Archiwum z miesiąca kwiecień, 2011
Srebrny Jeleń Marianka
Marianek Ośniałowski list do mnie napisał
Że wreszcie złapał srebrnego jelenia
Jeleń jest ciut garbaty i szary jak ziemia
Ale, gdy się przy gruncie patrzący położyć
Nie widać, że malutki i bardzo wyłysiał…
Więc Marianek, by patrzeć musiał grób otworzyć
Zejść w siebie. Tam spod ziemi i mleczów korzeni
Jeleń jego, jak księżyc, w nowiu się odmienił…
Marianek mnie zaprasza. Poleżymy rankiem
Na głębinie co płynie nad torowiskami
W zapachu iskier, które biegną z pociągami
Co z tego że nasz jeleń ma zatrutą rankę
A piasek z rany broczy, jak gwiazda przecieka
To może nawet piękniej gdy czas się odmierza
I jak z klepsydry szeleści z daleka….
Co z tego, że ta rana ciągle się poszerza
A jeleń minął pełnię, biegnie w odchodzenie?
Marianek mówi: On przegoni cienie
W następnej kwadrze…Teraz szybko spijaj
Krew piasku jak wilkołak. I wracaj różowy
Do domu. Ja tu chyłkiem pod piaskiem przeżyję
Gdy jeleń będzie w nowiu, przyślę ci list nowy
No tak
Dziewczyny rzeczywiste, a nie z naszych baśni
Żyją z nami. Nie tak, jak miało być. A właśnie
Jak jest. Bo jest.
Teraz. Są zapomniane
Ale musimy wierzyć, że były kochane
Były szczęśliwe- jak urodziwe
I nie płakały wcale nad ranem
Słodko im w świecie naszym. Chociaż świat
Trochę za bardzo kiwa się od lat
Jak drzwi szafek kuchennych, co się wypaczyły
Bo z marnej płyty były
Niewiele, niewiele
Szczęścia co prawdą bywało w niedzielę
Może jeszcze biedniej
Niż w dzień powszedni
A
Zatem
Co mają zapamiętać dziewczyny? Ten kwiatek
Wymiętoszony. A może tę noc
Kiedy się niby na tańce szło
A naprawdę do łóżka?
Zaślinioną poduszkę
Od płaczu, od zachwytu, od przysiąg prawdziwych
Prawdziwe były. Tylko w życiu krzywym
Obijały się od ściany do ściany
No, tak to z nami…
Do kogoś listy niosę
Do kogoś niosę listy. Dokładnie zaszyte
W lewym rogu kołnierza. Kołnierz barankowy
Burka samodziałowa…
Dobrze jest przed świtem
Wcisnąć łeb w taką wełnę .Buty choć nienowe
Ledwo co przemakają…
List uparcie niosę.
Nie wolno tego wiedzieć, co w nim zapisane
Może nic. Może wszystko zamazane
Ale kiedyś odnajdę do kogo wysłane
I pismo tajne nagle się otworzy
Jak ptak do lotu. Albo Anioł Boży
I ten kto je dostanie przez papier cieniutki
Jak przez opłatek spojrzy. I zobaczy
Co my znaczymy i co dla nas znaczy
Ten list
Jest wczesna zima. Lód jeszcze kruchutki
I dlatego – widzicie – przesuwam stopami
Niezdarno a ostrożno. Wygląda to śmiesznie
Ale ja niosę pismo…
Trochę między wami
Jestem obcy, kosmaty, samodziałowy
-List w kołnierzu zaszyty. –Chociaż w to uwierzcie.
August
August był mocny. Brał dobre żelazo
i dusił łapą po śliskość zakalca.
Potem zakalec miesił. Z piwoniową twarzą
z rudą lepiącą się po grubych palcach
– został tak…
Czuwa nad kotliną naszą
ledwo stwardniało co – z lubością stęknie
i krzepko – przecież wykarmiony kaszą
zagniecie w bulgocące, w to maślane, miękkie
Wszystko z krwi jego. Dowcip ogórkowy
wolność z kartofla, błogie procesyje
i defilady duszące jak łubin…
Żebyśmy tylko zawsze byli zdrowi
No cóż, Polacy, my żelazo lubim
ale gdy zmięknie i rdzą się pokryje…
Myszy stworzyły nam historię
Myszy stworzyły nam historię. Zatem
najlepiej czekać myszy. Może się obudzą
i znowu pysk zakrwawią, pazurki utrudzą
– a u nas rączki czyste…
Byśmy zdrowi byli
byśmy gryzonia nazbyt nie płoszyli.
– Niech coś tam wychroboce…
Lekcja Poetyki
– Co słychać? – pytasz… Ten puka, ten skrobie
albo krzepko brzmi w trzcinie. Z tego musisz sobie
ulepić cały parlament i słuchać
Dysput królewskich…
Dojść, że i można przeciw słodko gruchać
zarazem wolnym być i w mankiet buchać
że… Tak igramy z faktów nikłym pierzem
Wnuki Modrzewskich…
A najważniejsze łapką przybierać i wierzyć
że od rąbania myszek grube wieże
– jak to nam w bajkach prawią – niejedno
Carstwo upadło…
Więc siedzieć, śniedzieć i śledzić, jak biegną
zielone cienie pleśni, jak się co dzień lini
w rymach odyma i przymilnie ślini
strzępek języka polskiego – gdzie zległo
Poezji padło.
Lekcja polskiego- Słowacki
co skrzydłem zagarniały każdy wiatr, i z łódek
walących rytmy wiosłem, posklejanym w domu,
jak wiejski cieśla zdarzył – aby tylko tonąć.
umiały i z bulgotem zejść w pobojowisko
między padlinę wraków. Tam co dzień nurkują
nauczyciele – skrobać szkielety – by wszystko,
jak wierzą, o ojczyźnie dobyć za perłę.
A ona
– ojczyzna nasza – także przez cieślę sklecona,
niezdarna w swych granicach jak niezwrotny korab,
kołysząca się nazbyt i jak zawsze chora
czeka tych, co potrafią płynąć, zabić – nie mdlejących
u progu sypialni carskiej.
– Choćby jak Anglicy,
co zabijali, a my zawsze dzicy
naprzeciw nich, bo zwierząt nie kochamy.
Cieśla,
co się jak nasz kołodziej okrutnie napocił,
nim wyrzezał ten korab i do kupy sknocił,
nie ma serca dla zwierząt. To źle. Psa szczekanie
do obcych uszu bystrzej goni niźli bulgotanie
tonących…
Mtacminda
Tam właśnie – pijąc wino – zobaczyłem
śmierć mej ojczyzny:
Wszystko, co najlepsze
skwaśnieje z nagła w tak bardzo banalne
takie skarlałe i prowincjonalne
że nie utrzyma się na wielkim wietrze
jaki przez ziemię chlusta…
Gdzieś tam w etnografii
pozostaniemy, gdzieś tam po słownikach
zasuszą listek naszego języka.
– Jakiś tam znawca na pewno potrafi
wygrzebać potem spośród kłębowiska
– krew oskrobując uczonym pazurem –
na wpół umarłe tętno.
Może wesz naiska
– jedną z tych, co oblazły naszą Świętą Górę.
I to już będzie wszystko…
*Mtacminda – święta góra w Gruzji.
Co o Bigosie pisać
Że ciężkie sny przynosi…
Stare zmory,
które Piast palcem swym kołodziejowym
z gardła wyrzucał, które naród chory
przez tysiąc lat wyrzygać nie umiał, znów cisną,
– Bo odpaśliśmy boki. Bo nad Wisłą
prawie nie cuchnie trupem.
Ergo – żywot
musi się odąć. Jakby w nim na gromy
walczyły bogi olimpijskie. Ckliwo
musi być w gardłach. Z tego jęzor chromy
bełkocąc tworzy wolność tak prawdziwą:
– że jeśli ktoś nie pojmie – godzien inkwizycji
i do swobody przez szarże policji
jest zagoniony…
Co więc o bigosie
o długich nocnych zmorach rodaków?
Że jawa
może być u nas tylko, kiedy krwawa
smuga przez rzekę spłynie. Że tylko w pogoni
jak zwierzę, które życia swego broni
idziemy zrzucić trucizny defilad,
przemówień tępych, mysich spisków, przypraw,
od których trzysta lat temu odwykła
europejska chytrość kuchenna.
O Ikarze po raz drugi
O Ikarze po raz drugi
A Ikar jednak leci. Choć nie tam gdzie marzył
I pod ciężarem morza płetwy w skrzydła zmienia
Musi nauczyć się prawa ciążenia
Sparzył się. Poszedł na dno. I kto wie jak marzy?
Zapadł się. Nikt nie słyszy gdzie jest, a on leci
Bardzo poziomo bo na skrzydłach krecich
Śladu zostawia tyle co korniki
A czym jest robak-kornik? Póki co jest nikim
Kołatką opukuje światy bezboleśnie
Jest jak myśl. Ból czujemy niejasno jak we śnie
Ale kołatek kuje. Kret ryje. I płynie
Ryba skrzydlata w kamiennej głębinie
Pod sercem ludzi…
W ptaka nagle się przewinie
Z ptaka przemienia w marzenia Ikara
A jednak leci
Jak twarda jest wiara
Skrzydeł lepionych z wosku
Piór.
Okrawka śmieci