Archiwum

Ciemnymi wieczorami Adwentu zaczyna się także pierogowy czas. Ściślej rzecz biorąc, dzieje się tak ostatniego adwentowego tygodnia. Na stołach w jadalni i salonie palą się już wszystkie cztery świece. Trzy mocno wypalone, bo towarzyszyły nam przy posiłkach. Każda z nich zapalała się co tydzień.

Otoczone gałązkami, ostrokrzewem i ad hoc zebranymi dekoracjami co roku mają inne wieńcowe mieszkanko. Adwentowe wieńce zawsze muszą u nas być. Pomagają odliczać czas do radości, przypominają, że to i tamto jeszcze w duszy niezrobione. Kiedy zapalamy ostatnią świecę, to już wiemy, że trzeba się nie tyle spieszyć co zorganizować tak, żeby nam Boże Narodzenie nie zmieniło się w nieprzyjemną prezentowo-nerwową celebrację dni wolnych od pracy.

Dzieci już wiedzą, że w kredensie po lewej stronie jest taki gruby zeszyt, w którym jak nic, znajdą wszelkie instrukcje. Co najpierw, co potem, co kupić już a co zostawić na jutro. Każdy dzień ostatniego adwentowego tygodnia ma swój rytm specjalny. Bywa, że zaczyna się od wczesnych rorat. Lubimy te niemalże nocne wędrówki z zapaloną lampką. Ale nie zawsze chce się wstawać. Gdy blisko nas mieszkały siostry Niepokalanki to nie było wykrętu. Blisko i ślicznie, bo przez pagórek pod Królikarnią. We trzy, czasem we cztery szłyśmy z zapalonymi latarenkami przez śnieg. W małej ciemnej kaplicy czekały na nas siostry w szafirowych, galowych pelerynach. I zaczynałyśmy dzień.

Żal więc tych dni adwentowych, które nie rozpoczęły się od latarenek i pieśni rorat. Może dlatego te wieńce tak ważne? W każdym razie muszą być. I pewno będą zawsze, wierzę, że i w domach dziewczyn, gdy pójdą na tak zwane swoje, też.

Jest też domowy kalendarz adwentowy. Wielki jak arkusz brystolu , ozdobiony rysunkiem Magdy, albo Marty gdy była młodsza, wierszem specjalnym Ernesta. Na nim kwadraty dni wyraźnie oznaczone a pod datami mnóstwo miejsca. Miejsce na gwiazdki, czyli najintymniejszą sprawę adwentu każdego z nas i tych do nas przybywają. Gwiazdki czekają, zwykłe naklejki dla dzieci, wszędzie ich w sklepach pełno. Czekają na każde drgnienie naszego serca, coś dobrego co udało nam się w sercu przepracować, zmienić, zrobić, pomyśleć. Nikt nikogo nie pyta skąd się wzięła nowa gwiazdka na kalendarzu, nikt nie pyta dlaczego ktoś ją sobie przylepił. I tak do Bożego Narodzenia.. gwiazdek coraz więcej.. Tak bawimy się co roku… bawimy???

A pierogi?

Pierogi to będą na pewno. Mamy taki nocny zwyczaj na trzy dni, cztery dni przed Wigilią. Farsze szykuję wcześniej, ale ukrywam w lodówce, bo ten grzybowy jakoś dziwnie znika. Kapuściany o ostrym kwaśnym smaku ma lepiej. Częściej znika dopiero w pierogach. Grzyby moczę, gotuję, odcedzam dokładnie, kroję potem cebulkę i zasmażam, wszystko lekko doprawiając pieprzem i solą. Siekam pachnącą grzybową poezję i dodaję jajko, odrobinę tartej bułki do środka. Ile czego? Ach, nie będę was straszyć ilościami.

Pierogów z grzybami robimy ze 400, uszek o setkę mniej. Kto to zjada? Spokojna głowa… Byleby starczyło, więc jeszcze grzybowo kapuściane muszą być. Też dużo. Kapusta jest kwaszona, ale wybieram taką bez marchewek i innych cudów. Gotuję, cedzę, zasmażam z cebulką i posiekanymi grzybami dla smaku i pamięci, że to pierog kapuściano grzybowy i zagęszczam jak poprzednio odrobiną tartej bułki. Dla porządku i gładkości farszu, ten akurat miksuję na gęstą aksamitną masę. I wszystko jak ostygnie pakuję w lodówkę. Niech odpoczywa, aż przyjdzie ta pierogowa noc.

Gdy przychodzi, wokół małego kuchennego stołu zasiadają trzy panny i dwie żony i kto się jeszcze tam zjawi…I zaczynają się wedle przysłowia „gdzie kucharek sześć…” zawody. Kwestia dominacji nie jest bez znaczenia. Bo kto zrobi najlepsze ciasto? Kto będzie chciał po swojemu? Kto się zgodzi żeby było grubsze lub cieńsze o milimetr? Kto będzie lepił a kto wycinał? W końcu kto wytrzyma do końca do wczesnych godzin rannych? Póki nie ulepimy pierwszej porcji jest napięcie.

Babcia uwielbia lać więcej wrzątku do mąki, Ania robi wszystko wolno i systematycznie. Ja niby szybko ale skąpię wody i pierogowemu ciastu grozi susza. Więc na początku zawsze jest spór – kto zagniata najlepiej. Magda z Martą tylko głosują czy dość cienkie, czy się dobrze lepi. Do nich należeć będzie potem wypełnianie maciupkich kółeczek ciasta, zlepianie ich w uszka lub pierogi i transport do zapasowej zamrażarki w piwnicy. Magda okazuje się mistrzynią lepienia, Marta szefem transportu.

Pojawia się też aparat fotograficzny i czasem kamera. No bo jak tu nie zatrzymać w kadrze ujęć gdy babcia z energią wprost nadprzyrodzoną tłucze i wali ciastem o stół, jak nie pokazać jak Marta liczy gdy na srebrnych tekturkach rosną rzędy równiutkich uszek, jak w końcu dać zapomnieć o tych momentach gdy w szalonym, zmęczonym po północnym momencie zaczynamy śpiewy. To nie są kolędy jeszcze, ale kuplety pierogowe. Pożyczamy melodię z angielskich piosenek bożonarodzeniowych, albo z naszych tradycyjnych pastorałek. I tak powstają teksty liryczno-satyryczne o małym pierożku Heniu co do barszczu wpadł i go tata zjadł, albo o tłumach pierogów co do szopy zmierzają. Bawimy się, prawda. Z radością witamy każdego pieroga, co nam się nie ulepił jak trzeba i szybko odkładamy na talerzyk. Jak się kilka takich kiksów zbierze to oczywiście pożeramy, donosząc jednego lub dwa Ernestowi co zalega nocą przed telewizorem.

Koty śpią. Dwa udomowione, dwa dowiezione z Łodzi, te za oknem też. Pieska Liffey gdy żyła ciągle pilnowała stołu. A nuż coś skapnie. Kolejny ukochany pies Guinness, całkiem pokaźnych rozmiarów labrador nienauczony co to pieróg, i mówiąc szczerze preferujący gotowane marchewki, chrapie. Oczywiście pod malutkim kuchennym stolikiem.

Małgosia

Tata złamał rękę, prawą, piszącą, i nawet na klawiaturze przez te Święta nic nie wystuka, więc przekazuję od niego podziękowania za wszystkie listy i opinie o Kolędzie. Cieszy się z nich bardzo i pilnie słucha uwag — Magda

Temat: Kolęda nocka. Refleksje syna wieloryba

Sz.P. Erneście!

To dobrze, że ludzie dopatrują się w Pańskim dziele symboli po 30 latach. Zadaje Pan pytania? Tak się wydaje? Nam wszystkim i sobie, w bardzo delikatny sposób zadaje Pan...odpowiedzi. A te odpowiedzi, do bólu niewygodne, uruchamiają niepokój, tym; którzy posługując się tymi pytaniami zbijali i zbijają własny kapitał.
To wielka sztuka zadać pytanie, które de facto ma jedną słuszną odpowiedź. Czy jesteśmy tacy, jacy nie chcemy być? A czy udajemy -idąc na łatwiznę?

Większy wymiar słowa niż to przed 30 laty? Jasne! No stoimy w kolejce w życiu, a to co uzyskamy to od nas zależy (a nie od stania nawet po słuszny towar!) My ciągle staramy się stać w kolejce. No i są też tacy, którzy nam to stanie urządzają. Jakże niewygodny musi być im ten spektakl? Pańska sztuka prowokuje do wypowiadania się, a ja za dużo już nagadałem, Ale! Ale kiedyś mój ojciec przytoczył mi strzępki dyskusji z Panem na temat wejścia utworu do klasyki. Co powoduje, że utwór wchodzi na stałe do klasyki? Odpowiedzi nie ma, jednakże Pan, Kolędą Nocką, wydaje się, znów jej udzielił. I bardzo się cieszę.

Życzę powrotu do zdrowia i prędkiego wyleczenia złamanej ręki!

Serdecznie Państwa pozdrawiam,

Leszek Kaszkur
Temat:Ernestowi Bryllowi

Młodzi wiersz wzięli -- Ernestowi Bryllowi

O! Jak dobrze jest kiedy słow mówi do ludzi i po latach
Młodzi wiersz wzięli, nie rówieśni
wczoraj i dziś zawsze się splata.

Tyś uskrzydlona mowo Poety, głęboko osadzona w czasie
Lotem Dedali i Ikarów
Tego co trudne czas i zasięg

A ciągle tyle grzechów polskich
Kolędy Nocki rozgrzeszenia
i ten głód cnót w tym Bryllowaniu
W dniach zapomnienia - przypomnienia .

Z podziwem i serdecznością,

Aldona Kraus
Anin, 13.12.2011

 

Bywa, że nocami wiatr wdziera się do naszego domu. Przez uchylone okna. Ulica wtedy cicha, słychać więc wszystkie głosy. Stukot damskich obcasików, kłótnie powracających po imprezie, śmiechy, szuranie o asfalt samochodów. Jeszcze do niedawna, bardzo późno po północy wyraźnie słychać było dwa męskie głosy i miarowy stukot laski.

Szedł Generał. Dyskutował. Obok niego czujny towarzysz, i ten mały piesek. Ileż to dziwnych nocnych spacerów widział ten dom. Okna jak szeroko otwarte oczy, wiecznie zadziwione. Nocą też widzą. Wtedy zimą ’81 gdy nad kanałkiem spacerowali chłopcy w mundurach i nie wiedzieć dlaczego bawili się w kaczki kwacząc „ kwa, kwa”, oczy domu patrzyły ze trachem, pozostawały tak na wpół otwarte. Nie wiedziały co zobaczą…

A w domu ja z mężem, leciutko podchmieleni, bo wieczory były długie, więc gadaliśmy przy naftowej lampie o życiu. Straszna telewizja kończyła straszny program wcześnie, wiersze albo tłumaczenia nie zawsze przychodziły do głowy, więc gadaliśmy o tym życiu dziwnie podzielonym przez 13 grudnia.

Nocne Polaków rozmowy przy gorącej herbacie z okropnym żółtym likierem, którego wszędzie było pełno na kartki. Nie udawało nam się wypić miesięcznego przydziału nawet na 1 osobę. I tak którejś grudniowej nocy 1981, rozgadani, rozszalali w odwadze i sprzeciwie maszerowaliśmy na górę do sypialni. Trzymaliśmy się miłośnie się z ręce, bo paliła się nad nami Gwiazda. Przecież był to Adwent. I zanim weszliśmy do sypialni, zachciało nam się śpiewać. Jak idioci, śpiewaliśmy w duecie jak leci, po kolei kolędy, przyśpiewki, pieśni bardzo patriotyczne aż do Mazura Kajdaniarskiego.

Szpieg Solidarnościowy

 I właśnie przy tym głośnym mazurze popatrzyliśmy przez okno. Wróg w mundurze, młodziutki, że aż strach. Zmarznięty, ogłupiały. Krył się po krzakach i tak jak to dzieci wołał do siebie:

 – Ty, Józek, boisz się?
– Czai się w krzakach…
– Co to tam jest?
– Ty, Józek, to kwa, kwa.

Zadumaliśmy się. Takie dzieci. Nocą kazali im stać przy koksownikach, dniem grzeją ręce przy koksownikach, miasta nie znają, bo zwieźli ich zewsząd, więc czasem robią sobie wycieczkę w nieznane i wykonują patrol na kanałkiem. Zadanie mają wielkie. Szukać czy w zmrożonych zimą chaszczach nie kryje się solidarnościowy wróg. Noc to bowiem pora działania. Godzina milicyjna, świat należał do nich, miasto winno być puste…. żywej duszy nad kanałkiem zimą. Tylko kaczki. Ludzie je dokarmiają, dobrze mają. Czasem także pojawia się łabędź, zbyt słab, żeby polecieć w cieplejsze kraje. Całe tabuny wolnego ptactwa. Od sikorek po wrony.

Młodzi wojacy z prowincji nie mogli oczywiście wiedzieć, że patrolują wolną i niezależną krainę ptactwa. Nawet myślałam, żeby ich zaprosić na chwilkę, dałabym im kubek herbaty z tym okropnym żółtym likierem na rozgrzewkę. Niech nie marzną. Ale co by powiedzieli? Wystraszyliby się, że to prowokacja i tyle….

Ach różnych prawdziwych prowokacji naoglądał się ten dom tamtej zimy. Oczywiście też było Boże Narodzenie, niezmiernie prowokacyjne. No i Trzech Króli kiedy pod dom zawinęły gaziki. Wysiedli, umundurowani i cywile. Najpierw z jednego, potem z drugiego, a potem z samochodu jakiegoś tam, nie znam się. Patrzyłam zadziwiona razem z domem, kuchennym oknem. Akurat piekłam ciastka, bo oto przez kanałek po kamykach chwilę wcześniej, łamiąc prawo wojennego stanu, przedarli się do nas jak przez wielką wodę sąsiedzi. Więc piekłam dla nich i dla nas te kruche ciastka. Pół kilo maki, szklanka cukru, ze dwa jajka, posiekać, zagniatać, zagniatać i do lodówki na troszkę. Potem foremki choineczki, ptaszki i serduszka.

Blaszka za blaszką i nagle ten podjazd gazików pod dom… Może kiedyś opowiem więcej… Dziś 2011, okolice 13 grudnia, rocznice, wspomnienia, Kolęda-Nocka niebawem. Czas najwyższy piec te ciasteczka kruche, bo za oknem już słychać ptactwo czekające na okruszki.

 Małgosia

Śledź bywa dobry na wszystkie smutki, radości, dni codzienne i celebracje. Zdecydowanie wypracował sobie właściwe miejsce przy wigilijnym stole. U nas bywa często, pory roku dowolne. Są więc tacy wpadający do nas co od drzwi pytają: „ A masz śledzia? A jest w śmietanie? I z migdałami?”

No jest albo go nie ma, bo wychodzi słoikami i ląduje w lodówkach artystów, kleru, studentów, dziennikarzy, studentów, psychiatrów, bezdomnych, naciągaczy, popaprańców filozofów i innych grup zawodowych. Sama nie wiem co w tym śledziu takiego, że stał się tak upragnionym. No fakt, przy śledziu dobrze się gada, można do woli dokładać na talerzyk małe kawałeczki, prowadzić niezobowiązujące rozmowy o życiu i rybach. Czasem zdarzy się uniesienie i spekulacje na temat tego jaką to rybę jadał z Apostołami Chrystus, czasem smakując migdały ktoś opowie o żydowskich przysmakach i tradycjach.

Najczęściej jednak śledzia zjada się pospiesznie, na drugie śniadanie. Wpada na przykład z bardzo porannego programu w radio jeden Marek, otwiera lodówkę i węszy. Jest! Pół słoika zostało. Cmoka, popija mocną herbatą, którą sam sobie robi, bo u nas każdy herbatę sobie robi sam i opowiada jak  to do programu zadzwoniła stara sąsiadką z Ponikwi Dużej i że sąsiad zza płotu z Ponikwi Małej nabił się na śrubę. Przy śledziu każda opowieść obleci.

Powolutku wyciągamy z Marka jak to z tą śrubą było i który to sąsiad zza płotu najpiękniej śpiewa Mazurka Dąbrowskiego. Śledź się jeszcze w słoju nie kończy więc, przychodzi i czas na pogawędki o sztuce. Marek roztacza wizję kolejnych projektów. Już pędzi w myślach na drugi kraniec Polski, żeby zawiesić wystawę z całunami. Już kombinuje jakby tu zmusić Ernesta by na wielkim „linoleumowym” arkuszu odręcznie przepisał swój wiersz. Potem tygodniami będzie wpadał na tego śledzia albo i cokolwiek i małym dłutkiem będzie wycinał w linoleum literę za literą Bryllowego autografu. Gdy wytnie wszystko do cna, linoleum zwinie w rulon, wrzuci w kufer samochodu i odjedzie.

Nie będzie go jakiś czas. Wpadnie już nie tyle po śledzie a po kawałek stołu w kuchni albo na werandzie. Z torby wyciągnie blok, z bloku nowe dzieło a do plastikowego woreczka zbierać będzie maciupeńkie kawałeczki pięknej grafiki którą tnie z pasją wykrzykując co chwilę „to mój świat, ja tu rządzę!” A śledź?. Czeka pokornie na innych artystów rządzących światami własnych dusz. Czeka i daje się podzielić tak, żeby starczyło dla wszystkich.

Karierę zrobił ten mój śledź najzwyklejszy. Przez wirtualną rzeczywistość Krysi Jandy. Posmakowała, poprosiła o przepis i poszło… I  dobrze temu śledziowi zrobiło, że trafił w świat wirtualny. W bardzo realnym spotkałam kiedyś panią, która ku memu zaskoczeniu, w zakrystii jednego z wielkich kościołów Pragi, przy okazji jednego z wigilijnych koncertów pieśni Ernesta rzuciła mi się w ramiona. Pani była miła, choć mi nieznajoma. Byłam pewna, że wzięła mnie za kogoś innego. Gdy wykrzyknęła:  „Pani Małgosiu, ten śledź ze strony Krysi Jandy to naprawdę bomba”.

No więc niech będzie. Przytoczę śledziowe rozważania raz jeszcze, bo powoli robi się śledziowy czas.. a i do Wigilii trzeba potrenować.  Zastrzegam, nie jest to przepis dla prawdziwych mistrzów kuchni.

Paczka (duża) śledzi a la matias w oleju. Wszystkie lądują w garnku z zimną wodą i moczą się 1-2 dni, a ja tę wodę zmieniam a jak zmieniam to gmeram w tych śledziach, co mężczyźni nazywają śledzi masowaniem. Jak smaki komercyjne zostaną wypłukane, to ja te śledzie porządnie odsączam a w tym czasie w dużym kubku, takim kubasie jak na zupę, mieszam jak czarownica śmietanę 12% (około 3/4 kubka) i jedną albo półtorej łyżki majonezu, i wrzucam weń koperek drobniutko posiekany, soczek z cytrynki, ociupinkę cukru, ociupinkę czegoś tam co mam (np. curry dobrze śledziom robi), i naprawdę prawie nic choć trochę pieprzu.

Może też być jeszcze przyprawa do ryb i to już byłby koniec czarowania. To wszystko bardzo dokładnie trzeba wymieszać. Teraz dwie-trzy średnie cebule siekam drobniutko i płaczę. Potem kroję śledzie w ukośne paski i zaczynam układać w słoju jak lazagne czyli warstwami, warstwa cebuli, warstwa śledzi, warstwa sosu. Między warstwy sypię płatki migdałowe i tak się słój wypełni. Zamykam, wcześniej sprawdzając, czy te wszystkie śledzie mają dość sosu, bo powinny w tym sosie gęsto siedzieć, a żaden kawałeczek nie powinien być go pozbawiony.

Koniec filozofii. Do lodówki. Ale jeść najlepiej dopiero po dwóch, czterech dniach jak się smaki połączą. I oczywiście nie należy podawać ich prosto z lodówki, a jak już będą na półmisku to podsypać świeżutkim koperkiem i przykryć ciasną kołderką migdałowych płatków. Całe te ceregiele ze śledziami osoby zabiegane powinny traktować jak psychoterapię osobistą, czyli wszystko robić powoli, kontemplować, odpływać myślami w tematy metafizyczne postne lub adwentowe  i nawet jeśli nie zawsze przyjemne są to rozważania to przecież zupełnie własne.

I Broń Boże się nie spieszyć. W innym wypadku śledź się diabli i nie wychodzi.

Małgosia

26 października 2011, czyli w środę o godzinie 19:00 w siedzibie Radio Warszawa na ul. Floriańskiej 10 odbędzie się koncert promujący płytę CD/DVD Ernesta Brylla i Marcina Stycznia: Bryllowanie Live.

Bilety wstępu 30 złotych. Ilość miejsc ograniczona.

Rezerwacje: marcin.styczen@gmail.com

Miłośników Fryderyka Chopina zapraszamy na premierę wydawnictwa Fryderyk Chopin. Listy.

"Jakie piękne listy pisał Chopin. W tym stuleciu, gdy powstały najpiękniejsze listy w polskiej epistolografii, Fryderyk zalicza się do najlepszych. Moim zdaniem, równy jest Słowackiemu, Krasińskiemu, Norwidowi. Czytam te listy, myślę - czemu tylu z nas odeszło od tego rozumienia wzajemnej rozmowy? Listu jako granic domu? Gdzie zgubiliśmy pragnienie, aby przez słowa jak najdokładniej oddawać myśl? Czemu tak często, zanim powiemy czy napiszemy, nawet nie pomyślimy? Gdzie jesteśmy? (...)" 

E.Bryll, fragment wstępu do Fryderyk Chopin. Listy

Spotkanie odbędzie się w sobotę 1 października, godzina 16:00. Dom Literatury, Krakowskie Przedmieście 87/89, Warszawa

Goście: Ernest Bryll, Zbigniew Zamachowski, Józef Wilkoń, prof. Zbigniew Skowron

Recital Fortepianowy: Paweł Wakarecy

Ernest Bryll i Krzysztof Świertok, fot. Jarosław Solarski

Rodzice wrócili uśmiechnięci i zmęczeni ze spotkania na Jasnej Górze.

W ich imieniu bardzo wszystkim dziękuję za przybycie, mam nadzieję, że tomik-album Tam bije serce Twoje, z wierszami Taty i pięknymi zdjęciami pana Krzysztofa Świertoka będzie Wam towarzyszył podczas niejednej refleksji.

Magda

 

  

 

 

 

Bryllowanie w Rzeszowie

Zapraszamy na koncert Bryllowanie, gdzie poeta występuje w duecie z Marcinem Styczniem. Koncert tym razem odbędzie się w Rzeszowie, 18 maja na Uniwersytecie Rzeszowskim.

 

 

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 31 maja 2001 roku.

 Jechałem z Bydgoszczy. Było to w roku chyba 1997, po wieczorze autorskim w ciekawej i ciągle promującej literaturę kawiarni Węgliszek. Trochę jeszcze zaspany, bo pociąg do Warszawy odchodzi wczesnym rankiem. Wyszedłem na korytarz i palę fajkę. Nagle z przedziału obok wychodzi na papierosa (chyba) wysoki, elegancki pan.

 A jednak to Zygmuś, mój współmieszkaniec z akademika na Narutowicza. Tak, z tego samego pokoju. Widok na taras z Chińczykami (jeśli nie czytałeś, patrz Jak z Markiem Hłasko po Warszawie pielgrzymowałem). A potem szczęściarz, bo mieszkał w dwuosobowym, malusieńkim pokoiku razem z Koreańczykiem. Tak wtedy było ze studentami koreańskimi. Lokowano ich razem ze studentami polonistyki aby jak najszybciej uczyli się języka. Z Koreańczykami mówię, bo Chińczycy zawsze mieszkali w osobnych pokojach i wszystko robili razem. Poruszali się nieomal marszowymi kolumnami.

 Zygmuś był ze Żnina. Czy też z okolic słynnej miejscowości, gdzie ongiś narodził się nasz pierwszy, znany w historii inteligent, który wyszedł z chłopskiej chałupy, czyli Klemens Janicki.

 Janicki był moim herosem w czasie przerabiania średniowiecznej i odrodzeniowej literatury na naszej polonistyce. Zresztą postać tego chłopaka z chałupy, dziecięcia wątłej budowy – jak to wynika z dziękczynnego wiersza do bogatego i wpływowego magnata Krzyckiego Elegia o sobie samym do potomności – nie tylko mnie wzruszały.

Janek Bester, nasz nadworny satyryk, publikujący wówczas gęsto swoje fraszki w Szpilkach i pismach ludowych, napisał nawet pieśń o Janickim:

 

Miał w Januszkowie morgę i domek
Kułak Janicki z dziada pradziada
Że mu się wreszcie zrodził potomek
Przeto Klemensa imię mu nadał
I żył ten Klemens wątły i słaby…

Tak opowiadał Janek Bester. Chłopak ze wsi rzeszowskiej. Niezwykle oczytany. Wprawdzie wysoki i ładny, ale naprawdę też wątły i słaby. Na obowiązkowych zajęciach z wychowania fizycznego, bo takie mieliśmy, oraz na ćwiczeniach na studium wojskowym, Janek występował zawsze w roli ofermy.

 Studium wojskowe. To było przekleństwo każdego tygodnia. Co wtorek trzeba było zrywać się przed świtem z łóżek i jesienią w deszczu, czy zimą mroźną, wędrować daleko. Popatrzcie kiedyś na plan Warszawy. Nasz akademik na Narutowicza. Ćwiczenia polowe na Wawrzyszewie. Trzeba było dotrzeć pod bramę cmentarza żołnierzy włoskich. Nawet dziś, kiedy jadę na północ Warszawy, mijam ten biały cmentarz z drżeniem.

 Bo trzęśliśmy się z zimna. Tak wcześnie żadna stołówka nie działała. Więc bez jedzenia, bez kubka ciepłej lury, każdy ruszał w ciemną dziurę warszawskiego przedświtu. Najgorsze – jak dojechać?

 Teoretycznie była jakaś komunikacja, która jak dobrze poszło, zabierała z godzinę drogi. Parę przesiadek… Tylko o żadnej regularnej komunikacji w tamtej Warszawie o tak wczesnej porze mowy nie było. Jeśli tramwaje szły to dziwnymi grupami i do jakichś zajezdni a nie w trasy. Autobusy – to marzenie. Bo chyba nawet nie było jeszcze w Warszawie rosyjskich autobusów. Tego cudu komunikacji, który woził nas trzy lata później z Kickiego na Uniwersytet.

 Szliśmy więc część drogi pieszo. Zimową Warszawą gdzie wędrowało się gruzowiskiem, skrótami. Zawsze grupą, bo grupy raczej nikt nie napadał. A potem w kombinezon mundurowy. Karabin typu mosin 1899 w łapę. I czołgamy się po polach Wawrzyszewa. 
Zygmuś stał się wynalazcą w walce o każdą minutę ciepła. Stąd nie myliśmy się. Na stroje nocne wkładaliśmy dzienne i tak, jeszcze przynajmniej teoretycznie odziani w skórę naszych snów, wędrowaliśmy na wojnę.

 Zygmuś walił krokiem ogromnym. Ten chłopski syn ze Żnina był wysoki, tykowaty. Stopy olbrzymie. Łapy jak łopaty. Czupryna zmierzwiona dziko. Twarz długa kanciasta. Wielkopolsko-sielska. Na plakatach mógłby reprezentować młodego entuzjastę nauki, który wyrywa się do wiedzy – a socjalizm to umożliwia.

 Ale Zygmuś nie był ulubieńcem socjalizmu. W tamtym 52/53 roku jego pochodzenie klasowe to była wąziutka ścieżka, ziemia niejasna pomiędzy szansą na zbawienie a wiecznym potępieniem. Ojcowie Zygmusia nie byli jeszcze zadomowieni w krainie średniorolnych ale ich pracowitość okazała się błędem. Bowiem przez pokolenia dorobili się kawałka pola, które już ich ściągało w piekło – gdzie spychano kułaków.

 Tymi zagadnieniami zajmował się zawsze któryś z opiekunów roku. Bo od momentu egzaminu i długo potem – ciągle przyglądano się naszym aktom personalnym. Dzięki Bogu, że byliśmy na polonistyce, bo tu trzeba oddać sprawiedliwość naszemu dziekanowi Zygmuntowi Liberze, szaleństwo pryncypialnych młodych aktywistów temperowano. Stąd nie gnały u nas oddziały „lekkiej kawalerii”. Kto wie co to było? Otóż owa dziarska i chyba rozumiana raczej kozacko i czerwono-gwardyjsko nazwa, oznaczała grupy stróżów moralności socjalistycznej. Co ta moralność znaczyła? Czego wymagała?

 Wszystko znaczyła wedle woli przemożnych kawalerzystów. Ja, nadziałem się parę razy na ich ostre piki. 
I nie dlatego, że kiełkowała we mnie Myśl Nieprawa. W tym czasie byłem chyba bardzo pryncypialny. Pamiętacie ten korowód tańczący kozaka na wieczorynce w Międzygórzu? (patrz Niewłaściwe Życiorysy  i Międzygórze)

 Ja, trochę jeszcze przypadkowy uczestnik Ogólnopolskiego Zjazdu Polonistów w roku 1951 patrzyłem na korowód z wielkim uszanowaniem. Pląsali bowiem młodzi, uznani krytycy, nadzieje socjalistycznej nauki o literaturze, poeci – już po debiucie prasowym. Klaskali do rytmu czcigodni profesorowie, autorzy gromkich wystąpień. Ci, co na naszych młodych oczach umieli przygwoździć gada faszyzmu sączącego jad w powieściach, na przykład Conrada.

 A jakieś piski protestu, jakieś próby polemiki z inaczej myślącymi literaturoznawcami? Prawie ich nie słyszałem. Ogromna większość młodych polonistów ze zgrozą patrzyła na Zygmunta Lichniaka, który w jakimś szale, bo przecież był i młody i plebejskiego rodu, próbował powiedzieć o innych sposobach widzenia literatury.

 Wtedy, ledwo wiedzący, sporów tych nie rozumiałem. Ale w końcu w tym korowodzie pląsali moi przyszli koledzy warszawscy. Niektórych nawet znałem ze słyszenia. Bo w Kole Młodych w Gdyni i Sopocie wspominało się z dumą tych, co zaczynali robić stołeczną karierę.

 Teraz rozumiem jak błogosławiona była dla mnie decyzja odrzucenia mnie z wydziału dziennikarstwa. Bo kto wie? Może pamiętając moich socjałów z elektrowni, wcale bym nie zauważył, że te lekkie kawalerie są wrogie PPS-owskim ideałom? (patrz Tu Gdynia,Radio, Over..” ) Kolor czerwonych krawatów bardzo się wtedy pomieszał. Tu, na polonistyce, wielkich tragedii nie było. Nawet kiedy próbowano nas mobilizować przeciw starym profesorom, władze wydziału szybko to pacyfikowały. Nikogo też za błędy ideologiczne nie wyrzucono.nDobrodziejstwa takiego spokoju doznałem dwa lata później na własnej skórze.

Więc – jak mi opowiedział w czasie jazdy pociągiem Zygmunt, miał trochę kłopotów i rozmów z jakimś aktywistą. Wypytywano go o kontakty z rodziną. Sprawdzano czy się nie kułaczy… Ale wiem, że to nie były nagonki. Nagonki. Takie właśnie działanie jest dla kształtowania młodych najgorsze. Jedna z pryncypialnych pań, naszych naukowych wychowawczyń, lubiła zapraszać nas, niby prywatnie… Nie, nie na żadne takie, co wam młodym dziś przychodzi do głowy…To była purytańska moralność. Nawiasem powiem, że nawet wejść do żeńskiego domu studenckiego było prawie niemożliwe. Ścisłe i określające czas wizyty, przepustki. I sprawdzanie przez różne kozackie brygady.

 Spotkania miały nas skłonić do postawienia wysokich, socjalistycznych wymagań, pewnym profesorom. Istotnie, niektórzy wykładali wielce nie ideowo. Wykłady ideowe były jasne i zrozumiałe. Nawet dla tego co niewiele wiedział o historii literatury. Bo zawsze klasy uciskane nie mogły się przedrzeć do ukrywanej przed nimi wiedzy. A jak kto się przedarł, na przykład Klemens Janicki, to stawał się sługusem biskupim. Janickiego wyratowała przed hańbą wysługiwania się, śmiertelna gruźlica.

 Profesorowie bezideowi często nie byli wielkimi mówcami. Niektórzy nudnie mamrotali. Inni odczytywali coś monotonnie, nie patrząc w świetliste oczy studentów.

 – Więc studenci – mówiła pani, a raczej towarzyszka – powinni pryncypialnie zażądać wyrzucenia takich nauczycieli!

Nic z tego nie wyszło. Pewno przez naszą niechęć do gwałtowności. Dzięki kierownictwu polonistyki, dzięki mądrym ludziom u nas się nie szalało. I przynajmniej na moim roku, nie było żadnych oddziałów „lekkiej kawalerii”.

 Ale Zaporoże socjalistycznej moralności galopowało po wydziale dziennikarskim. No, nie Zaporoże. Raczej Czapajew moralistyki. Tak więc, zdarzyło się. Dostałem jedno z pierwszych prasowych honorariów. Niewyobrażalny dar w akademickiej, szarej biedzie. Trzeba było rzecz uczcić.

Podkochiwałem się w miłej czarnulce z dziennikarki. Trochę egzaltowana. Recytowała wiersze Mandaliana i ideałem jej była Wanda O. Wanda O. Grzmiała w słynnej radiowej audycji propagandowej. Chyba Fala… Ale jaka fala? Jak się Wanda nazywała? Nie chcę nawet sprawdzić. Niech będzie błogosławiona amnezja. Chyba potem Wanda grzmiała tak samo zacięcie po innej stronie? O, przypomniałem sobie. Odolska!

 To był ideał dziennikarski. Marzenie czarnulki. Ale tak mile się przy wspominaniu Odolskiej różowiła. Ja na panią O. nie reagowałem. Czegoś nauczyły mnie socjały gdyńskie. Więc siedzimy w Krokodylu na Starym Mieście (a może był to Fukier?), popijamy tanie winko i jemy ciastka.

Mam pieniądze. Jest przy mnie dziewczyna. I nawet nie recytuje wierszy, czego zawsze nie lubiłem. Nie wspomina o towarzyszce O.  Nagle jakaś grupa wpada do naszej sali i zaczyna spisywać personalia tych, co piją wino i jedzą ciastka. Moja czarnulka blednie i daje się spisać. Grupa wypada z lokalu. Czarnulka zalewa się łzami – Jutro wyrzucą mnie z ZMP. I z wydziału!

 Nie pojmowałem tego. Ale honorarium zostało zmarnowane. Odprowadziłem szlochającą do mamy. 
Następnego dnia widzę ją już strasznie zapłakaną. Nie bredziła, wywalanie jest w toku. Trzeba było coś zrobić. Jako współwinowajcam ale i jako były robotnik z elektrowni przy stoczni, ech, to była nazwa: Komuna Paryska, udaję się do kierownictwa ZMP. Dzielnicowego. Cały Uniwerek był chyba sam w sobie dzielnicą. Zaczynają ujadać. Przoduje jeden – potem jego cień towarzyszył mi na studiach a i po studiach. Dziś jest rzutkim przedsiębiorcą w kulturze.

 – Kawiarnia Krokodyl! – krzyczy. – Wino, ciastka. Burżuazyjny styl życia. Niegodny naszych ideałów!

 Znów ratuje mnie szkoła gdyńskich socjałów.  Szukam gorączkowo ideologicznej tarczy. Celnego i nieodpartego zawołania. 
Na głupotę nie ma argumentów.

I znajduję. Staję na sposób proletariacki. No, tak – ciężko i dumnie – jak proletariusze na kolektywnie malowanych pracach artystów szkoły sopockiej (tak była wtedy idea malowania przez kolektyw a nie pędzlem indywidualnego artysty). Wysuwam szczękę na wzór Majakowskiego. Ryczę:

To znaczy my, Lud, odbudowaliśmy Starówkę i te kawiarnie na Starówce tylko po to, aby tam różne burżuje zjadały swe burżuazyjne ciastka i popijały burżuazyjne wino!?

 Dziś mało kto zrozumie jak strzał był celny. Bo też, pryncypialność proletariacka była w moim dowodzeniu jako posąg. Poza tym, sam wydawałem się sobie pryncypialny. Broniłem Krokodyla, Fukiera, jak barykad. I czułem się jak na barykadzie. 
Nie podejrzewajcie, że piszę opowiadania satyryczne. To była głęboka, przeżyta, czerwona odpowiedź. Jakby piorun strzelił w biurka wydziału.

 Oni tam na dziennikarce, mieli inaczej kształtowane umysły. Coś, co wychodziło, ot tak ze mnie, przyjmowali jako sygnał z centrali. Sygnał niejasny, ledwo wyczuwalny. Sygnały, których każdy aktywista musiał nasłuchiwać, rozszyfrowywać, choć klucz do szyfrów czasem zmieniano… Więc może krzyk mój szczery wydał im się sygnałem do walki z kolejnym odchyleniem. Jakąś dziecięcą chorobą lewicowości.  A jak już kto okaże się dzieckiem dotkniętym taką zarazą to nie ma rady. Łeb ukręcą.

 Ja, bladość działacza, rozumiałem jako bladość zawstydzenia. O szyfrach, chorobach, sygnałach zmienionych z centrali, moje socjały nie miały wielkiego pojęcia. Toteż pewno im też łebki poukręcano. Po co ta dygresja? Żeby pokazać, co mieliśmy w głowach, wędrując okutani na studium wojskowe.

 Byłem przecież młodym, niebezpiecznym idiotą. Pamięta się ładne opowieści ze swego życiorysu, zapomina o innych. Ale kiedy się człowiek starzeje, szuka przed nocą tych zapomnianych drzwi, do zapomnianych korytarzy. Pełnych wstydu. Ciarki idą po plecach, kiedy się pomyśli jak to zobaczymy siebie samych. Nie przez jedwabne zasłony wspomnień ale tak twardo. Twarzą w te głupie gęby, które się nosiło. Nic chyba strasznego w głupocie swej nie narobiłem. Ale jakby wszystko poszło inaczej? Jakby życie dało szanse różnym wściekłym moralistom socjalistycznym aby nauczyć mnie, czego trzeba.

 Czy na przykład nie wspominałbym z dumą jak się od burżuazyjnego winka i ciastek wyzwoliłem? Jak zrozumiałem, że to były podszepty wroga? Może tej dziewczyny? Dla kogo działała? Po co?

 My, z Zygmusiem, jesteśmy ocaleni. Zygmunt jest bardzo znanym specjalistą od malarstwa. Autorem paru świetnych książek. Profesorem. Tak, stoi obok, ten sam Zygmunt a nie ten sam. Na jego postaci można malarsko udowadniać jak wielka wędrówka po krainach sztuki zmienia fizycznie człowieka. Nie, nie zmienia. Zygmunt jest ten sam. Ale to co było rozwichrzone, niezdarne w jego postaci, jest teraz szlachetne.

 – Zygmuś – mówię – jak ty się zmieniłeś, a jesteś ten sam co przed laty.

 – Kto z kim przestaje takim się staje – żartuje. Zygmunt, kolega co nas wprawił w osłupienie. Zaraz po październiku.

Bo Zygmunt dorwał się do jednej z pierwszych, rowerowych wycieczek do Włoch. I ruszył do Italii wywijając długimi nogami. I został w Italii, i w największej biedzie przebił się i studiował na uniwersytecie. Wrócił do Polski. I odnalazł mnie w Otwocku.

 

Witam serdecznie.

Mam na imię Monika i mam 20 lat. Bardzo lubię pisać i czytać wiersze.

Wiele osób mówi mi, żebym wydała swój tomik, bo wiersze są dobre. Jednak nie wiem, czy są na tyle dobre, żebym mogła coś wydać. Co prawda wygrałam kilka ogólnopolskich konkursów i publikowałam w regionalnej prasie i w zbiorowych almanachach. Jednak wg. mnie to wciąż za mało :) może zechciałby Pan ocenić kilka moich wierszy i dać mi kilka wskazówek na temat poezji??

Z wdzięcznością,

Monika Wojdyła
Moniko, nigdy nie pytaj tych, co sami piszą, czy dobrze piszesz. Bo oni naprawdę widza tylko swoją drogę. Twoja jest oryginalna i własna… masz wygrane konkursy, publikacje w prasie… to chyba już jest wystarczająca rekomendacja, aby pójść dalej...

Odwagi!

E.Bryll

Preferencje plików cookies

Niezbędne

Niezbędne
Niezbędne pliki cookie są absolutnie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania strony. Te pliki cookie zapewniają działanie podstawowych funkcji i zabezpieczeń witryny. Anonimowo.