<

Oficjalna Strona Ernesta Brylla




- Archiwum wg. autora



Wspomnienie o Julianie Przybosiu

5 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Te wpisy ukazały się po raz pierwszy w marcu 2001 roku

Drodzy Moi!

 

A jednak docieram z moim pisaniem do Was. Są już sygnały. Więc piszę. Czasem w Zapiskach, czasem o Irlandii. Może trochę nie po kolei. Bo wspomnienia moje o życiu literackim i w ogóle życiu mojego pokolenia układają się pokrętnie. To przypominam sobie jakąś historię, to znów wygrzebuję jakieś szpargały z kufra. Bo, żona trzyma te papiery właśnie w irlandzkim kufrze. Kupionym na pchlim targu w Blackrock w Dublinie. Tuż przed dniem kiedy opuszczaliśmy po czterech latach Irlandię.

Pamiętam lał deszcz. Marynarski kufer stał w kałuży. Kosztował więc niewiele. W sam raz na moją kieszeń.

Jest pokaźny. Nie chciał wleźć do bagażnika auta. Musiałem więc załatwić przechowanie kufra w sklepiku warzywnym obok targu. I zorganizować samochód z większym bagażnikiem.

Kufer został wyczyszczony, wysuszony, wytłuszczony po wierzchu. Przetrwał drogę do Polski. Stoi teraz za moim biurkiem, pod ściana z motylami o których to motylach kiedyś napiszę.

Z kufra wyjmuję szpargały. Niedawno wyjąłem dwie bardzo śmieszne kartki od Zbyszka Herberta. Z początku lat sześćdziesiątych. Kiedyś, znalazłem listy od Marka Hłaski. Napiszę o nich wkrótce.

Ale już w okolicach 5 marca przeczytajcie o Julianie Przybosiu. List który dostałem od kogoś, przypomniał mi, że za chwilę dzień rocznicy urodzin poety bez którego poezja polska byłaby na pewno zupełnie inna.

 

Piątego marca (2001 r.- przyp admin.) mija setna rocznica urodzin Juliana Przybosia. Dla mnie był to ważny człowiek. Choć wszystkie spotkania i rozmowy moje z panem Julianem były raczej burzliwe. Czasem zrezygnowany, już nie dyskutował ze mną.

Z jednej strony był dla mnie jak i dla wielu poetów mojego rocznika wielkim autorytetem, z drugiej – on nas denerwował i my go denerwowaliśmy. Co wcale nie znaczyło, że uznanie Juliana Przybosia nie było wielką wartością.

Pan Julian. Pracowałem z nim przez parę miesięcy w redakcji. Był już wtedy po zawale serca. Inny, wyciszony. Tak ja to przynajmniej odbierałem. Zawsze apoliński, dążący do słonecznych krain sztuki Przyboś, patrzy jakby inaczej na świat.

Może zdenerwuję licznych wielbicieli Przybosia a szczególnie krytyków, którzy tyle uwagi poświęcali jego teoriom poetyckim, wysiłkom aby odnowić, wyrwać poezję z krain zbytniej czułostkowości, zbyt rozwlekłych porównań i metafor, banalności jakie tropił w wierszach co jego zdaniem nie były poezją.

Ja byłem na to wszystko dość odporny. I na początku mojego pisania otrzymałem od pana Juliana raczej negatywną opinię. Miał rację, bo te pierwsze moje wiersze to było jeszcze dość rozwlekłe i rozlazłe szukanie samego siebie. I nie miał racji, jak sadzę, bo pan Julian rozumiał nas i nie rozumiał. Rozumiał nasz opór wobec poezji Skamandrytów, nie rozumiał dlaczego wielu z nas nie chciało skorzystać tak jak sobie to on wyobrażał, ze zdobyczy przemyśleń Awangardy. Ale nie teoretyzujmy.

 

I było tak. Pan Julian uważnie przeczytał ówczesne moje wiersze i zaczęliśmy rozmowę. Z początku ostrożną. Ja, przerażony prawie tym, że dostąpiłem zaszczytu dyskutowania z postacią z historii literatury – niemal pomnikiem – tak mi się wtedy wydawało. Pan Julian, choć pewno zezłoszczony moją niewiedzą poetycką, śladami młodopolszczyzny w wierszach (a tego strasznie nie lubił) starał się bohatersko powstrzymać zniecierpliwienie starego i bardzo wykształconego poety wobec naiwności mojej.

Zresztą istniała przestrzeń, która mogła nas choć na chwilę zjednoczyć. W tamtych, wczesnych latach mojej młodości, jeśli co naprawdę studiowałem z zapałem to „pieśń gminną”. Poezję ludową, anonimową. Ryłem się przez tomy Kolberga, szukałem po bibliotekach przeróżnych zapisów, przesłuchiwałem taśmy z nowymi zapisami gadek, wierszy, bajek z różnych regionów. A Jabłoneczka Przybosia, wspaniała antologia pieśni ludowej była moją biblią.

Wtedy chyba zacząłem pomagać Wojciechowi Siemionowi w tworzeniu scenariusza słynnego potem monodramu Wieża malowana. Był to czas, kiedy wielu poetom otwierały się oczy i dostrzegali w pieśniach gminnych niezwykle inspirującą poezję. Zresztą tym, co najbardziej zaskakiwało w monodramie Siemiona, było właśnie podawanie tekstów jako poezji. W wielu wypadkach odrywanie ich od muzyki po to, aby jak najbardziej pokazywać niezwykłość obrazowania.

Ale wróćmy do mojej rozmowy z panem Julianem. Zaczął mnie wypytywać nie tylko o moje fascynacje poezją ludową ale i o ulubionych poetów. I tu, chyba popełniłem błąd. Zacząłem rozwodzić się o Gałczyńskim. Przysięgam, nawet nie wiedziałem, że Przyboś jak wielu wielkich ludzi ma swoje słabości i jedną z nich była niechęć, niezrozumienie dla twórczości Konstantego Ildefonsa. A wystarczyło popatrzeć na obu. Pozujący zawsze na nieporządnego cygana kawiarnianego Gałczyński. I zorganizowany i dokładny nieomal jak dobry nauczyciel starej daty, pan Julian. Zaniedbany, rozmamłany i alkoholiczny wagabunda, Konstanty i chyba nie pijący – nigdy tego nie widziałem – pan Julian. Wylewność Gałczyńskiego, można powiedzieć trochę wschodnia i niezwykła powściągliwość w okazywaniu uczuć pana Juliana. Poezja Gałczyńskiego, ubrana – tak bym sobie pozwolił powiedzieć – w nieco ochlapaną błotkiem pyszną pelerynę z legend cyganerii krakowskiej. No i poezja Przybosia. Wspaniała, ale trzymana przez pana Juliana w atmosferze czystości i spokoju laboratorium. No, nie wiem jak to wyrazić. Nie tyle poezje tych obu wielkich poetów ale przede wszystkim legendy jakie wokół siebie budowali przeciwstawne.

Nie wyobrażam sobie pana Juliana wsiadającego do zaczarowanej dorożki z lekko podpitym woźnicą i chyba też nieźle zaprawionym koniem…

No więc zaczęło się. Ja nagle poczułem złość i bezczelnie postanowiłem przeciwstawiać się argumentom pana Juliana.

 

Skończyło się tak:

– Wiesz co – rzekł Przyboś – z ciebie poety nie będzie.Wigilie Wariata- okładka

 

Tak i się rozeszliśmy. Na dodatek Aleksander Małachowski, sprawujący wówczas funkcję sekretarza redakcji Przeglądu Kulturalnego posprzeczał się o moją poezję z Przybosiem. Pan Julian prowadził tam dział poezji. On miał prawo decydować co będzie drukowane.

I Lesio akurat, chyba szczerze, przejął się moim poematem Wigilie wariata.

To naprawdę nie był dobry poemat. Pełen błędów i mielizn. Niemniej coś musiało w nim być, bo wielu ludzi te trochę kulawe wiersze poruszały. I Lesio dokonał swoistego zamachu. Puścił mój poemat w numerze. Wiem, że wybuchła dzika awantura.

Więc, miałem z panem Julianem przechlapane.

 

Jeszcze na dodatek zaczęła się batalia o turpizm. Termin ten wymyślił właśnie pan Julian atakując poezje nas zgromadzonych we Współczesności.

 
Oda do Turpistów
 
Oda do Turpistów– Julian Przyboś

 

Bez serc, bez nerek, bez mięsa od kości

o, najwierniejszy posągu człowieka,

trwały, popogrzebny

szkielecie,

arcydzieło portretowej rzeźby!

Podaj mi piszczel!

Niechaj na tym flecie

niepokalanie białym, obranym do czysta,

zaświstam

z wesołoposępnym dreszczem

Odę do – postarzałej o sto lat – młodości

brodatej,

ponurej,

Waszej, pokorni wyjadacze resztek

zastraszająco wspaniałego Ścierwa

Charles’a Baudelaire’a!

 

 

No, zaświstał nam pan Julian. Nawymyślał. Czy nie rozumiał na czym polegało nasze szukanie piękna w brzydocie? Co miało znaczyć Grochowiakowe „lubię brzydotę, jest bliżej krwiobiegu słów” ? Chyba wiedział w czym rzecz. Pisze bowiem:

 

Wam, przedwcześnie starczy,

których dzieciństwo i młodość kaleka

ocalały z wojennych, a nie ocalały

z pokojowych zniszczeń!…

 

Ale jego nowe nazwanie Turpiści (od łacińskiego turpis, turpe czyli brzydki, brzydka, brzydkie) miało być obelgą. Bo uważał, że chcemy „jak garbaci poeci wywracać do góry ogona cudzej myśli”… Twierdzić, że „brzydkie to piękne, ładne to szkaradne”…

 

Wielu z nas szukało swej drogi niezgrabnie. Ale nie da się tego powiedzieć o poezji Staszka Grochowiaka. Jego Menuet z pogrzebaczem był świetnie napisaną poezją. Świetnie również od strony warsztatowej. Nic tu nie było z niezdarnego przedzierania się młodego talentu przez nieumiejętność pisania.

A pan Julian atakował przede wszystkim Staszka. Zaczął się spór.

Istotę jego widzę dziś tak: Przyboś nie chciał i nie mógł zaakceptować świata wokół siebie i nas. Próbował racjonalizować, próbował walczyć. Choćby przez uparte trwanie przy apolińskiej koncepcji pisania.

Jasna koncepcja apolińska. Ciemna i mętna mowa unurzanego i pijanego Dionizosa.

A my byliśmy raczej od Dionizosa. Wiele lat potem, pogodzony już z panem Julianem słuchałem jak twierdził, iż nasze zaplątanie się wynikało również z zamknięcia przed nami szans na pielgrzymkę do Grecji i Rzymu.

 

Może i tak. Nie było wówczas możliwym proste podróżowanie. A my, przyjmując tę niewolę braku paszportu, staraliśmy się być wolni i lekceważyć marzenia o Grecji i Rzymie. Nie ma paszportów to nie. My ich wcale nie chcemy. Nasza ojczyzna poetycka jest w tych domach „nawpółzrujnowanych”, w mieszkaniach z pająkami, w brudzie, udręce.

Tak się broniliśmy. Ciekawe, że starsi nasi koledzy, jak na przykład Zbyszek Herbert, zawsze szukali kontaktu z antykiem.

My nie. Przynajmniej, ja nie. Uczyłem się antyku. Znałem nawet na pamięć plany Akropolu – ale to było tak, jak jakieś książki, odnalezione wśród piachu i popiołów. Świat, co nigdy nie wróci. Świat, o którym można mówić, ale być w nim to niemożliwe.

Słowem: blokada.

 

Pan Julian wymyślał nam tak:

 

o, Ty,

moralisto od siedmiu czyraków!

Albo Ty, drugi wieszczu

od nogi stołowej:

Twój pogrzebacz nie wstrząśnie Dziunią z manikury!

 

A ja myślę, że Dziunia z manikury, jeśli lubiła poezję, to odnalazła coś w naszych turpistycznych wierszach. Bo my, oswajaliśmy życie jakie było wokół.

Może ślepi jesteśmy na jedno oko. To, którym powinno się oceniać piękno świata. Ale drugie oko mamy bystre. I do dziś widzimy, że choć niby tak łatwo wyjechać do Grecji, życie nasze jest tu, i liście tu nie akantu ale łopuchy i szalej.

Zresztą i sama Grecja. Oczywiście, jestem przekonany, że pan Julian też wiedział o skłamanym przez archeologów obrazie białej, posągowej Grecji. Ale na pewno nie mógł sobie wyobrazić w duszy posągów fidiaszowych pomalowanych jaskrawo. Wstawionych w źrenice barwnych kamieni udających tęczówki i tak dalej.

A ja taką właśnie Grecję dopiero polubiłem. Jaskrawą, jarmarczną. Usta Sokratesa, z których oprócz pięknych rozważań bije zapach czosnku. Brudne nogi perypatetyków.

Dyskusja o turpiźmie. Wielkiej w niej roli nie odegrałem. Byłem chyba jeszcze za mało świadomy swej drogi. Coś tam dłubałem pisząc o chorych sosnach i chorym piasku otwockim. Nazywano mnie nawet mizerablistą, bo „ukochałem chore”. Ale jeszcze nie była to w pełni moja dyskusja. Zresztą zakończenie okresu redagowania Współczesności przez Staszka Grochowiaka i zmiana redakcji sprawę zamknęły.

Jest chyba już trzeci rok mojego bezrobocia. Tu i ówdzie znane są moje wiersze, które złożyły się na tomik Sztuka stosowana. Żyję w ogromnych kłopotach finansowych. Ale mam mieszkanie. Urodziło się dziecko.

I nagle znienacka, odwiedza mnie pan Julian. Znienacka, bo przecież wtedy ciężko było o telefon, więc nie było jak mnie zawiadomić. A może napisał list?

 

Nie pamiętam. Wolę więc taką wersję. Siedzimy w mieszkaniu. Marnie, bo nie ma nawet jak zapłacić rachunku za elektryczność. Jest pogodny wiosenny dzień. Nagle zjawia się pan Julian z żoną. Bo jest w Otwocku. Spacerował po parku, obok którego mieszkaliśmy. I zaprasza nas na spacer.

Spacerujemy. I nagle pan Julian mówi:

 

– Pomyliłem się co do ciebie. Jednak jesteś chyba poetą. Nie jest to ten kierunek poezji o jakim ja marzę. Ale jest. Inny, ale muszę go uznać.

 

Tak wtedy bywało. Poezja była sprawą ważną. I pan Julian tłukł się do Otwocka ponad godzinę pociągiem aby sprawę wyjaśnić.

Nie wiem czy jedliśmy wtedy razem obiad. Bo chyba z obiadem tego dnia było nijako. Ale pan Julian obejrzał syna, pochwalił imię Marek. Dlaczego pochwalił? No, bo Marek jego zdaniem był najkonkretniejszy z Ewangelistów. Rzeczowy.

Potem Przyboś stał się jednym z ważnych dla nas starszych poetów. Nie było dyskusji o poezji aby czegoś ważnego nie powiedział. Dla wielu, trochę młodszych od nas, był mistrzem nad mistrze.

A w ogóle, bez niego polska poezja na pewno stałaby się o wiele bardziej rozlazła.

 

Byłem przy jego śmierci.

Niesamowite. W sali Związku Autorów i Kompozytorów Zaiks trwał zjazd najlepszych tłumaczy poezji polskiej. Jest wieczór galowy. Tłumacze wybitni czytają po kolei swoje wersje przekładów z polskiej poezji. W prezydium siedzą znakomici pisarze. Pośrodku Iwaszkiewicz, po prawej jego ręce pan Julian .

Właśnie pan Julian zapowiedział francuską tłumaczkę. Siadł i słucha wiersza po francusku. I nagle na naszych oczach robi się biały, przechyla na bok. I umiera.

Natychmiastowa pomoc lekarska nie pomogła. Stałem na korytarzu, kiedy niesiono pana Juliana na noszach. Nie, wieziono na wózku. Takim, co go się wprowadza do karetki pogotowia.

Tak, na wózku. Bo obok biegł lekarz i z całej siły uciskał drobniutkie ciało Przybosia. Walił rozpaczliwie w ptasią klatkę piersiową poety. Wołał serca. A ono nie odpowiadało.

Wtedy niby wiedziałem co to jest choroba serca. Ale nic nie rozumiałem.

 

Kiedy spotykałem się z panem Julianem pokazywał swe ostatnie wiersze. Wiedziałem, wiedziałem, to jest inny Przyboś. Mniej pewny swoich konstrukcji poetyckich. Mniej zadziorny wobec wieczności.

Bo był zadziorny jak mały kogucik. Mały. Ale jego wspaniała głowa, twarz…

Czułem, że pojawia się ślad ciemności w tej poezji.

 

Poezja pana Juliana zawsze była związana z jakimś wydarzeniem. Nosił nawet specjalny zeszycik, w którym w czasie dnia zapisywał wszystko co zdarzyło się tego dnia. Takoż obrazy, wrażenia i myśli.

Było coś z reportażu w jego wierszach.

W Róży tak chyba jest. Ja wiedziałem – kiedy leżał w szpitalu i ciągle myślał co będzie gdy odejdzie i zostawi młodą, kochaną żonę i dziecko. Bo był tatą w późnym wieku.

Dlatego też, tak ostrożnie nosił potem swe nadpęknięte serce.

 

Pamiętam i będę pamiętać obok wielkiej poezji pana Juliana ten obraz:

 

Korytarz. Wózek. Na nim mniejszy jeszcze niż zwykle, skurczony jak ptak, poeta. I lekarz z rozpaczą pukający do….

 

Dziękujemy wszystkim gościom!

4 marca, 2010
Kategorie wpisu: Informacja od Madzi

Dziś pisze Madzia.

 

Chciałabym bardzo podziękować wszystkim, którzy odwiedzają naszą stronę. To trochę tak jak gdybyście wszyscy przyszli na urodziny:

Urodziny Ernesta

Jeszcze miejscami się dociera…jeszcze brakuje działu „Irlandia”, brakuje kącika mojej Mamy Małgosi który dawni czytelnicy znają jako dział pt. „Moja Żona”. Brakuje zdjęć w galerii. Brakuje listów (choć już kilka przyszło i zamieścimy je wkrótce). Brakuje kanału RSS.

 

BiuletynWszystko to będzie. Na dziś chciałabym wspomnieć o bardzo miłym wieczorze autorskim, który miał miejsce 18 lutego w Książnicy Łódzkiej, i polecić Wam wydany specjalnie na tę okazję BiBik, czyli Biuletyn Informacji Bibliotecznych i Kulturalnych. Cała nasza rodzinka była pod wrażeniem pracy jaką włożono w opisanie życia i twórczości Taty. Widać, że w Książnicy Łódzkiej pracują bibliotekarze i biblioterkarki, którzy naprawde kochają słowo pisane.

 

 

Sam wieczór był także bardzo pięknie przygotowany, za co serdecznie dziękujemy organizatorom i prowadzącej pani Julicie Lendzian-Twardowskiej.

 

Dziękujemy Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Łodzi za wspaniałą gościnę!

 

A tym, którzy chcieliby spotkać się osobiście z Bryllem polecam kalendarz w dziale Kalendarz Spotkań.
Najbliższe spotkanie już w niedzielę 7 marca na koncercie z okazji Dnia Kobiet! Będzie tam także Marcin Styczeń- czyli będzie wesoło. Zapraszamy!

 

Madzia

 

P.S. Przypominam także, że można zostać fanem Brylla na Facebooku…

Rok Polski 1977-2010

3 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Ten wpis po raz pierwszy ukazał się na stronie 20 lutego 2001 roku.

No tak, ta bezdomność znów wraca w moich wspomnieniach.

Jako student zasiedlałem kompleks akademików na Kickiego. Słynny „Kic” dopiero powstawał. Po ścianach lała się jeszcze woda. My suszyliśmy je własnymi oddechami. Ach jaki to był luksus w latach 54-55 mieszkać w sześcioosobowym pokoju. Przedtem mieszkałem nielegalnie w dwunastoosobowym.
Szkic autorstwa Ernesta

 

Wielu z nas było tuż przed zakończeniem studiów. Ci, co przeszli takie akademiki jak „Kic”, pamiętają ten strach: Co dalej? Gdzie dalej?

Często nie było gdzie wracać. A Warszawa zamknięta. Ilu z nas szukało szpary, dojścia. Ilu z głupoty za to pozwolenie przeciśnięcia się przez szparę coś obiecało… Zawsze patrzę ze zrozumieniem na drogi tych z „Kica”. Bo może i ja wpychałbym się szparą, gdyby losy moje nie poszły szczęśliwiej…

Tak. Temat bezdomności szedł za moją poezją przez wiele tomików i wiele lat. Bezdomność i dojazdy z dalekich okolic Warszawy.

Kto nie dojeżdżał nie wie co to znaczyło. Ludzie, którzy o szóstej rano w pociągu próbowali odespać wstanie o czwartej. Dwa kilometry do marnego autobusu – nim jechali do prowincjonalnej stacji. Czekanie na pociąg do Warszawy. I jeszcze w Warszawie droga długa, czasami i godzinę, kombinacja różnych tras tramwajowych.

Jest taki jeden z moich wierszy z dawnego Roku Polskiego:

 

Marzą nam się jeszcze chałupy w śniegu

Takie przejrzyste, takie z kalendarza,

Kurdesz z zadymką i sanie w szeregu…

Poeta słowo na słowa przetwarza,

Buduje polską zimę….

A tu siąpią deszcze,

Gołoledź, chłopi na rowerach jadą,

Potem runą w autobus, aż blacha zatrzeszczy

I tak ściśnięci. Spoconą gromadą

Dobiją do miasteczka.

Tam z jaką godzinkę

Poczekają na ciuchcię prosto do Warszawy,

W karty zagrają albo usną krzynkę,

Łapiąc przez nos powietrze. Takie oto sprawy

Mamy na styczeń. Zaduch okowity,

Kraj za oknem wagonu szary, spopielały,

Pięć gawronów na śniegu – ot krajobraz cały

I pociąg dynamitem zmęczenia nabity.

 

Polemizowałem ze Staszkiem Grochowiakiem. Jego Rok Polski, który wywołał moją odpowiedź, był poematem doskonałym o pięknie przyrody polskiej i obyczajach.

Ja napisałem reportaż poetycki. Było głośno o tej polemice, bo pismo Literatura za pośrednictwem redaktora Gottesmana wydrukowało ten reportaż.

Na całej kolumnie.

 

Rok Polski 1977 No i dobrze. Tylko dalej, kiedy spokojnie oczekiwałem wydania książkowego (1977) nagle, gdy książka ilustrowana przez Janusza Stannego była gotowa, kazano ją rzucić na przemiał.

Drukarze uratowali pięć egzemplarzy. Jeden dotąd mam.

Ale ja już byłem wtedy mocniejszy. I znałem sposoby walki. Bo poznałem je wcześniej jako kierownik zespołu filmowego Kamera, kiedy przepychaliśmy przez opór „różnych tam” filmy.

To co, że w 68 roku wywalono nas z Kamery. Może kiedyś napiszę o tym, bo historia ciekawa, a pismo o wywaleniu nieco kuriozalne. Ale wiedza o sposobach została.

 

Rok Polski, drugie wydanieTak więc Rok Polski wydano po raz drugi. Boczkiem i cicho.

Najśmieszniejsze, że nie lubiąca mnie recenzentka jednej z gazet napisała, atakując wydawnictwo, iż nie rozumie czemu wydało po raz drugi ten poemat. Pierwszy, jak przeczytałem, musiał pójść na przemiał, ponieważ było to poemacidło okropne. I nikt z oburzonych czytelników nie kupił ani jednej książki z pierwszego nakładu. Ponoć zbojkotowali poemat.

Ponieważ jednak drugie wydanie tego samego zbioru wierszy rozeszło się znakomicie, sama zasada poematu, nazwijmy to kalendarzowego, wielce mnie urzekła. Bo jest coś w tym, żeby dać jakby poetycki przepis na poszczególne miesiące, a nawet na cały rok.

Tak więc teraz, stworzyłem nowy kalendarz zwany Uśmiechem codziennym czyli Rokiem Polskim 2000.

Ach, ten nasz rok dwutysięczny. To poczucie jubileuszu. Ta retoryka przeróżnych przemówień oficjalnych i prywatnych powinszowań.

Dawniej ciągle powtarzano Do siego Roku. Banalne, ale krótkie. Teraz wysłuchałem już wielu długachnych przemówień, różnych osób do mnie. Przemówień co miały być ciepłe, oryginalne i prywatne a stały się nadęte tym kończącym się i rozpoczynającym tysiącleciem. Teraz znów pierwszym rokiem nowego tysiąclecia.

A tu nie ma co się puszyć. Przynajmniej ja nie mam. Bo najważniejsze pytanie, które sam sobie zadaję jest takie:

Czemu kiedy jest tak świetnie i wszyscy z takim wysiłkiem trzymają w gębie uśmiech, tak trudno nam się do przyszłości radośnie wyszczerzać?

 

Ale na tym nie koniec. Otóż owe poetyckie kalendarzowanie ma widać jakiś urok. Bo Marek Jaromski, bardzo ciekawy malarz, grafik, drzeworytnik, zupełnie przypadkiem dorwał się do wierszy z Roku. I albo coś z nim jest nie tak, albo z moim poematem coś jest tak.

 

Rok Polski wg. Marka JaromskiegoOtóż Marek wyrył w wielkich lipowych dechach dwanaście wierszy na dwanaście miesięcy. Do tego jeszcze deska-okładka i tak powstało dwanaście ksiąg. Praca wielka, bo trzeba wszystko wyciąć dłutkiem. Gdyby tak inni moi czytelnicy dawali mi takie niepodważalne dowody zafascynowania wierszami byłbym w sobie pewniejszy. Bo to nie jest czczy komplement. To dwadzieścia cztery grube lipowe dechy.

Marek pokazywał już te dechy czy wierszoryty swoje w wielu miejscach. Były we Frankfurcie, Wiedniu, i w Polsce też w paru ładnych galeriach się znalazły.

Co ciekawe, jak mówi Marek. Ludzie, co bardzo często, ot tak jednym rzutem oka czytują poezję stają nagle przed tymi wierszorzeźbami i kontemplują. A więc i uważnie czytają, bo wprawdzie to rzeźba, ale złożona z cieni mego słowa.

Ten Uśmiech codzienny.. jest kalendarzem dość dramatycznym.

Pierwszy mój Rok Polski też był taki. Ale żeby po prawie trzydziestu latach w zupełnie innej Polsce, trwała nagle dalej ta sama nuta smutku….

 

Przeczytajcie jeszcze dwa wiersze, z maja 1977 i czerwca 2000:

 

Rok Polski 1977

Lipiec

My, cośmy wyszli w górę karierę zrobili

Zasiadamy w redakcjach, biurach i urzędach,

My, cośmy sobie łaskę wymodlili

U Pana Boga na tłustych prebendach,

Niby mamy to właśnie, co nam się marzyło

W świetle naftówki głucho pełgającym,

W ciemnym wagonie machorką śmierdzącym,

Którym się ze wsi po szczęście jeździło…

Mamy to wszystko, jeszcze więcej mamy,

A nie możemy nocą spać w spokoju.

Przez sen coś wspominamy, gadamy, szukamy,

Wstajemy i tłuczemy się w ciasnym pokoju,

Rachując to, co było w życiu do zrobienia,

I co przedrzemaliśmy w senności sumienia.

 

Rok Polski 2000

Czerwiec

Wziął, upadł na ulicy a więc się nie liczy

Bo tylko z nas układa się piękny rachunek

Tylko nam jest dodane. I tylko my sumę

Umiemy zdawać przed boskim obliczem

Nie ma litości najmniejszego włoska

Bóg nasz z główką malutką jak plemnik liczenia

A więc się nie oglądaj za tym, który został

Każdy z nas płacze pięknie ale oczu nie ma

Kto głupio się obejrzy może się obudzić

Z głową na zawsze w przeszłość przekręconą

Tak właśnie między nami człapie wielu ludzi

Ubogą stroną

Tu Gdynia Radio, Over…

3 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Najmując się do elektrowni sfałszowałem dane. Wtedy jeszcze nie było dowodów osobistych tylko karty zameldowania. Kiedyś kupiłem w drogerii płyn do wywabiania kleksów. Podczyściłem nim datę urodzenia. Z 1935 wyszło 1933. To była ważna zmiana. Stałem się osiemnastoletnim, więc mogłem pracować w tzw. warunkach zagrożenia.

 

Trudne warunki to na przykład brygada naprawy pieców. Wszystko w elektrowni po wojnie było dziurawe. A musiało chodzić. Stąd naprawiano kotły i piece w sposób ryzykowny. W czasie grzania.

Pamiętam, że niezwykle ważnym narzędziem były stosy nie rozpakowanych egzemplarzy prasy młodzieżowej. Chyba Pokolenia a może Trybuny Wolności, ówczesnego Po prostu z czasów przed przełomem październikowym. Zwały nigdy nie czytanych pism dobrze nadawały się do przygaszania ognia na rusztach pieców grzejących parę, która ruszała turbiny.

Dobrze pamiętam wielu ludzi z elektrowni. Była to jeszcze wysepka gdzie silną pozycję miały tak zwane przedwojenne socjały. Członkowie starej Polskiej Partii Socjalistycznej, przedwojenni robotnicy portowi, uczestnicy strajków, obrońcy Gdyni, tak zwani czerwoni kosynierzy. Mieszkańcy osad o dźwięcznych nazwach jak Meksyki, Pekiny. Były to osiedla budowane przed wojną przez biedaków szukających pracy w Gdyni. Budy z desek, paneli portowych, dykty. Powoli ginęły. Ale duma starych socjałów jeszcze wydawała się nieugięta.

Jeśli mam sympatię do historii Polskiej Partii Socjalistycznej, jeśli zawsze jest we mnie głos czuły na hasła socjalistów, jeśli nawet skompromitowanie wielu z nich przez biurokrację tak zwanego PRL-u nie zagłuszyło we mnie słów starych pieśni … jeśli, to dlatego, że zawsze pamiętam moich socjałów.

 

Jedna scena. Odpoczywamy w naszej kanciapie. Nagle otwierają się drzwi i włazi przedstawiciel władz z województwa.

– Cześć pracy – towarzysze proletariusze – woła wyjątkowy „dureń przybiurkowy”. I czeka raźnych odpowiedzi.

Ma zresztą do tego prawo. Bo moje socjały są też już członkami Polskiej Zjednoczonej. Co z tego, że ciągle żyją wiarą jak to oni wreszcie zapanują nad sumieniem partii, jak to karierowicze będą umykali, jak to przypomną, że „Zjednoczona” jest „Polską” a więc nawiązuje do patriotycznej tradycji Polskiej Partii Socjalistycznej i tak dalej i tak dalej…

Dureń biurokratyczny jest od nich skuteczniejszy. Wstaje nasz majster.

– Co za cześć pracy – pyta. – Tu się mówi: Szczęść Boże… Co za proletariusze – ciągnie groźnie, – Tu odpoczywają Panowie robotnicy…

Załoga bije mu brawo. Dureń umyka.

Najciekawsze, że majster był typowym antyklerykałem. No i panów przedwojennych, bardzo źle pamiętał.

 

Pracowałem na tej wyspie socjałów niecały rok. Kiedy złożyłem papiery na polonistykę, majster wezwał mnie na rozmowę.

– Słuchaj – rzekł – Niby co ty idziesz studiować? Co to za fach? Tu możesz zostać ślusarzem precyzyjnym albo, jak dobre masz zdrowie, nurkiem czy spawaczem podwodnym. Ile roboty….

Rzeczywiście wtedy kończono demontaż niemieckiego pancernika Gneisenau. Blokował swym wrakiem wejście do portu. A pancerne płyty cięli spawacze na najlepszy wsad do hut.

Milczałem. Majster zadumał się.

– I kulturę możesz tu robić. No fajne było twoje przedstawienie. –

Grałem w nim jedną z głównych ról. Świetlica zawsze była pełna. Bo łaknęliśmy sztuki. Tak samo, odpoczywający ludzie, z lubością słuchali płyt nadawanych przez głośniki. Nie tam, ówczesnych masowych pieśni. My lubiliśmy tanga i jakieś amerykańskie rytmy:

 

Ty masz w sobie coś

Naprawdę takie coś

Ja w tobie na zabój kocham się

Choć ludzie mówią mi

Że dużo dziewcząt masz

Żeś zezowaty jest

I że masz brzydką twarz…

 

Zawsze podczas tego szlagieru nasz ospowaty majster popłakiwał. O, płyty to nie byle co. Kiedy oddelegowany kupowałem je w sklepie, sprzedawca nie chciał mi wypisać rachunku.

– Panie – tłumaczył – ja takiego spisu treści na paragon dla socjalistycznego zakładu wypisać nie mogę. To przeciw ideowej linii.

– Ideowa linia to my – warknął jeden z moich socjałów, co przyjechał razem ze mną do miasta. Paka płyt była ogromna. Dumnie wynieśliśmy ją ze sklepu. My, z elektrowni w porcie.

Tak więc po wielu namowach majster zgodził się:

– Jak musisz już pisać te wiersze, to idź studiować. Biurokratą się na pewno zrobisz. Ale przynajmniej nigdy nie zostań personalnym…

Personalny, to był zawsze na zakładach pracy kierownik specjalnego działu. Osobowego.

 

No tak, pisałem wiersze. Skąd mi to przyszło, kiedy nigdy w czasach szkoły średniej nie należałem do żadnych Kółek Młodych Poetów czy innych artystycznych?

Sam nie wiem. Ot, odpoczywaliśmy. Ja wyniosłem się na kanapę stojącą w kącie świetlicowej sceny. Za zasłoną. Obok sterty książek z półistniejącej biblioteki. Miała być właśnie czyszczona ideowo z „treści nie socjalistycznych”. Czytając taką jedną „treść nie socjalistyczną” zastanowiłem się nad bohaterem, który jest poetą i pisuje w natchnieniu. Rezultat natchnienia w książce cytowano.

– No to i ja, mogę wpaść w natchnienie – pomyślałem. I wykonałem.

Stworzył się rzewny wiersz o rybaczce.

Podczas wielkiej sztormowej pogody stoi na strądzie, wiatr szarpie jej czarną chustę. A ona. Ona czeka na męża rybaka. Na dodatek jest w ostatnim miesiącu ciąży.

Naprawdę, wpadanie w natchnienie było miłe. Wpadłem więc po raz drugi i napisałem. Też o sztormie. Ale tym razem refrenem było:

 

– Tu Gdynia radio, Over…

 

W Gdyni takie hasło przebijało się czasem przez oficjalne audycje radiowe. Fala zbłąkana. Radio Gdynia komunikowało się ze statkami. Over pięknie się rymuje ze słowem sztormowe, to był znak zakończenia komunikatu.

Wylazłszy z głębin natchnienia przesłałem wiersze do poradni dla młodych literatów. Takie coś prowadzono.

I sprawdziło się. Zadebiutowałem w gdańskim radiu. Potem polecono mi spotkać się z opiekunami Koła Młodych przy Związku Literatów. I poszło…

Opiekunem moim, tym najbliższym, został pan Jerzy Skoszkiewicz, zapomniany dziś trochę, a chyba niesłusznie poeta. Wtedy, młody jeszcze, zaledwie po pierwszym tomiku, starał się przekazać jakąś wiedzę o literaturze, gromadce kandydatów na geniuszy.

Był bardzo dobrym nauczycielem. Tak, nauczycielem, bo ta gromada była dziwna i dwie rzeczy ją jednoczyły. Przekonanie o błysku własnych geniuszy i nędzna wiedza o dorobku literackim pokoleń.

Tak naprawdę, najbardziej oczytani z nas byli dwaj młodzi oficerowie Marynarki Wojennej. Dobrze wychowani, bo jednak, szkoła oficerska marynarki (może więc byli podchorążymi jeszcze) uczyła manier. Poza zastanawiającą jak na te czasy i zawód wojskowy, wiedzą o poezji, pisywali ciekawe wiersze. Pamiętam, że jeden zrobił na mnie wrażenie:

 

Siedzi skulony w zenzach ciasnych

Spawacz z Komuny Paryskiej…

 

Stocznia Komuny Paryskiej. Ważny zakład dla Gdyni. Historia tego miasta po drugiej wojnie. Dzieje dorastania młodych chłopaków co przybywali z najgłębszej prowincji i uczyli się zawodu. Mieszkali w hotelu robotniczym obok moich bloków. I byli to potem główni bohaterowie mojej Kolędy Nocki.

Ale wtedy, w 51 roku, był to tak samo jak inne, zakład stłamszony…

Lecz… Coś tu było innego. Ja ciągnąłem do kultury. Otóż na Komunie, jak się mówiło, była naprawdę niezła grupa aktorów amatorów. Wystawiali różne sztuki. Ale czymś oszałamiającym dla mnie było wystawienie Przygody na Mariensztacie. Teatry amatorskie lubią wodewile i nieźle im wystawianie wychodzi. A Komuna miała zespół, który może nawet potrafiłby stanąć w zawody ze słynnym Teatrem Kolejarza z Krakowa. Przynajmniej w walce o to kto z większą pasją role swoje podaje.

 

Dziś nie wiem, co jest z tym teatrem. Ale wtedy. Wielu z nas chętniej chodziło do takich miejsc sztuki, niż do przybytków oficjalnych. Miałem wprawdzie okazję widzieć w Teatrze Miejskim w Gdyni Balladynę w reżyserii Iwo Galla. Pięknie było. Ale takich jak ja, jeszcze przerażała ogromna sala, światła, konieczność wystąpienia w garniturze (tak nam się wydawało) niejasność prostego widza czy wypada się śmiać kiedy nam śmieszno. No bo teatr był trochę jak kościół. W czasie komicznych momentów w Balladynie, dobrze wychowane dziewczęta powstrzymywały nas psykaniem od głośnego śmiechu. – To teatr, tu tak nie wypada –

Kiedyś opowiadał mi Hanuszkiewicz, jak grali na prowincji. Chyba na wsi. Widownia cały czas siedziała nieruchomo. Ani oklasku, ani skrzypnięcia krzesła. Nic już nie rozumiejący aktorzy dobrnęli do finału i wyszli do ukłonów. Oklasków dalej nie ma. Widownia siedzi martwo. Więc aktorzy kłaniają się pięknie. I nagle widownia wstaje i nisko, z powagą, aktorom się odkłania.

Pamiętam i ja ten sam paraliż jaki mnie ogarniał przed salą teatralną, koncertową. To jeszcze nie był mój dom.

Ale tu, w teatrze na Komunie. Tu wszyscy byliśmy u siebie jak w kuchni u wesołej wujenki. Tłoczno, głośno, sala gra razem z aktorami. Mile popatrzeć na zmienionych rolą kolegów. I koleżanki w teatralnych sukienkach inaczej ponęcają.

A dekoracja! To było dzieło, które wśród oklasków, podziwiano co najmniej dziesięć minut przy zatrzymanej grze. Trasa WZ, król Zygmunt i wszystko, wszystko w światełkach tysięcy lampek elektrycznych. Dziś już nikt nie reaguje na iluminacje. Ale wtedy, po latach, jak ja spędzonych przy naftówce czy najwyżej karbidówce, my mieszkańcy miast ciemnych, mało rozświetlonych, nawet przez okna domów – wierzyliśmy w ten kiczowaty obraz. To była nasza łuna świateł, nasza nadzieja. Co z tego, że udana.

Więc siedzi sobie ten spawacz z wiersza kolegi. Dla mnie jeszcze ważne były słowa „skulony w zenzach”. Bo to była prawda o robocie spawaczy. W zenzach, czyli przy poszyciu statku, w dusznych malutkich przestrzeniach. A od pleców ziębi blacha statku, bo obok ciemna woda jak to w dokach. Reumatyzm. Pochyleni, poskręcani tą robotą, starzy spawacze. Za światełko w zenzach, ledwo żarówka na długim kablu i zimny błysk spawania. Błysk, co rujnował oczy – choć pracowano w maskach.

Skulony. To było odkrycie. W jednym słowie siedzi tyle prawdy. Bo to spawacz nie z plakatów. Prawdziwy, jak moi koledzy z brygady remontowej. Pewno przeceniam ten młodzieńczy wiersz kolegi marynarza, ale tak mnie wtedy uderzył.

 

Marynarze, niestety nie mogli pojechać jako delegaci Koła na słynny zjazd w Międzygórzu. Tak więc wypadło na mnie i Felchnera. Chyba miał na imię Kazimierz. To był swoisty fenomen. Na cotygodniowe nasze biesiady poetyckie dojeżdżał chyba spod Starogardu. A może z Lęborka? Już nie wiem. Ale pamiętam – był uczniem zawodowej szkoły obuwniczej. I geniuszem poetyckim tej szkoły. Niezwykła łatwość ciekawego rymowania.

A więc Felchner zapełniał programy wszystkich szkolnych akademii, pisał sztuki dydaktyczne i w tej gęstwinie papieru było trochę szczerych wierszy.

Nie wiem, co z nim dalej. Nawet wtedy czułem, że coraz bardziej ogarnia go gęstwina okolicznościowego rymowania.

Kazik był dumny z takiego utworu, napisanego jako bluźnierczy protest song na akademię Mickiewiczowską. Wiersz bronił równouprawnienia kobiet i był przez chwilę nieomal hymnem powiatowych oddziałów Ligi Kobiet (a może przedtem była to organizacja inaczej się wabiąca?)

 

Wsłuchując się kiedyś w utwory geniusza

Myślałem, że mu prawda płynęła spod pióra

Lecz rzeczywistość dzisiejsza mnie zmusza

Uznać, że prawdy Adama to bzdura

– Kobieto puchu marny – kto tak powiedział

O sile kobiet niczego nie wiedział.

 

Jutro o tym jak było na zjeździe w Międzygórzu.

Z okazji urodzin…

28 lutego, 2010
Kategorie wpisu: Informacja od Madzi

Drodzy przyjaciele (chyba tak należy nazwać Was, którzy tu zaglądacie)

 

Pojutrze pierwszy marca, a pierwszego marca co roku tradycyjnie Ernest Bryll kończy ileśtam lat. W tym roku wyjątkowo: 75.

 

Mały Ernest przy pompie

Kiedy sobie pomyślę, przez ile dziwnych czasów i krain przeszedł w życiu mój Tata…od naftą oświetlanego rodzinnego domu na wsi w Komorowie przez różne miasta, kąty, salony, piwnice, uczelnie, aż do dzisiejszego swojego przytulnego gabinetu tu w domu Warszawskim- też rodzinnym. Siedzi przy biurku pod ekologiczną żarówką i przy komputerze, ale wiersze pisze nadal na wiernej maszynie. Nie ma u nas w domu piękniejszego dźwięku, niż stukot klawiszy tej maszyny, bo on oznacza że Tata ma natchnienie. A natchnienie kto choć raz w życiu miał, ten wie jak trudno zgubić.

 

Więc jutro są urodziny, a ja z tej okazji postanowiłam wreszcie zrobić remont na stronie internetowej poety. Mam nadzieję, że wam się podoba. Postaram się zachęcić Tatę do wznowienia swoich 'Zapisków’, bo sądząc po ilości przysyłanych przez Was listów i tłumach, jakie zjawiają się na wieczorach autorskich, lubicie słuchać jego opowiadań. Na nowej stronie będziemy was też informować na bieżąco o spotkaniach i wieczorach autorskich (polecam zakładkę ’Kalendarz Spotkań’).

Na początek, żeby przypomnieć ciekawe, archiwalne wpisy które troszeczke się zagubiły na starej stronie będziemy umieszczać tu codziennie jeden z nich. Od razu zaczynamy pierwszym wspomnieniem o Stanisławie Grochowiaku, które pojawiło się w internecie po raz pierwszy w lutym 2001 roku. Następne już we wtorek, po urodzinach. Myślę, że przyjemniej będzie się je czytało w nowej oprawie.
Pozdrawiam was serdecznie

Madzia Bryll

P.S.

Zapraszam na Bryllową stronę na Facebooku!

Śnił mi się Staszek Grochowiak

25 lutego, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia
Śnił mi się Staszek – tak młodzieńczo chudy
Jakby mu w ziemi stęchła żółta opuchlizna

Pytałem go czy umarł naprawdę… On przyznał

Że jeszcze nie wie, jeszcze tego czeka

Jeszcze nie odszedł, choć stoi z daleka

Jeszcze musi po lasach niby wilk wędrować

I pokazywał zadrapania sine

– To z tego – mówił – że się w krzakach chowam…

Tak siedzieliśmy jedząc schabowy jak glinę

I pochlipując herbaty słomkowej

W pajęczo szarym bufecie dworcowym

Aż przyszedł pociąg…

Staszek się postarzał

Podniósł schlapane od błota bagaże

Chciałem mu pomóc, przeprosić… Tak mało

Powiedzieliśmy sobie

On na twarz pokazał

Na zadrapania, blizny, umęczone ciało

Które się przemieniało, ginęło, ciemniało.

 

Dlaczego taki wiersz po śmierci Staszka Grochowiaka?

 

Stanisław GrochowiakBo tak mi się przyśnił. Zresztą może kiedyś prześlę Wam wiersze o innych moich przyjaciołach. O tym jak mi się przyśnili. O Staszku trzeba najpierw, bo był i jest ciągle dla mnie ważny. Nie do końca rozumiem czemu teraz jego poezja nie jest tak gęsto czytywana jak moim zdaniem być powinna.

Mówiłem kiedyś o tym z bardzo mądrym filologiem. Twierdzi on, iż jest to rezultat zapomnienia przez młodszych czytelników pewnego kodu kulturowego.

A Staszek obalając kanony estetyczne był jednak z takim kodem związany. Czyli, jakby czuło się w jego buncie estetycznym, słynnej pochwale brzydoty, ten sam krwiobieg co w polskiej poezji baroku… przede wszystkim w Morsztynie.

Nie wiem, ale jest pewne, że barok był nam podświadomie znany. Dlaczego podświadomie?

 

– Bo sądzę, że, przynajmniej w moim wypadku, bezwiednie. Nieomal instynktownie.

Jakie były pieśni mojego dzieciństwa, które ciągle śpiewała moja babka, osoba najważniejsza chyba dla kształtującej się we mnie polszczyzny?

Ano, chyba barokowe. Te gorzkie żale, tkliwe i nieco chorobliwe pieśni rozpamiętujące rany Jezusowe. Już wtedy uderzało mnie to zakochanie się śpiewających w owych cierpieniach. Przeżywali je szczerze, bo jakby doznawali ulgi, wyzwolenia, lubując się w Jezusowych i swoich też cierpieniach. Płakano w czasie śpiewu szczerze. Ale tak jak wtedy płakano na pogrzebach. Jeśli tylko było można kogoś pochować wedle obyczaju – bo ludzie ginęli i nie wiadomo gdzie ich ziemia przyjęła – więc jeśli tylko umarł kto i można było zwołać rodzinę i sąsiadów… można było czuwać przy nim – ach, były to godziny smutku ale i wyzwolenia od okrucieństwa wojny. Dzikie to, co mówię ale normalny pochówek jakby dawał nam kawałek normalnego, wolnego, zwyczajnego, człowieczego życia.

Umarł we własnym łóżku. Niezwykłe szczęście.

Można było celebrować. Czyli postawić u bramy specjalną chorągiew przyniesioną z kościoła. Wysoką, aksamitnie czarną ze srebrzystobiałymi piszczelami i czaszką.

Można było zamówić trumnę.

Można było odprawić wszystkie magiczne obrzędy jak na przykład zużycie wszystkich trocin na poduszkę. Ach, obrzędów tych było wiele, i w tych rzadkich w czasie wojny, normalnych uroczystościach mnożono je i przyzywano te co do niedawna szły już w zapomnienie.

A Pusta noc? Kiedy wiele lat później dałem taki tytuł mojemu tomikowi, który ukazał się z wierszami napisanymi w tym specyficznym czasie czuwania jakim był stan wojenny – zorientowałem się, że wielu czytelników nie pojęło metafory zawartej w tytule.

A dla mnie to znaczyło wspomnienie owego czuwania przy zmarłym.

 

Bo to czas, gdy dusza krąży jeszcze wokół domu i czyhają na nią złe duchy jak drapieżne ptaki. Ona dusza, malutka i płochliwa jak mysikrólik musi krążyć, ukrywać się przed drapieżnikami w krzakach, najlepiej tarninowych i wiele jeszcze przed nią strachu zanim smyknie jednym szusem na zieloną łąkę.

I tam stanie. Będzie miała czas zapłakać gorzko.

 

Dla mnie naprawdę a i myślę, że dla Staszka zdanie: Dusza z ciała wyleciała, na zielonej łące stała nie było literaturą. Było pełne treści. Sam kiedyś napisałem wiersz idący jakby od tego zawołania.

I tak się stało, że zainteresował się nim Kazimierz Wyka. Wielki dla nas Wyka. Kiedyś gdy wspomnę Tadka Nowaka opowiem o spotkaniu z profesorem i o tym jak gadaliśmy o tej łączce.

Czym ona jest? Bo nie tylko poetycką metaforą. To realne miejsce. Cóż, że dla duszy. Dla mnie dusze istniały realnie. Tak, od dzieciństwa wiedziałem, że świat nas Żywych ciągle przeplata się z Ich światem. Światem prawdziwie istniejących Odeszłych. Tylko jakby istniejemy obok i nie wpadamy na siebie. Dziś bym to ujął w pojęcie „innych wymiarów”.

No tak, istniejemy w innych wymiarach, ale czasami, czasami tak blisko, że czujemy jakbyśmy się o siebie otarli. Ci, co sięgną może po moją Rzecz Listopadową niech wiedzą, że dla mnie to właśnie ocieranie się o siebie Tych tam i Nas tu jest istotą koncepcji mojej sztuki.

Ale może o tym potem. Myślę, że także Staszek Grochowiak wiedział po co zakrywa się w domu lustra przed pogrzebem. Po prostu, żeby nagle nie zobaczyć Tego, co odszedł, ale jest i może odbić się w srebrnej tafli.

Tak, barok, jego pompatyczność a jednocześnie przeraźliwa prostota jaką wyczuwa się pod fałdami życia barokowego – to było w nas. Ta dwoistość człowieka, co płacze i krzyczy i jest to najszczersze ale jednak jakoś organizuje się w pieśń, refren. Prawda najprawdziwszego przeżycia, która właśnie dlatego, że jest prawdziwa układa się w rytm spektaklu. Szarość też musi znaleźć swoją formę.

Młodsi od nas już mają inne dzieciństwa. Też jest w nich jakaś celebra, ale inna.

I dlatego może Staszek tak bardzo w swoim buncie zależy od buntujących się. A ci znów muszą wiedzieć co w kulturze obalają (a raczej inaczej ustawiają perspektywę). I może dlatego Staszek nie ma tylu czytelników co dawniej i nie zostawił swych wierszy pod ich sercem jak zostawił pod moim.

Nie wiem. Ale przyjdzie, już przychodzi, czuję to, jego wielki czas.

 

Ale, popłynąłem po rzekach dygresji! Prawie jak w dorzecze Amazonki!

 

 

Pismo WspółczesnośćOsobiście poznałem Staszka kiedy składaliśmy się w redakcję Współczesności. Nie ma co opowiadać o całych dziejach pisma, przynajmniej nie teraz, ale pamiętajcie, że prawdziwa Współczesność istniała dla mnie ledwo chyba przez rok 1959, kiedy jakoś się ze smyczy urwaliśmy (trochę nam pewno na to pozwolono) i Staszek był pełniącym obowiązki naczelnego. Pełnym naczelnym nigdy nie zdołał zostać. I wtedy formowało się to co krytycy czasami nazywają „Pokoleniem Współczesności”. Tylko rok. Potem było pismo, raz marne, czasami niezłe ale już nie to.

A to było szaleńcze! Nagle z jakiejś bocznej jednodniówki młodych niewypierzonych, stawaliśmy się pismem ważnym. Wierzono w nasze opinie. Liczono się z nami. Ceniono nas. Może i nadmiernie.

Przez chwilę mieliśmy szczęśliwy czas startu. Czytelnik wymęczony jałowością literatury realizmu socjalistycznego i też rozrachunkami z tą literaturą miał oto nagle młodych, „nieunurzanych”, kolorowych poetów.

 

No tak. Jest czerwiec 1959, kolumna wierszy we Współczesności.

Ireneusz IredyńskiJaki ja byłem jeszcze nieopierzony. Poza moim świetny wiersz Staszka Piersi królowej utoczone z drewna. Jeden z jego najważniejszych wierszy. Niezły wiersz Irka Iredyńskiego. Jak ja zazdrościłem Irkowi. Był jeszcze młodszy niż ja. A o ile bardziej oczytany, o ile sprawniejszy w pisaniu.

O, bo Irek był mistrzem między nami. On to chyba najpierwszy z pokolenia a przynajmniej jeden z pierwszych, miał głośny debiut teatralny – Jasełka moderne w Ateneum. Tekst naprawdę niezwykły. Otwierający drogę na inne widzenie teatru.

Wierzono w nas. Przychodziły tłumy na każdy wieczór. „Nieunurzani”? Brzmi to tak strasznie godnie. Ale naprawdę szczęście nasze a przynajmniej moje – że nie zdążono nas ogłupić. Kiedyś opowiem co zapamiętałem z czasów ogłupiania. To zupełnie oczywiście inne sprawy, nie tragedie nieco starszych kolegów ochrzczonych „pryszczatymi”…

Jeszcze sami nie zdążyliśmy zaistnieć, więc nie zdążono nas chwycić w obcęgi różnych naukowych światopoglądów. Nowi, kochani, kolorowi, wpływowi. Ale jeszcze nie nadpsuci, bo jakby nie przekładało się to powodzenie literackie na oferty materialne. Więc nas niewiele kuszono. Dziwny czas, jakby zawieszenia, dziwny, bo już polityka łapała za gardło.

A my trochę dzicy. Jeszcze w lokalu na Kopernika. Taka sala poprzegradzana boksami. Niby stajnia. I wrzask, dyskusje. Bitki. Pamiętam tak. Rozmawialiśmy za ścianką z dykty z Konradem Eberchardem. Bardzo ciekawym młodym znawcą muzyki ale i też jak na nasze dzikie maniery i rozchełstanie strojów, młodzieńcem różniącym się od nas elegancją ubrań i obyczajów. A tu za dyktą szaleje skacowany Roman Śliwonik, bardzo dobry poeta i kolega ale jeden z takich, co kreowali siebie na człowieka czynu. Czyli maszynę walki i awantury, która jakby półgębkiem wypluwa jakąś poezję.

 

W ogóle co z nami było? Najistotniejszą cechą stawało się na ogół przygotowanie bokserskie. Spory z czytelnikami też próbowali niektórzy załatwiać ręcznie.

Zamęt. Łomotanina. Momenty szaleństwa.

Kiedy przeniesiono nas trochę dalej do pomieszczenia w pałacu naprzeciw budynku Akademii Nauk, bywało i tak, że zostawaliśmy na noc śpiąc na biurkach redakcyjnych. Wielu nie miało gdzie mieszkać – więc czasem wpadaliśmy w amok.

Tak na przykład późniejszy klasyk felietonu, a też krytyk Słojewski znany jako Hamilton, ni z tego ni z owego zaczął z okna redakcji polewać przechodniów atramentem. Skąd mu to przyszło, nie wiem. Po co nam ta dzikość była? Nie wiem.

Ale była bezdomność. Jeszcze nie odbudowana Warszawa. Ach, kto pamięta ten ciągły pył z rozwalanych ruin i odbudowywanych domów. Ten kakaowo-czerwonawy zmierzch letnich dni Warszawy. Ten ceglany posmak w ustach i nosie.

Kto pamięta, że niewielu miało wodę w kranie? Może napiszę jeszcze o tym. Kto pamięta, że niewielu miało klucz do własnego mieszkania?

A Staszek już miał. Był dzieciaty, rodzinny z całą normalną biografią człowieka żonatego.Niewielki, rzadko biorący udział w ekscesach. A jednak dominujący. Najlepszy wtedy z nas. Wódz pokolenia. Bo miał zdolności przywódcze. Pił. Już wtedy dużo, ale jakby mu to nie szkodziło. Żadnych pochmielów. Trzeźwy, zorganizowany redaktor. I duży poeta. I już łysy. To wtedy, pośród nas, szaleńczo czupryniastych, robiło wrażenie dojrzałości i dostojności. Jakiejś opiekuńczości ojcowskiej wobec nas. Na dodatek ubrany zawsze jakoś niby po mieszczańsku a fatalnie. Wszystko niedobrane ale wszystko miało być w zamierzeniu doskonale czcigodne. Płaszcz, a nie jakaś kurtka i nie byle płaszcz tylko coś niby salopa z kołnierzem niby wydry.

Jednym słowem niby śmieszny a czyniący piorunujące wrażenie. Również na kobietach. Co dla większości z nas, żyjących kultem knajackiej ale i chyba postkomsomolskiej krzepy było fascynującą tajemnicą. Nie wiedzieliśmy wtedy tego, że kobiety skrycie lubią w mężczyznach kruchość. Siłę a nie krzepę.

Bezdomny z czupryną

3 lutego, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Ten wpis ukazał się na stronie po raz pierwszy 12 lutego 2001 roku

 

Czupryna BryllaA właściwie jaki ja byłem w tym roku redagowania Współczesności?

Każdy niby pamięta siebie. Ale kiedy zobaczyłem po latach moją fotografię z tych czasów, sam siebie nie poznałem. Wypłosz ze sterczącą czupryną. Tu zdradzę tajemnicę czupryny.

W tamtym czasie z ciepłą wodą bywało marnie.

Kiedyś napisałem taki wiersz: Wanna której nigdy nie zaznam.

 

 

– Ma ona łagodną trwałość.

Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku

wymarzam niskim wieczorem

w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.

Codziennie czuję jej bliskość

wkręcony w kłujący warkot,

w kurzu nie moich domów.

 

– Sama w sobie jest niczym.

Ale kiedy zamknie się wokół nas

łupinami białości,

niebieskie cienie wody

spłyną po szarych dłoniach

brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz

naszej jędrnej nagości,

zapachem porannych koniczyn

nasyca dom jak mgłą.

 

W niej jest ciepło i czystość

bez ukradkowych podmywań,

co dzień dzwoniąca samotność,

szeroka dżungla ręczników,

luster przyjazna oślizgłość

szczotek pachnąca dobroć,

cud gazowego piecyka….

 

Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam….

 

To była polemika z wierszem Majakowskiego o Iwanie Kozyriewie, który jako przodujący robotnik otrzymał mieszkanie i w tym mieszkaniu łazienkę. W tejże łazience napawa się strumieniem ciepłej wody z prysznica. Głupio powiedziane „napawa się”, ale jak to inaczej wyrazić. Ową wysiloną dumę Majakowskiego zwielokrotnioną przez nasze propagandowe pieśni o odbudowie. Ten cel marzeń: ciepła woda i łazienka, gdzie można się umyć i ugładzić czuprynę.

Klucz do mieszkania i sitko prysznica mogły być moim herbem. To prawie niewiarygodne jak ludzi sytuowało inaczej posiadanie mieszkania i ciepłej wody, czy też brak nadziei na takie.

Niby było po przełomie 56 roku. Brałem w nim udział. Byłem wtedy młodziutkim dziennikarzem w najważniejszym piśmie czyli w Po Prostu.

 

Legitymacja 'Po Prostu'

 

Bo to był tajfun. Powstawały liczne Kluby Inteligencji, Kluby Filmowe, tygodniki prowincjonalne. Wszystko prawie, co ciekawe w Polsce roku 56, czuło się związane z charyzmatycznym pismem studentów.

Byłem w Po Prostu. Taki nieopierzony byłem a niosłem coś własnego. Ową świadomość bezdomności. Może i wyczulenie na sprawy społeczne, które na pewno zostało mi z lat pracy w Po Prostu.

 

Po Prostu- główka

A może zawsze tak widziałem? Andrzej Dobosz omawiając mój „prawie debiut wierszowy” w Po Prostu pisze o mnie ciekawie. Bardzo przenikliwie, jak na młodego polonistę. Też prawie debiutującego krytyka.

 

 

Cytat

Działałem. Ale myślę, że nie dorosłem jeszcze do tego co się ze mną działo. Ten okres jest rzeczywiście w moim wspomnieniu jako tajfun. Dumny jestem, że znalazłem się w tej zamieci. Ale dorosłym redaktorem stałem się chyba dopiero w cztery lata potem. Po Po Prostu ślady już zadeptano. Przełom październikowy chyba się skończył. Ale my poeci jeszcze robiliśmy literackie pismo Współczesność.

 

Wróćmy do kluczy i pryszniców. Otóż niewątpliwie tym, co mnie wyróżniało spośród poetów pokolenia było ciągle obecne w moich wierszach silne poczucie braku szans na zadomowienie.

Staszek Grochowiak tych spraw w wierszach nie poruszał. A mnie do dziś zostało to poczucie strasznego osamotnienia, kiedy w dużym mieście nie wiadomo gdzie będziesz nocował. W kieszeni zmięta lista znajomych co mieli gdzie mieszkać, takich co mnie zanocują. Plan precyzyjny, bo przecież nie można przyłazić nachalnie.

Nie byłem już wtedy do końca bezdomny. Mieszkałem w letniaku otwockim Co to był za letniak? No taki sklecony z desek dom, ocieplony wsypanym między ściany igliwiem. Kiedyś gdy Otwock, a i prawie cała linia otwocka była letniskiem Warszawy, miejscem leczenia gruźlików, takie letniaki służyły właśnie do krótkiego wakacyjnego pobytu. Prymitywne. Ten, w którym mieszkałem, miał jakiś niby piec i studnię na podwórzu i takąż na podwórzu kolektywną ubikację. Ale pociągi z Warszawy – wolne, nieregularne, odjeżdżające tylko do wczesnych godzin wieczornych… Często więc koczowało się w stolicy. No i umyć porządnie chciało się w ciepłej wodzie.

To było tak. Za czasów przed 56 rokiem, właściwie jedyną szansą na otrzymanie mieszkania w Warszawie dla prowincjusza były albo niezwykłe stosunki i pieniądze, albo łaska władzy.

W roku 56 pojawiła się moda na zagospodarowywanie biur na mieszkania. Na przykład redakcja Po Prostu zdecydowała się zmniejszyć komfort pracy redaktorów (co to był za komfort?) i z wygospodarowanych pokoi zrobić mieszkanie dla bezdomnych i dzieciatych. Niewiele z tego wyszło. Rzucono hasło: strychy. Ile razy ono w Polsce wracało i ile kolejnych bezdomnych, młodych par biegało wypatrując poddasza, które dało by się zaadaptować? Rzadko to się udawało. Przejmujące poczucie bezdomności w ojczyźnie pokolenia po pokoleniu. Pamiętam kiedy w roku 80-tym w czasie przedstawienia Kolędy-Nocki, Teresa Haremza śpiewała: „A ty dziecko śpij” ogromna część widowni zalewała się łzami. Bo dziewięćdziesiąt procent z nas, choć nawet dorobiło się i doszło niezwykłymi drogami do swoich mieszkań, pamiętało tę niezapomnianą bezdomność.

A młodzi znów zaczynający drogę bezdomności?

Wielu z nas na dodatek upokarzano jeszcze „biurokratycznie”. Otóż, pracując w Warszawie nie mieliśmy prawa do zameldowania się w niej. Kto dziś pamięta tę ideę miast zamkniętych? Wielka idea urzędnicza. Bo, po wielu, wielu pełzaniach można było zostać Obywatelem Miasta. Albo uzyskać, jako Przeniesiony Służbowo do Stolicy jakby status innego obywatela.

Zameldowano mnie w Warszawie dopiero w roku 1969. Do końca nie wiedziałem czy zbudowane przez mnie, słono opłacone, mieszkanie znajdujące się na obrzeżu stolicy (o sto metrów od jej południowo-wschodnich granic) będzie mogło być moje. Choć wszystko zapłaciłem byłem warunkowym właścicielem, pokornie wystającym w urzędach aby dostać pozwolenia na zamieszkanie w mieszkaniu które za swoje pieniądze kupiłem.

Byłem też już, po trzech latach wilczego biletu. Mijało pięć lat jak przywrócono mi prawo wykonywania zawodu.

Ale najpierw byłem go pozbawiony po rozbiciu naszej redakcji Współczesności w roku 1959.

Była to wigilia. Zorganizowaliśmy sobie w redakcji skromnego śledzika i tu nagle przyszła wiadomość o zmianie. Niektórzy stracili tylko stanowiska, przesunięto ich niżej, inni jak pamiętam Szmidt (autor pięknej pieśni Taki pejzaż), Słojewski (pisałem już o nim jako o późniejszym klasyku felietonu), Irzyk (bardzo ciekawy krytyk) i ja „poszliśmy won”.

Nie wiem jak inni, ale ja z wilczym biletem. To znaczy formalnie w dziedzinach, które związane były z dziennikarstwem, istnieć nie mogłem. Oczywiście, nie było to, jak to w Polsce, takie ścisłe. Pracowałem „na murzyna”, czyli ktoś za mnie podpisywał, albo pod pseudonimem. W 63 roku przywrócono mnie do łask pracy.

Jeszcze kiedyś o tym napiszę…

Pierwszy List do Czytelników

1 lutego, 2010
Kategorie wpisu: List od Ernesta

(Ten list do czytelników został opublikowany po raz pierwszy 5 lutego 2001 roku. Dziś Ernest ma już własnego laptopa, ale nadal chętniej stuka na maszynie…)

  
Ernest zagląda na swoją stronę

 

 

Dlaczego zdecydowałem się otworzyć stronę w internecie choć jestem typowym baranem internetowym? Muszę liczyć na pomoc żony Małgorzaty i dwóch córek Magdy lat 17 i Marty lat 9 (dziś 27 i 18- przyp.admin.). Sam nie tyle boję się internetu, co jego szybkości i małego oporu w formułowaniu myśli. Może to stary nawyk, ale nawet maszyna do pisania jest mi tylko pomocą. Wiersze piszę ręką. Poza tym lubię łomot maszyny, który jakoś uruchamia mój zasypiający mózg, czego cicha klawiatura komputera zrobić nie może. Cenię zmęczenie w czasie pisania zmuszające do krótszego układania zdań. Poprawianie ciągłych błędów maszynowych.
  
Komputer ma moim zdaniem zdradliwą łatwość. Szybko się tekst poprawia, układa na nowo, bez żmudnego przepisywania. Wszystko co napisane wygląda zachęcająco i łatwo dać się swej głupocie i pysze nabrać.
  
A więc po co ta strona w internecie?
  
Dobija mnie ślamazarność z jaką teksty poetyckie docierają do czytelników. Niby strasznie szybko się dziś wydaje a jakoś ludzie wciąż mi się skarżą, że szukają poezji a w księgarniach trudno ją znaleźć. Gdzie na przykład w ciągu pół godziny można kupić w sporym mieście Polski „Treny” Kochanowskiego?
  
Trochę w to nie wierzyłem. Ale przy wielu spotkaniach ( moich spotkaniach a więc wierszopisa ciągnącego się w ogonie kurzu, który wzbiła w literaturze polskiej burza poetycka „Trenów” i „Psalmów Dawidowych”) powtarzano mi: Gdzie książki ?
  
Naocznie przekonało mnie o tym spotkanie w Suwałkach. Ach kochane Suwałki, ilu w tym mieście ludzi lubiących poezję! A więc w Suwałkach chcieli kupić przy okazji wieczoru sześćset egzemplarzy tomiku. Żebym podpisał, żeby mieli na pamiątkę. I skończyło się na tym ,że znany krytyk Waldek Smaszcz, sługa poezji, pojechał do Warszawy i sam przywiózł do Suwałk walizkę z książkami . Sześciuset egzemplarzy z czeluści magazynów nie wygrzebał. Ale i tak przez trzy godziny podpisywałem… czterysta kilkadziesiąt książek.
  
I tak było gdzie indziej.
  
Stąd choć wydaję ( ostatnio wyszedł tomik „Kubek tajemny” 2000 Pax ) to będę tez wysyłał niektóre moje wiersze w przestrzeń. Kto chce niech łapie.
  
Co z tego wyniknie, nie wiem. Jak będę miał co ważnego do powiedzenia przez list czy artykuł albo felietonisko – no to też wydam głos…Łapię się na tym ,że mówię „ do powiedzenia:, dam głos….” No tak, ja jestem jeszcze z czasów mowy. Tak bowiem w moim dzieciństwie było, że wojny i powojnie cofnęły komunikacje do czasów dziewiętnastowiecznych. Stąd posiady na przyzbach i ławeczkach przed domami, sztuka pięknych opowieści, układania pieśni , umiejętność wielkiego gadania jest mi znana. I naprawdę najlepiej mi kiedy mówię. Widzę tych do których mówię. Dodaję intonacją coś jeszcze do słowa.
  
Kiedy zajmowałem się starą poezją irlandzką ( wiersze od V wieku po Chrystusie) uczyłem się ich spojrzenia na wiersz. Otóż nie lubili go zapisywać. Trzeba było poezję pamiętać i recytować. W prastarych szkołach poetów uczono tej siły pamięci przez dwanaście lat. W tym czasie przechodzili okrutne lekcje skupienia – zamknięci w ciemnościach i samotnie recytowali to ,co najważniejsze z kanonu literatury. Mieli w głowie bibliotekę narodową zanim pozwolili sobie dodawać do tej rzeki kroplę własnej poezji.
  
A kiedy poezja naprawdę istniała ? Gdy był poeta i słuchacz a między nimi rodziło się coś czego nie zapiszesz na żadnym papierze .
  
Tak by było pięknie. Ale proszę, wyobraźcie sobie że włażę w tę przestrzeń internetową aby wędrując długo wśród tajfunów różnych informacji wyłonić się nagle przed wami i dać co mam najlepszego. Mój i wasz teraz wiersz.
  
Wiem, jestem zmęczony, zakurzony, niepozorny. Że wiersz się pomiął jak długo zaszyty w kołnierzu kurtki list. Bo i lazłem przez bagna i uciekałem, i wytytłałem się w błocie i schłem pięknie pod bożym słoneczkiem. Niosę zapach wilgoci i kurzu, buczyny i olszyny, kamienia i wody różnorakiej. Ale coś z tego listu do was doniosłem. Spójrzcie choć kątem oka. Niosę list z tomiku Kubek Tajemny:

  

Do kogoś listy niosę…

Do kogoś niosę listy. Dokładnie zaszyte

W lewym rogu kołnierza. Kołnierz barankowy

Burka samodziałowa…

Dobrze jest przed świtem

Wcisnąć łeb w taką wełnę .Buty choć nienowe

Ledwo co przemakają…

List uparcie niosę.

Nie wolno tego wiedzieć, co w nim zapisane

Może nic. Może wszystko zamazane

Ale kiedyś odnajdę do kogo wysłane

I pismo tajne nagle się otworzy

Jak ptak do lotu. Albo Anioł Boży

I ten kto je dostanie przez papier cieniutki

Jak przez opłatek spojrzy. I zobaczy

Co my znaczymy i co dla nas znaczy

Ten list

Jest wczesna zima. Lód jeszcze kruchutki

I dlatego – widzicie – przesuwam stopami

Niezdarno a ostrożno. Wygląda to śmiesznie

Ale ja niosę pismo…

Trochę między wami

Jestem obcy, kosmaty, samodziałowy

-List w kołnierzu zaszyty. –Chociaż w to uwierzcie.

List z 3 Stycznia 2009- Bajarz Polski i Pani Czoj

3 stycznia, 2009
Kategorie wpisu: Listy od czytelników

Szanowny Panie,

W archiwalnym numerze „Wysokich Obcasów” (Gazeta Wyborcza, 28.04.01) i publikowanym w tamtym czasie „Kwestionariuszu Herolda”, którego był Pan gościem przeczytałam:

Pierwsza ważna książka: Czas okupacji. „O czym szumią wierzby” oraz „Bajarz Polski” od pani Czoj z ulicy Kawęczyńskiej na Pradze.

Jestem prawnuczką Reginy Czoj i mam do dziś „Bajarz Polski” (wydany w Wilnie w 1924 roku), który należał do Andrzeja Czoja – mojego stryjecznego dziadka. Dostałam go od mojej babci, dzięki której zachowało się dużo rodzinnych pamiątek.

Rodzina państwa Czoj

W okresie okupacji moja prababcia mieszkała na Pradze przy ulicy Łochowskiej (niedaleko Kawęczyńskiej). Jej syn Andrzej został powołany do wojska w 1939 roku, a córka (moja babcia) z mężem i dwojgiem dzieci mieszkała w Wilnie. Po wojnie babcia z rodziną opuściła Wilno i przyjechała do Warszawy. Przez jakiś czas wszyscy mieszkali w kawalerce na Pradze razem z prababcią Reginą. ( Na załączonym zdjęciu nr 1: moja prababcia Regina Czoj – w pierwszym rzędzie z prawej strony oraz rodzina Kieżunów: moja babcia Halina z mężem Wojciechem, teściową Jadwigą i dziećmi Janem i Marią – moja mama).

 

Andrzej CzojAndrzej Czoj (na zdjęciu nr 2) nie wrócił z wojny. Wiadomo tylko, że jego oddział został po wkroczeniu Sowietów rozwiązany pod Lwowem i że zamierzał przedzierać się do Wilna, do siostry. Niestety nigdy tam nie dotarł a jego losy do dziś są nieznane. Matka czekała na niego aż do śmierci w 1979 roku.

 

Prababcia zmarła, gdy miałam 5 lat. Pamiętam ją już jako staruszkę leżącą w starodawnym metalowym łóżku, które wydawało mi się wtedy ogromne i trochę groźne. Siadaliśmy z bratem na brzegu tego łóżka, a ona opowiadała nam bajki i różne przedwojenne wierszyki.

W moich wspominieniach zachowałam ją jako pogodną, uśmiechniętą staruszkę, która zawsze bardzo cieszyła się na nasz widok.


Z rodzinnych opowiadań wiem, że była osobą energiczną, zdecydowaną i otwartą na ludzi.

Jestem bardzo ciekawa czy mój Bajarz jest tym samym, który Pan pamięta ze swojego dzieciństwa.
Czy moja prababcia to pani Czoj z ulicy Kawęczyńskiej na Pradze?

Życzę dużo dobrego w Nowym Roku.

 

Z poważaniem,

Barbara Majewska-Jurga

 

Bajarz Polski

 

 

Co za list. Dziękuję. Jakże wszystko się wreszcie wyjaśnia. I niby w baśni składa nareszcie w całość.

Co się wyjaśnia? A mój niepokój – bo tyle razy przejeżdżałem ulicą Kawęczyńską i nie mogłem przypomnieć sobie tej kamienicy gdzie mieszkała Pani Czoj. A było to zaraz przy Kawęczyńskiej. Reszta wspomnień się zgadza. Słyszałem tramwaje w nocy. No i słodkawy dla mnie i upajający wtedy zapach gazu – zapach wielkiego miasta. A gaz wtedy ulatniał się trochę w każdym powojennym praskim mieszkaniu. Tak powojennym. Bo to, że mieszkałem u Pani Czoj po wojnie na pewno pamiętam. Ja wtedy przyjeżdżałem z Gdyni do mojej babci Zuzanny do Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej. Na święta Bożego Narodzenia. Żeby nie była sama. No i na spotkania z dawnymi komorowskimi kolegami. Przede wszystkim z Ryśkiem bo my szczególnie byliśmy związani sprawą wspaniałej księgi Bajarz Polski. Wypożyczonej ongiś właśnie od Pani Czoj. O czytaniu tej księgi przepięknej za chwilę opowiem. Bo to było w roku chyba czterdziestym drugim. Okupacja. Czytam już szybko, mam siedem lat. I nie wiem czy Pani Czoj przyjechała do Komorowa, czy ktoś z naszego domu odwiedził ją w Warszawie i przywiózł Bajarza. Ale wróćmy do opowieści z roku ’47. Tak pokombinowaliśmy z Ryśkiem, że jedziemy z Komorowa do Warszawy, nocujemy u pani Czoj i zwiedzamy stolicę. Most Poniatowskiego. Jazda tramwajem. Na zdjęciu jakie Pani w liście załączyła jest właśnie ta pani Czoj. Bardzo przyjazna, ale trochę nas temperująca. Jak dobry wychowawca. A w jej domu nowe wspaniałe książkę „Czterdzieści tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. No i ten Bajarz – księga która była kiedyś przez dwa tygodnie u nas kiedy mieszkaliśmy z Ryśkiem obok siebie w spalonym teraz domu w Komorowie… Ach jak trzeba było uważać. Nie poplamić, nie zagnieść stron. Nie taszczyć ze sobą. Czytanie księgi to był rytuał. Głośno. Ale…Ja miałem prawo siąść i czytać sobie po cichu.

 

Czemu ta książka wywierała aż takie wrażenie? W moim domu było książek nadspodziewanie dużo. Można powiedzieć o wiele więcej niż w takich zwyczajnych domach. I to jakie książki. „Antygona” , pierwsza książka którą nie rozumiejąc sylabizowałem, historyczne opracowania o powstaniu listopadowym. Książę Józef prof. Aszkenazego. Wiele z tych książek uratowanych z rąk żołnierzy Wermachtu którzy palili bibliotekę szkoły Podchorążych Piechoty. Myślę, że do dziś w niejednym domu w Komorowie są strzępy tego księgozbioru. Gdybym list ten dostał od pani wcześniej, zacząłbym o to w Komorowie pytać. Bo byłem tam na wielkiej rocznicy mojej szkoły Powszechnej. Zacząłem uczyć się w niej w roku 42. W Generalnym Gubernatorstwie polskie dzieci miały obowiązek chodzenia do szkoły. Nędznej wtedy w malutkiej chałupce (zwaliśmy ją kurnikiem). Mam świadectwa ze wszystkich tych lat wojny. Program był minimalny. Podstawy matematyki – no rachunki, wszystko dla przyszłych niewykształconych robotników prymitywnych. Oczywiście rodzice jak umieli uczyli w domu dzieci pierwszych klas. Więc maluchy nie mogły być powiernikami tajnego nauczania. Ja przeskoczyłem klasę pierwszą i w czterdziestym czwartym jako uczeń czwartej klasy dostąpiłem prawa przedwczesnego bycia w tajnym nauczaniu. Kierowała nim pani Irena Wolff wygnana do GG z Bydgoszczy skąd wyrzucano Polaków. Wszystko to oparte jest o tą tajemniczą księgę Baśni. Bo czytałem ją, kochałem, potem czytałem inne. Wtedy często ojciec czytał na głos Trylogię. Starsi koledzy robili recytacje wierszy Polskich i obowiązkiem było je znać na pamięć. I wszystko w strachu przed wywózką, zabraniem dzieci – bo ciągle odżywał błędny rozkaz Himlera o odzyskiwaniu germańskiej krwi w GG – więc każde dziecko o blond włosach i niebieskich oczach było zagrożone a ci z rodzin poznańskich, pomorskich szczególnie.

 

Książka Baśni była bramą do innego świata. Polskiego języka koloru, i dziecinnej wyobraźni. Dlatego tak o niej pamiętam. Nie wiem jak pani Czoj była znajoma z nami. Może przez wojenne dzieje jej męża i mojego ojca – chociaż mój ojciec skończył kampanię wrześniową w ostatniej regularnej Bitwie pod Kockiem u gen. Kleberga. A może z czasów przedwojennych – bo rodzice czasami bywali w Warszawie. A może z okupacji? Nie wiem czy w czasach wojny odwiedziłem jej mieszkanie. Choć mam jakieś wspomnienie. Byłem chyba wtedy tylko dwa razy w Warszawie. To była niebezpieczna wyprawa pociągiem przez Małkinię gdzie szalało Szupo i „feldpolicaje” i służby kolejowe niemieckie. Bo za Małkinią trwała ciągle obecna granica polsko-sowieckiego zaboru z 39r. To była zresztą jedna z wielkich dróg nielegalnego zaopatrzenia Warszawy w produkty żywnościowe. Ale chyba byłem. Bo zapach gazu słodkawy i dla mnie dziwnie tajemniczy – jakby z dziecinnych lat pamiętam. A może to było w marcu 45′ kiedy przeprawialiśmy się z Pragi w stronę Warszawy i dalej do Bydgoszczy? Nie wiem. Ale Pani Czoj i jej cudowna książka (ta właśnie której zdjęcie widzimy) to jest jedna z najważniejszych chwil dzieciństwa. Chyba mnie uformowała. Czemu tyle i z takimi dygresjami piszę. Bo zamyka się w liście od Pani i w moim pamiętaniu kawałek opowieści o tym skąd jesteśmy. Dla mnie odnalezienie cudownej książki dzieciństwa ma specjalne znaczenie. Jakbym dostał list z najbardziej rodzinnej ziemi. Dziękuję za niego. I za pani list, też pełen dygresji o dziejach ludzi z naszych rodzin. Bez tej dygresji nie sposób zrozumieć czasem dlaczego coś jest dla nas tak ważne. To i nasza siła i słabość. Bo czasami nie wiem jak prosto nasze czasy opowiedzieć. Tyle zawirowań. Każda sprawa otwiera inną i zmienia spojrzenie. Taka jest nasza ziemia dzieciństwa.

 

Życzę wszystkiego najlepszego na Nowy Rok,

Ernest Bryll

 

(O Pani Czoj, Bajarzu Polskim i życiu na Pradze czytaj także w Zapiskach)

List z 13 Kwietnia 2001- Głos Latarnika

13 kwietnia, 2001
Kategorie wpisu: Listy od czytelników

Głos Latarnika


Wielce Szanowny Panie Erneście,

Dzięki wywiadowi z Panem, opublikowanemu w internetowym wydaniu Rzeczpospolitej, dowiedziałem się o istnieniu Pańskiej strony w cyberprzestrzeni. Od razu też do niej zajrzałem i z przyjemnością odnalazłem w niej utwory tak bardzo pasujące do sytuacji oczekiwania, oczekiwania na przyjście Pana, oczekiwania na cud… Bo też wnosząc z tonu Pańskiego wywiadu wydaje się, że tylko cud może pomóc naszemu w dziwny sposób „oszołomionemu” społeczeństwu.

Kiedyś wszystko wydawało się prostsze: „my” kontra „oni”. Było oczekiwanie – a zatem i nadzieja – że jak się ten „dom niewoli” rozpadnie to nastąpi dla nas raj na Ziemi. Tak się jednak nie stało: wymieszano „nas” z „onymi”, dobro ze złem, powstały hańbiące wręcz nas postawy moralne – te różne „… pierwszy milion trzeba ukraść…”, „…jestem za a nawet przeciw…”, „…odpieprzcie się od Generała…” – te różne „grube kreski” na różnych poziomach życia. Odebrano nadzieję…. Spowodowało to zanik drogowskazów moralnych na ścieżkach naszego życia.


Obserwuję bieżące sprawy Polaków jakby nieco z oddali – mieszkam w Toronto w Kanadzie – i z przerażeniem zauważam nieuczciwość i brak dojrzałości tzw. elit w naszym Kraju. Zapewne bywając wielokrotnie przez czas dłuższy za granicami zdążył już Pan utracić tę naiwną wiarę w uczciwość społeczeństw Zachodu, szczególnie tych co bardziej rządzonych przez tzw. business community, i w to, że szczęście spłynie na nas głaskanych niewidzialną ręką wolnego rynku.


Ale ja chyba za bardzo się rozgadałem o sprawach politycznych, bieżących, jakby nie „poetyckich”. Chociaż, wydaje mi się, nieobca jest Panu rozmowa z czytelnikiem lub widzem na tematy zasadnicze i aktualne.


To jakby mi utkwiło w pamięci z lat moich licealnych (końcówka lat 60) kiedy to kilkakrotnie całą klasą biegaliśmy we Wrocławiu do Teatru Polskiego na spektakle Rzeczy Listopadowej w reżyserii Skuszanki. Piszę „biegaliśmy” z kilku powodów:


– powód pierwszy: nasz Polonista zaliczył Pana wówczas do panteonu wieszczów narodowych – po trzech naszych wielkich dziewiętnastowiecznych (tym trzecim był Norwid a nie hrabia Krasiński) i bohaterskim Krzysztofie Kamilu, powstańcu warszawskim. Trudno wymarzyć sobie lepszą rekomendację – na młodych, gorących ludzi działało to jak narkotyk..
– powód drugi: zamiast nudnych klasówek czy zadań domowych pisaliśmy w ramach języka polskiego recenzje teatralne co stało się nawet przedmiotem nieoficjalnego klasowego współzawodnictwa między kolegami. Aby móc „zabłysnąć” trzeba było dobrze poznać niuanse treści i inscenizacji. I choć większość z nas wybrała później nauki ściśle to z przyjemnością wspominamy te zażarte dyskusje.


Potem, w latach siedemdziesiątych poczułem się trochę jakby ten Wieszcz wylał mi kubeł zimnej wody za kołnierz – jak to: Wieszcz w roli reżymowego urzędnika w polskim Londynie… I przyszedł czas Solidarności, czas który jakby zaczął przywracać twarze i imiona ludziom…


Pomimo upływu lat wierzę jednak intuicji mojego Polonisty – i mam nadzieję na to, że Wieszcz jeszcze nie raz mocno podłubie w sumieniu polskich zjadaczy chleba, że to odbije się mocnym echem i że w końcu tychże zjadaczy chleba przerobi…


Noblesse oblige!


Jest wielkim zaszczytem dla mnie możliwość podzielenia się z Panem tymi kilkoma myślami a ponieważ piszę ten list niemal już w Wielki Czwartek więc proszę przyjąć ode mnie najlepsze życzenia zdrowia i pomyślności oraz wielu sukcesów w użyźnianiu gleby narodowej.


Z poważaniem
Andrzej Sikorski, Toronto, Kanada

P.S. Przepraszam bardzo za brak „ogonków” przy niektórych literach (mój komputer jest mało inteligentny i nie zna polskiego – jak zresztą większość Amerykanów, dla których języki obce są obce) i znaczenie niektórych słów trzeba sobie „dośpiewać”.


Szanowny Panie,

Dziękuję za list. Dał mi dużo do myślenia. Pewnie gdy będę wspominał w zapiskach czas premiery Rzeczy Listopadowej we Wrocławiu  to do wielu spraw wrócę. Do moich błędów i niesłusznych mniemań też.
A „ogonkami” proszę się nie martwić, żona poprawiła.
E.B.