


Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 12 lutego 2001 roku.
A właściwie jaki ja byłem w tym roku redagowania Współczesności?
Każdy niby pamięta siebie. Ale kiedy zobaczyłem po latach moją fotografię z tych czasów, sam siebie nie poznałem. Wypłosz ze sterczącą czupryną. Tu zdradzę tajemnicę czupryny. W tamtym czasie z ciepłą wodą bywało marnie.

Kiedyś napisałem taki wiersz: Wanna której nigdy nie zaznam.
– Ma ona łagodną trwałość.
Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku
wymarzam niskim wieczorem
w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.
Codziennie czuję jej bliskość
wkręcony w kłujący warkot,
w kurzu nie moich domów.
– Sama w sobie jest niczym.
Ale kiedy zamknie się wokół nas
łupinami białości,
niebieskie cienie wody
spłyną po szarych dłoniach
brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz
naszej jędrnej nagości,
zapachem porannych koniczyn
nasyca dom jak mgłą.
W niej jest ciepło i czystość
bez ukradkowych podmywań,
co dzień dzwoniąca samotność,
szeroka dżungla ręczników,
luster przyjazna oślizgłość
szczotek pachnąca dobroć,
cud gazowego piecyka…
Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam…
To była polemika z wierszem Majakowskiego o Iwanie Kozyriewie, który jako przodujący robotnik otrzymał mieszkanie i w tym mieszkaniu łazienkę. W tejże łazience napawa się strumieniem ciepłej wody z prysznica. Głupio powiedziane „napawa się”, ale jak to inaczej wyrazić. Ową wysiloną dumę Majakowskiego zwielokrotnioną przez nasze propagandowe pieśni o odbudowie. Ten cel marzeń: ciepła woda i łazienka, gdzie można się umyć i ugładzić czuprynę.
Klucz do mieszkania i sitko prysznica mogły być moim herbem. To prawie niewiarygodne jak ludzi sytuowało inaczej posiadanie mieszkania i ciepłej wody, czy też brak nadziei na takie. Niby było po przełomie 56 roku. Brałem w nim udział. Byłem wtedy młodziutkim dziennikarzem w najważniejszym piśmie, czyli w Po Prostu.

Bo to był tajfun. Powstawały liczne Kluby Inteligencji, Kluby Filmowe, tygodniki prowincjonalne. Wszystko prawie, co ciekawe w Polsce roku 56, czuło się związane z charyzmatycznym pismem studentów. Byłem w Po Prostu. Taki nieopierzony byłem, a niosłem coś własnego. Ową świadomość bezdomności. Może i wyczulenie na sprawy społeczne, które na pewno zostało mi z lat pracy w Po Prostu. A może zawsze tak widziałem? Andrzej Dobosz, omawiając mój „prawie debiut wierszowy” w Po Prostu pisze o mnie ciekawie. Bardzo przenikliwie, jak na młodego polonistę. Też prawie debiutującego krytyka.
Gdy nasza poezja zauważa radości i sukcesy współczesnych – Bryll z pasją odgrzebuje kłopoty i zdarzające się nędze ludzkiej egzystencji. Znam szkic nieskończonego wiersza o brudnej, zaniedbanej, biednej staruszce z wagą uliczną, przy czym rzecz dzieje się na tle Pałacu Kultury. Szkic był niedobry, ale odzwierciedla problematykę tej poezji: Pałac jest miarą aprobowanych dokonań, młodziutki poeta, pozostawiając innym jego opiewanie, zajmuje się tymi, którzy są jeszcze skrzywdzeni i poniżeni, choć mogliby już nimi nie być. Publicystyczna – w dobrym sensie – poezja Brylla jest zawsze konkretna. Jej ostatni pejzaż – to Praga 55. Jestem mieszkańcem Warszawy, Pragę znałem jedynie z wypraw do dwu tamtejszych teatrów. Nieraz czytałem w prasie o praskich chuliganach. Dopiero jednak po lekturze „Suchotniczej harmonii” i „Drewnianych laleczek” przeżyłem współczesne praskie ulice, zdumiewające dno ludzkich wraków: grupki dziwek i ludzi, którzy potrafią zarabiać, ale nie potrafią żyć. Dla kogo pisze Bryll? Na to wyraźnie wskazuje naiwna apostrofa: „Jak tej szarości zaradzić?” Bryll jest poetą aktywistów i sam może o tym dobrze nie wiedząc, dla nich pisze. Aktywistów – to znaczy ludzi czułych na los innych, zdolnych nie tylko do wzruszeń, ale i do działania. Nie można z wierszy Brylla zachować w pamięci jedynie ponurych obrazów i nosić ich pod powiekami. To byłoby ich fałszywe, pesymistyczne odczytanie. Odczytać je – to znaczy zacząć działać. W tych wierszach – sygnałach na pozór nie ma tonu pobudki, są tylko marginesy życia tak koszmarne, że nie sposób się na nie zgodzić.

Działałem. Ale myślę, że nie dorosłem jeszcze do tego co się ze mną działo. Ten okres jest rzeczywiście w moim wspomnieniu jako tajfun. Dumny jestem, że znalazłem się w tej zamieci. Ale dorosłym redaktorem stałem się chyba dopiero w cztery lata potem. Po Po Prostu ślady już zadeptano. Przełom październikowy chyba się skończył. Ale my poeci jeszcze robiliśmy literackie pismo Współczesność.
Wróćmy do kluczy i pryszniców. Otóż niewątpliwie tym, co mnie wyróżniało spośród poetów pokolenia było ciągle obecne w moich wierszach silne poczucie braku szans na zadomowienie. Staszek Grochowiak tych spraw w wierszach nie poruszał. A mnie do dziś zostało to poczucie strasznego osamotnienia, kiedy w dużym mieście nie wiadomo gdzie będziesz nocował. W kieszeni zmięta lista znajomych co mieli gdzie mieszkać, takich co mnie zanocują. Plan precyzyjny, bo przecież nie można przyłazić nachalnie.
Nie byłem już wtedy do końca bezdomny. Mieszkałem w letniaku otwockim. Co to był za letniak? No taki sklecony z desek dom, ocieplony wsypanym między ściany igliwiem. Kiedyś gdy Otwock, a i prawie cała linia otwocka była letniskiem Warszawy, miejscem leczenia gruźlików, takie letniaki służyły właśnie do krótkiego wakacyjnego pobytu. Prymitywne.
Ten, w którym mieszkałem, miał jakiś niby piec i studnię na podwórzu i takąż na podwórzu kolektywną ubikację.Ale pociągi z Warszawy – wolne, nieregularne, odjeżdżające tylko do wczesnych godzin wieczornych… Często więc koczowało się w stolicy. No i umyć porządnie chciało się w ciepłej wodzie.
To było tak. Za czasów przed ’56 rokiem, właściwie jedyną szansą na otrzymanie mieszkania w Warszawie dla prowincjusza były albo niezwykłe stosunki i pieniądze, albo łaska władzy. W roku ’56 pojawiła się moda na zagospodarowywanie biur na mieszkania. Na przykład redakcja Po Prostu zdecydowała się zmniejszyć komfort pracy redaktorów (co to był za komfort?) i z wygospodarowanych pokoi zrobić mieszkanie dla bezdomnych i dzieciatych. Niewiele z tego wyszło.
Rzucono hasło: strychy. Ile razy ono w Polsce wracało i ile kolejnych bezdomnych, młodych par biegało, wypatrując poddasza, które dałoby się zaadaptować? Rzadko to się udawało. Przejmujące poczucie bezdomności w ojczyźnie pokolenia po pokoleniu. Pamiętam kiedy w roku 80. w czasie przedstawienia Kolędy-Nocki, Teresa Haremza śpiewała: „A ty dziecko śpij” ogromna część widowni zalewała się łzami. Bo dziewięćdziesiąt procent z nas, choć nawet dorobiło się i doszło niezwykłymi drogami do swoich mieszkań, pamiętało tę niezapomnianą bezdomność.
A młodzi znów zaczynający drogę bezdomności? Wielu z nas na dodatek upokarzano jeszcze „biurokratycznie”. Otóż pracując w Warszawie, nie mieliśmy prawa do zameldowania się w niej. Kto dziś pamięta tę ideę miast zamkniętych? Wielka idea urzędnicza. Bo, po wielu, wielu pełzaniach można było zostać Obywatelem Miasta. Albo uzyskać, jako Przeniesiony Służbowo do Stolicy jakby status innego obywatela.
Zameldowano mnie w Warszawie dopiero w roku 1969. Do końca nie wiedziałem, czy zbudowane przeze mnie, słono opłacone, mieszkanie znajdujące się na obrzeżu stolicy (o sto metrów od jej południowo-wschodnich granic) będzie mogło być moje. Choć wszystko zapłaciłem, byłem warunkowym właścicielem, pokornie wystającym w urzędach, aby dostać pozwolenia na zamieszkanie w mieszkaniu, które za swoje pieniądze kupiłem. Byłem też już, po trzech latach wilczego biletu. Mijało pięć lat, jak przywrócono mi prawo wykonywania zawodu. Ale najpierw byłem go pozbawiony po rozbiciu naszej redakcji Współczesności w roku 1959.
Była to wigilia. Zorganizowaliśmy sobie w redakcji skromnego śledzika i tu nagle przyszła wiadomość o zmianie. Niektórzy stracili tylko stanowiska, przesunięto ich niżej, inni jak pamiętam Szmidt (autor pięknej pieśni Taki pejzaż), Słojewski (pisałem już o nim jako o późniejszym klasyku felietonu), Irzyk (bardzo ciekawy krytyk) i ja „poszliśmy won”.
Nie wiem jak inni, ale ja z wilczym biletem. To znaczy formalnie w dziedzinach, które związane były z dziennikarstwem, istnieć nie mogłem. Oczywiście, nie było to, jak to w Polsce, takie ścisłe. Pracowałem „na czarno”, czyli ktoś za mnie podpisywał, albo pod pseudonimem. W ’63 roku przywrócono mnie do łask pracy. Jeszcze kiedyś o tym napiszę…

W odpowiedzi na list czytelniczki z 10 kwietnia 2008.
Naturalnie, bardzo dobry. Wiosna za oknem. Cudowna sprawa. Niestety pogoda i wspaniała aura rozciągająca się wokół nie pomaga w zinterpretowaniu Pańskiego wiersza pt. „Lekcja poetyki”.
A zinterpretować go muszę i chcę. Nie lubię mieć wszystkiego podanego, na dłoni, dlatego nie proszę o interpretację od A do Z. Prosiłabym jednak, aby w miarę możliwości napisał Pan jakieś zdanie, które mogłoby stanowić punkt wyjścia w rozważaniach nad tym wierszem. Zastanawiam się także, czy wiersz ten ma jakiś związek z wierszem o podobnym tytule mianowicie „Lekcja polskiego – Słowacki”.
Zastanawiam się nad tą relacją nie jedynie z powodu podobnych tytułów, w treści obu wierszy występuje podobna tematyka, pojawia się i tu i tu motyw carstwa. Dalej, czy „Lekcja polskiego – Słowacki” może mieć jakiś związek z „Kordianem” Słowackiego? Pytanie to pojawiło się po przeczytaniu „(…) czeka tych, co potrafią płynąć, zabić – nie mdlejących w progu sypialni carskiej. (…)” w Pańskim wierszu.
Lekcja Poetyki
- Co słychać? – pytasz... Ten puka, ten skrobie
albo krzepko brzmi w trzcinie. Z tego musisz sobie
ulepić cały parlament i słuchać
Dysput królewskich...
Dojść, że i można przeciw słodko gruchać
zarazem wolnym być i w mankiet buchać
że... Tak igramy z faktów nikłym pierzem
Wnuki Modrzewskich...
A najważniejsze łapką przybierać i wierzyć
że od rąbania myszek grube wieże
- jak to nam w bajkach prawią – niejedno
Carstwo upadło...
Więc siedzieć, śniedzieć i śledzić, jak biegną
zielone cienie pleśni, jak się co dzień lini
w rymach odyma i przymilnie ślini
strzępek języka polskiego – gdzie zległo
Poezji padło.
Zwróć uwagę na datę wydania 1967. Trzeba też pamiętać, że data wydania książki jest zawsze późniejsza o dwa, trzy lata od powstania wierszy.
Więc co się wtedy w Polsce działo? Dlaczego tomik ma tytuł Mazowsze, nawiązujący polemicznie do Broniewskiego, i w ogóle hitu Mazowsza co ‘najlepsze jest i najzdrowsze’ (chyba Pol w Pieśni o Ziemi Naszej). Ta pieśń o Mazowszu była zawsze w wykonaniu zespołu Mazowsze ozdobą oficjalnych akademii.
Teraz jeśli piszę o jakichś dysputach, nawet parlamentarnych, to do jakiego parlamentu, jakich dyskusji polityków i elit to się odnosi? Przy okazji, czy to tylko już opis historyczny PRL, czy ten dur jeszcze dalej trwa i dziś. W ogóle Mazowsze ma wiele wierszy które silniej by osadziły wiersz „Lekcja” w realiach jak je opisywałem.
Dlaczego w tych debatach dochodzi się do tego, że i można być zarazem ‘za i przeciw’? Jak to mogą tak rozumować wnuki Modrzewskich (pisarz odrodzeniowy piszący wielkie rozprawy nauczające Polskę jagiellońską polityki) ? Czemu najważniejsze jest przebieranie łapką i wiara w to, że myszy…To Popielowe myszy-w innym z wierszy tego tomiku piszę – Myszy stworzyły nam historię.
* * *
Myszy stworzyły nam historię. Zatem
najlepiej czekać myszy. Może się obudzą
i znowu pysk zakrwawią, pazurki utrudzą
- a u nas rączki czyste...
Byśmy zdrowi byli
byśmy gryzonia nazbyt nie płoszyli.
- Niech coś tam wychroboce...
Dlaczego ginie i ślini się język polski? Czy dzisiaj nie doświadczamy podobnej, choć innej ideologicznie choroby języka kiedy się odrywa słowa od ich znaczenia – zakłamuje język? Czy to jest – w poezji ? A jeśli w poezji, to w całym języku jest to skłamanie. A jeśli w języku, to i w myśleniu, bo nie ma sposobu myślenia bez języka, czyli określenia co myślimy, i jak myślimy. ”Lekcja polskiego – Słowacki” wyd.1966 , więc wiersze z lat 64 to tomik mniej gorzki. To jeszcze wiara, że można coś zrobić, to złość, że się zmarnowało coś. „Mazowsze” , bardziej pesymistyczna analiza (wiersz August) sugerująca , że zapadamy się w niemoc epoki saskiej, która dała upadek, koniec Polski, i nawet dziś określa nasze drugorzędne miejsce w rodzinie europejskiej. Bo po rozbiorach nigdy już tamta Rzeczypospolita z jej możliwościami nie wróciła. I kultura, i poezja jej musiała być inna.
August
August był mocny. Brał dobre żelazo
i dusił łapą po śliskość zakalca.
Potem zakalec miesił. Z piwoniową twarzą
z rudą lepiącą się po grubych palcach
- został tak...
Czuwa nad kotliną naszą
ledwo stwardniało co – z lubością stęknie
i krzepko – przecież wykarmiony kaszą
zagniecie w bulgocące, w to maślane, miękkie
Wszystko z krwi jego. Dowcip ogórkowy
wolność z kartofla, błogie procesyje
i defilady duszące jak łubin...
Żebyśmy tylko zawsze byli zdrowi
No cóż, Polacy, my żelazo lubim
ale gdy zmięknie i rdzą się pokryje...
Nie wnikam w dzieje, ale czasami myślę, że mówiąc Polska albo Rzeczypospolita ciągle nie zdajemy sobie sprawy z granic, jakie mamy dziś, nie tych (niestety albo i stety), jakie są w naszych snach o potędze.
Przeczytaj również: