło być moje. Choć wszystko zapłaciłem byłem warunkowym właścicielem, pokornie wystającym w urzędach aby dostać pozwolenia na zamieszkanie w mieszkaniu które za swoje pieniądze kupiłem.
Byłem też już, po trzech latach wilczego biletu. Mijało pięć lat jak przywrócono mi prawo wykonywania zawodu.
Ale najpierw byłem go pozbawiony po rozbiciu naszej redakcji Współczesności w roku 1959.
Była to wigilia. Zorganizowaliśmy sobie w redakcji skromnego śledzika i tu nagle przyszła wiadomość o zmianie. Niektórzy stracili tylko stanowiska, przesunięto ich niżej, inni jak pamiętam Szmidt (autor pięknej pieśni Taki pejzaż), Słojewski (pisałem już o nim jako o późniejszym klasyku felietonu), Irzyk (bardzo ciekawy krytyk) i ja „poszliśmy won”.
Nie wiem jak inni, ale ja z wilczym biletem. To znaczy formalnie w dziedzinach, które związane były z dziennikarstwem, istnieć nie mogłem. Oczywiście, nie było to, jak to w Polsce, takie ścisłe. Pracowałem „na murzyna”, czyli ktoś za mnie podpisywał, albo pod pseudonimem. W 63 roku przywrócono mnie do łask pracy.
Jeszcze kiedyś o tym napiszę…