- Archiwum wg. autora
Niełatwa moja przyjaźń z Markiem Hłasko
Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 9 maja 2001
Jak sami widzicie moje wspomnienia na stronie Zapiski posuwają się dalej.
Chciałbym sam zrozumieć jaki ja byłem i jacy byli moi przyjaciele. Tak się zdarzyło, że zawsze byłem w różnych grupach. Więc i trochę nie byłem w nich do końca… Współczesność i jej charakterystyczna kultura bycia, poznawania literatury. Zupełnie inni ludzie niż moi przyjaciele z okresu Klubów Inteligencji i Po prostu. Jedni bardziej zainteresowani literaturą, nie do końca rozumiejący zawiłości polityki, trochę nawet unikający takich rozważań i drudzy, dla których wolności, nawet w sztuce, bez swobody politycznej nie było. Więc dyskutowali jaka ta wolność i społeczeństwo mają być. I osobni ludzie jak Marek Hłasko, czy plątający się przez pewien czas w „nieswoich światach ideologii”, Janek Himilsbach. (O Janku Himilsbachu już wspominałem w Zapiskach )
O Marku wiele napisano. Ostatnio ukazała się bardzo ciekawa książka, która stara się pokazać, o ile to możliwe, ile w życiu Marka było prawdy, ile zmyślenia. Zmyślenia kreowanego przez samego Marka a potem przez liczne legendy. W tej książce jest krótki cytat z mojego listu do Hłaski. Przyjaźniliśmy się w ciekawym dla Marka okresie, kiedy zaczynał istnieć jako pisarz. Ale jeszcze nie opromieniony sławą. Jeszcze nie przyjaciel wielu wielkich. Łaziliśmy razem po Warszawie i po mitycznym Marymoncie Marka. Gadaliśmy cytatami z Dostojewskiego. Wtedy to było odkrycie. Bo ja student filologii, naprawdę Dostojewskiego czytałem pokątnie. Nie był pisarzem zalecanym. A szczególnie Dostojewski z Biesów.
I tak we wspomnieniu o Marku (na stronie już za kilka dni) będzie jego list do mnie. Właśnie ten, na który mu odpisałem i który został zacytowany w książce. Więc zamknie się jedna historia.
Piszę jak umiem o tej niełatwej a ważnej dla mnie przyjaźni. Z Markiem, który próbował – właśnie po jednej z wielkich pijackich wędrówek, gdzie ja się po drodze zgubiłem, bo nie miałem już siły, próbował ratować się uciekaniem na wieś. Więc jest tu o tym jak pojmowaliśmy Dostojewskiego i też o tym jak miałem dojechać do pustelni Markowej gdzie zamierzał siedzieć i pisać.
Jaki byłby Hłasko gdyby ten pomysł na pustelnię mu się udał? Pewno inny. Ale może siła jego talentu była związana z jego życiem – gdzie sam też sobie zmyślał sprawy i kłopoty. Może nie dokończyłby Pierwszego kroku w chmurach. Znałem zarysy opowiadań tego znakomitego tomu. Zarysy, bo opowiadania te nie powstawały od razu na papierze. Nie wiem jak było potem, ale wtedy, łażąc po Warszawie, Marek lubił snuć opowieści, które stały się zaczątkiem opowiadań.
Bardzo dziwne, ale podobnie jak Janek Himilsbach, sprawdzał w kolejnym opowiadaniu jak słucha się tego, co opowiada. Marek szedł do przodu błyskawicznie. Niezwykle szybko znalazł swój ton. Niewykształcony niby, umiał rozumieć bardzo trudne książki z teorii literatury. Rył się przez wszystko, co było do przeczytania o Dostojewskim. Więc wyzwolił się szybko spod ciasnych skrzydełek nauczycieli naszych.
Janek długo gnębił swój talent próbując napisać powieść o Marianie Buczku. Chciał też zacięcie być poetą. Ofiarował mi nawet swoje zdjęcie z wypisanym cytatem swego wiersza.
Ale kiedy zaczynał opowiadać, był niezwykły.
I też znam początek wszystkich opowieści z jakich powstawały najlepsze opowiadania Monidła.
Ale listy od Janka się nie zachowały.
Od Marka tak. Więc niedługo je przeczytacie.
O 'Kamerze’ i Bossaku
Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 8 maja 2001 r.
Zacznijmy od pisma. Znalazłem je i przypomniałem sobie ze zdumieniem ten czas. Znalazłem, bo trzeba zbierać papiery, dokopywać się całej historii życia i pracy. Po co? A do emerytury.
Oto to dziwne pismo:
Pismo Ministra rozwiązujące w 68 roku zespół Kamera i zwalniające nas, wydawać się może dziwne. Po cóż Minister Kultury pisze o uchwale egzekutywy partyjnej przy Zespołach Filmowych. Przecież zwolnienia dotyczą również bezpartyjnych i są zwolnieniami z pracy. Myślę, że chodziło o to, aby wyraźnie podkreślić inspiratorów tego rozbicia Zespołów, może nawet dać sygnał, że władza administracyjna nie jest za bardzo „sprawą zachwycona”.
Bo rzeczywiście, filmy były w produkcji. Różne umowy krajowe i zagraniczne podpisane. Kamera była wspaniałym zespołem. Filmy Kamery wielokrotnie brały różnego rodzaju wysokie nagrody. No więc? Jak zastopować Zespół? Kto będzie odpowiadał za dalszy tok produkcji? A to miliony złotych..
Przejąć Zespołu z biegu, nikt z rycerzy 68 roku, nie mógł. Bo nie miał ani doświadczenia ani autorytetu.
Niestety, bardzo szybko całkowicie sprawę zakończono. Czas tamten wspominam jako niepojęte szaleństwo. Odchodząc z telewizji w 67 roku myślałem, że uciekam do krainy spokoju, długich decyzji, dużych zamierzeń finansowych, których krótkofalowe szaleństwa nie obalą. Oczywiście istniała cenzura, filmami interesowali się wysocy towarzysze u władzy, ale zawsze była to kraina wolności względnej. Duży głos mieli artyści.
Prawdę mówiąc, kiedy poprosił mnie Jerzy Bossak na rozmowę, myślałem, że chodzi o jakąś nie zwróconą ratę za nie napisany albo nie dość dobrze napisany scenariusz czy nowelę. Czasami, pisarze ratowali się tak w biedzie. Z niektórych wstępnych pomysłów, poczętych w rozpaczy finansowej, powstawały potem niezłe scenariusze. Z innych nie. Wtedy wypadało zwrócić nawet pierwszą ratę (choć niby tego się nie musiało, jeśli złożyło się jakiś tekst). Ale honor! Jeśli sam wiedziałem, że tekst jest do niczego, no to wstyd było go składać.
I to pewnie przeważyło u Jerzego Bossaka. Uznał, że jestem bardzo sumienny i wiarygodny. Młody ale z doświadczeniem.
Na spotkaniu zaproponował mi stanowisko, kierownika literackiego Kamery.
O jakiż to był zupełnie inny świat! Reżyserzy. Wajda, Hoffman, Skolimowski, Ślesicki – to były pierwsze sprawy. Najważniejsza – Wajda.
Zaczynał wtedy pracę nad Wszystko na sprzedaż. I asystując Bossakowi, uczyłem się filmu na mękach twórczych późniejszego przyjaciela.
A było się czego uczyć, bo film jest bardzo złożony, opowiadany jak na tamte czasy, w sposób szczególny. Poza tym, film przecież o Zbyszku Cybulskim. Cybulski, jego śmierć, to było jak zapalnik dla tego filmu o wielkim aktorze, o całym świecie przyjaźni i obojętności w krainie filmowej.
Pamiętam rozmowy z Kobielą. Wajdę wracającego wciąż do chwili kiedy to Zbyszek Cybulski powiedział mu gorzko.
– Kiedyś za mną zatęsknicie….
I pamiętam ten moment, gdy oglądaliśmy tak zwany pierwszy montaż całości. Jest to moment szczególny. Na ogół prawie przerażający. Bo, po wielu miesiącach zdjęć, po różnych zmianach, wersjach scenariusza i scenopisu, kaprysach pogody, zdjęciach co miały wyjść a nie za bardzo wyszły – jest propozycja całości.
Na ogół zawsze fatalna. Bo, reżyser, operator, w ogóle cała ekipa, już tak jest zaplątana w to, co zostało nakręcone, co miało być nakręcone, co się inaczej nakręciło, co zmieniono i co znów przywrócono, że nie umie sklecić całości. Jakbyś czytał książkę, może i świetną, ale wiatr rozsypał kartki i przy sklejaniu pogubiła się atmosfera opowieści.
Tak było i tu. Wajda, przeżywający wtedy jeden ze swoich „smutków” i przekonany, że już pojawili się inni co opowiadają tak jak on nie potrafi, patrzył na tę wersje z kamienną twarzą. Nie było źle ale czuło się – gdzieś coś nam umyka.
I wtedy Bossak zarządził dzień przerwy.
– A ty idziesz ze mną na montaż – zaordynował mówiąc do mnie „per ty”, co było u niego wyrazem ogromnej i rzadko pojawiającej się profesorskiej sympatii.
Poszliśmy. Pamiętam te godziny jak czarodziejski pokaz. Wtedy jeszcze taśmę filmową kleiło się na montażu. Bossak siadł przy montażystce i po rozklejeniu sekwencji zaczęło się przerzucanie scen. Inne układanie rozsypanej opowieści. To była cudowna lekcja. Nagle coś znanego zestawione inaczej z czymś co też niby znałem, tworzyło rzecz inną. Nagłe przerzucenie sceny dawało powiew mistyki.
Na drugi dzień oglądaliśmy inny film. Taki był Bossak. Sam nie był pierwszoplanowym reżyserem. Za to, w tym czasie, wielkim profesorem i wspaniałym ekspertem w najważniejszych dla filmu sprawach.
I nagle pojawiają się jakieś gazetki ścienne w korytarzach wytwórni. Ja to lekceważę, nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiałem co się dzieje. Przecież wczoraj byliśmy wspaniałym i cenionym Zespołem, przecież…
Wiele było tych naiwnych „przecież”. Postanowiłem uświadomić komu trzeba, że oto jacyś wariaci rozwalają świetną robotę. Możecie uwierzyć lub nie, ale zamówiłem się do ówczesnego wysokiego sekretarza jakim był Zenon Kliszko. I zostałem przyjęty.
Trzeba wiedzieć, że wysoki sekretarz miał prywatną pasję. Znał się na Norwidzie, lubił o poecie mówić, nawet wykładać. Na dodatek, co Norwidowi już nie wyszło na dobre, cytować i umieszczać sentencje z wierszy na różnych transparentach!
Nawiasem mówiąc Norwid zawsze ma do tego szczęście i czasem budzi to we mnie podejrzenie czy cały jest ulepiony z poetyckiego złota. Wtedy ciągle mieliśmy Sztukę, która jest Chorągwią na Prac Ludzkich Wieży oraz Ojczyznę jako Zbiorowy Obowiązek…
Ale moje pokolenie było pokoleniem, które walczyło o Norwida. Snobowało się nawet na wpływy norwidowskie. Tych naszych, marnych norwidomanii nie warto wspominać. W każdym razie nieśliśmy krzykliwie mit o myślicielu odrzuconym, o poecie niewysłuchanym, o głodowym umieraniu geniusza w przytułku św. Kazimierza.
Stąd na jednym z norwidowskich spotkań Sekretarza, chyba przy okazji wydania (i to było dobre!) zebranych dzieł Norwida, zostałem jak wielu innych młodych przedstawiony.
Może dlatego zostałem spamiętany i przyjęty.
Sekretarz słuchał mnie niby uważnie. Wykładałem swoje racje i opowiadałem o bezsensie likwidacji Kamery, o olbrzymim talencie Bossaka. A twarz Kliszki była wąska, nieodgadniona.
Kiedy potem opowiedziałem profesorowi o mojej wizycie popatrzył na mnie ze zdumieniem:
– Zupełnie jak w mojej młodości. Ta sama naiwność.
I dowiedziałem się, że z takich a takich powodów, pan Jerzy nie jest przez sekretarza, mówiąc delikatnie, lubiany.
– A o istocie tego co się dzieje, nie ma ci naiwny chłopcze mazowiecki, nawet co mówić. – dodał.
Potem pojechaliśmy na plan filmowy Pana Wołodyjowskiego. Do Białego Boru. Dochodziły nas słuchy o wariactwach części (chyba najgłupszej) ekipy. Ponoć zaczęli zbierać się do buntu przeciwko Jurkowi: bo nie będzie nam tu Hoffman psuł rasowo Sienkiewicza. Przeciw Jurkowi, temu co żył, żyje i prawie oddycha Trylogią.
Wołodyjowskim zaczął, bo w tamtych czasach Ogniem i Mieczem było niemożliwym sfilmować. Konflikty siedemnastowieczne nakładały się w głowach cenzorów na stosunki polsko-radzieckie. Fakt. Ukraińskie stepy leżały wówczas w ZSRR.
Mieliśmy więc porozmawiać z ekipą. Na osobności. A ja byłem, dobry do tego. Blondas w typie wielkopolsko-wiejskim, autor powieści o wsi i w ogóle w języku „ludowy”.
Poza tym byłem nieobliczalny. Jakby zdenerwowanie przeważało we mnie nad typową cechą (przynajmniej moją) – czyli tchórzliwością, zamykaniem oczu i gęby, uciekaniem w krzaki.
Tak się zdarzyło na innej kolaudacji. Film był średni. Taki sensacyjno-kryminalny. Ale reżyser, strasznie ostatnio wpływowy. I otóż stała się rzecz od dawna nie spotykana. Kolaudacja wewnętrzna, już nawet ostatecznej wersji filmu, była rzeczywiście ściśle wewnętrzna. Żadnych gości. A ten reżyser przyprowadził „Gości”. Byli to eksperci z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Właściwie należało ich przeprosić i wyprosić. Ale atmosfera była niedobra. Poza tym i część „wewnętrznych” ludzi na tej kolaudacji, wyraźnie dała do zrozumienia, że eksperci MSW będą pomocni.
Bossak zbladł i rozpoczął kolaudację.
Po różnych uwagach fachowych i kwaśnym milczeniu na temat całego filmu, reżyser gromko podsumował dyskusję. Było to przemówienie dla mnie niesłychane. Mowa wariata. Bo ten człowiek chyba jest wariatem.
Z taką przemową zetknąłem się po raz pierwszy. I zrozumiałem w czym jestem – jak mówił Bossak – rzewnie naiwny i mazowiecki.
Nie sądzę, abym uważał wtedy, że się narażam, ale musiałem zaprzeczyć bezsensownym bredniom. Nie czułem nawet, abym powiedział coś ryzykownego. I przebieg kolaudacji na to nie wskazywał. Goście milczeli. Uważałem, że tak samo, o reżyserskiej analizie sadzą.
Tu, w Białym Borze, na szczęście próbowali grasować tylko mało ważni głupcy. A powodem klejenia różnych ideowych zarzutów było po prostu ich lenistwo, wódeczkowanie, kac itd.
Tak więc nie zniszczono filmu. Choć sądzę, że Jurek Hoffman pomimo swej pozornej twardości przykro sprawkę (bo nie była sprawą) przeżył.
Wszystko jakoś się ślimaczyło. Ja żyłem nadzieją. Profesor nie. Robił się nerwowy, bo odbierano mu kawał wspaniale zrobionej pracy.
Spotykaliśmy się potem. Coś w nim pękło. Wykładał na europejskich szkołach. Był konsultantem polskiej telewizji, wrócił do uczenia w szkole filmowej. Ale coś się w nim zacięło. I studenci z późniejszych lat słuchają czasami moich opowieści o czasach Kamery i szefowaniu Bossaka, jak historii o innym, weselszym człowieku.
Piszę, spotkaliśmy się potem. Bo jednak profesor miał rację. Byłem rzewnie głupawy. Choć było ciekawie.
Otóż, zapamiętano chyba moje gorące słowa o Kamerze. Zostałem poproszony do ówczesnego szefa kinematografii na, właściwie prywatną, rozmowę. Tam dano mi takie pytanie: Czy wziąłbym kierowanie Kamerą. Wtedy może nie trzeba będzie rozbijać zespołu.
– A profesor? – zapytałem.
Nie było odpowiedzi. A więc nie było co odpowiadać.
Niektórzy mówili mi potem, że źle zrobiłem. Trzeba ratować co można, a może uratowałbym i profesora. Ale ja byłem wtedy młody – rzewnie mazowiecki. No nie wiem, co czułem…
Dzięki Bogu, propozycji ratowania Kamery, nie przyjąłem. Pewnych rzeczy nie daje się zrobić bez dozgonnego wstydu.
Podobnie było kilkanaście lat później gdy w latach osiemdziesiątych rozbijano zespół, który prowadziłem. Też niby postąpiłem niemądrze. Uparłem się, że nie pozwolę zwolnić kogoś, polazłem na kolaudację Przesłuchania i opowiedziałem się stanowczo za filmem. Nie uratowałem więc substancji zespołu.
Naprawdę nie chcę ględzić o wielkich naciskach i aktach odwagi. Strasznie dużo ludzi, strasznie dużo o tym ględzi. Ja wiem, że zaangażowany w kłopoty jakie przeżywała kinematografia, nie chciałem nawet brać udziału w dyskusjach jakie toczyły się w salach Związku Literatów. Bardziej kochałem wtedy film. Wierzyłem – trzeba się skupić na sprawach zespołu Kamera. I może wstyd powiedzieć, ale wtedy różne wystąpienia pisarskie wydawały mi się mniej ważne. Tu w kinie, brałem udział w ratowaniu największych spraw kultury. Tak uważałem.
Ale się myliłem. Bo chcę czy nie chcę, los pokarał mnie poezją a więc powinienem szanować kłopoty literatury.
Tyle na razie o jednym z najpiękniejszych okresów mojej pracy. O Kamerze. Dały te lata efekty i w mej twórczości. Wprawdzie pracuję ciągle w filmie, ale nie piszę scenariuszy. Za to zgodziwszy się kiedyś na napisanie jednego z nich, i to dla nie byle kogo, bo dla Jurka Skolimowskiego, napisało mi się dramat. Rzecz Listopadową.
Ale nie o Rzeczy Listopadowej przeczytacie za kilka dni. Tym razem wspomnę Marka Hłaskę i lata pięćdziesiąte…
Brygada Kartoflana
Ten wpis ukazał się po raz pierwszy w maju 2001 roku
Wracając do wspomnień…
Było jeszcze specjalne zebranie młodych pisarzy w sprawie pisma. Wielu z nas na nie nie zaproszono. Potem dowiedziałem się o decyzji o „zakazie pracy w kulturze”. Motywem były ponoć moje orwellowskie poglądy. I tak, bardzo jeszcze wierzący w możliwość naprawy socjalizmu, silną wiarą wielu ludzi z mojego i starszego pokolenia, nagle przesunięty zostałem do komórki wyrzutków.
Ale skąd ten orwellizm? No tak, czytywałem Orwella w bibliotece Związku Literatów. Fascynował mnie i wściekał. Szczególnie jego słynny Rok 1984 Dziś, parę lat po tym roku, widzę inaczej i inaczej też patrzę na tę opowieść. Ale wtedy to była wielka nauka. Czytywałem jeszcze innych i snułem koncepcje. Marksistowskie, ale na owe czasy horrendalne. Otóż zacząłem się domyślać, że właścicielem środków produkcji nie jest lud pracujący. Że mamy inny, skryty rodzaj posiadaczy, którzy przywłaszczają sobie wartość dodatkową czyli niezapłaconą wartość pracy robotnika.
Kim byli ci posiadacze? A biurokracja partyjna, państwowa. Oligarchowie, którzy udają, że rządzą w imieniu ludu, że nic nie posiadają, bo ich pałace, przywileje to przecież formalnie biorąc własność społeczeństwa. I tak dalej. Dziś to naiwne. Ale zaatakowanie metodą marksistowskiej analizy społecznej ówczesnego państwa totalitarnego nawet w gadaniach małego poety okazało się nie do zniesienia.
A ja jeszcze na jakimś wieczorze poetyckim powiedziałem, że Orwell jest świetnym pisarzem. A jeszcze w kawiarni, w Kamiennych Schodkach w czasie innego wieczoru nasz nadworny aktor Wojciech Siemion recytował mój wiersz wymachując krzesłem. Wiersz okropnie młodzieńczy ale jedna prawda z niego wygląda. Prawda beznadziei wsi spółdzielczej.
No i zacytowana w wierszu pieśń.
Na kapuście drobne liście
Nie daj dupy komuniście
Jak się Stalin o tym dowi
To cię upaństwowi…
Może więc to moje wyrzucenie zaczęło kiełkować dużo wcześniej. Jako młody zwolennik socjalizmu, wyznawca tradycji „wiciowej” byłem na tzw „brygadach studenckich”. Rok był chyba 1953.Wyciągnięto nas z akademika o piątej rano. Najpierw zebranie. Miało nam uświadomić co niesiemy na wieś. Były nas tłumy bo wszystkich z akademika ściągnięto. Mieliśmy oto propagować nowy, radziecki siew krzyżowy ziemniaka. Wzmocnić przez ten siew wielokrotnie plony.
Ja, wraz z paroma kolegami, mając obycie z kartoflami, zacząłem się delikatnie domagać jakiejś nauki od fachowca agronoma. Ale nasze piski, prezydium zebrania, zbyło z niesmakiem. Za to otrzymaliśmy długi referat o perspektywach socjalistycznej wsi.
Referat trzymał bardzo inteligentny kolega. Ale potem dowiedziałem się, że nigdy ze wsią nie miał nic wspólnego. A w ogóle niedawno wrócił z rodziną jako repatriant z Francji, członek Związku Młodych Komunistów Francuskich. Po latach wyrósł z niego dużej klasy uczony. Młot, powiedziałbym, trawestując tytuł starej książki ,na prymitywnych marksoludów. Więc po co wymieniać nazwisko?
Ale owe sianie krzyżowe kartofli wspomnę. Sadziliśmy dwa dni.
Mieszkanie nasze okropne. Stare zrujnowane chlewnie. Jedzenia prawie nie było. Ubikacja w polu. Woda w rowie.
Nocą zachciało mi się sikać. Stojąc przy wierzbie zobaczyłem, że po naszym, obsadzonym z trudem polu, kicają jakieś postacie. Byli to spółdzielcy pracowicie wydłubujący z ziemi z trudem zasadzone kartofle. Czy nie wierzyli w nowoczesne metody? Czy im w chałupach kartofli brakło?
Ale zacząłem edukację. I poczułem jej skutki. Do dziś nie mogę pojąć dlaczego tak mocno (nie tylko ja sam) wierzyłem, że te brednie należy nazwać wypaczeniami. Bo socjalizm Tak a wypaczenia Nie. Bo przecież taki mądry program upadł przez to, że rewolucja bez nowoczesnego przemysłu. W kraju niewolniczo feudalnym. Tak myślałem. Ach, marzyłem z innymi:
– Gdyby tak rewolucja wybuchła w Ameryce. To byłby porządnie zorganizowany socjalizm. A tak…
Ciekawe, że nie wpadło nam do głowy czemu mimo wszelkich napięć społecznych, kryzysów i bezrobocia, socjalizm nie stał się w USA. Po prostu nie.
Ale na pocieszenie wspomnę, że tym moim złudnym pragnieniem żyje do dziś wielu poetów i artystów w samej Ameryce. A co gorzej, ja dziś rozumiem ich nienawiść do świata reklamy i wolnego rynku. Kiedy po raz pierwszy, już jako 35letni pisarz zobaczyłem Stany Zjednoczone, słuchałem ze zdumieniem jak wyklinali na nadmiar towarów. Na społeczeństwo konsumpcji a nie ducha. Społeczeństwo ducha miało się rodzić u nas.
Ale co ja wtedy wiedziałem.
Ile tych siewów krzyżowych na moim mózgu sam sobie zasiałem.
No, to koniec Wigilii w redakcji. Potem jeszcze trzy, cztery dni głupiego wyczekiwania – może odwołają wszystko. Ale nic takiego się nie zdarzyło.
Na nasze miejsca miano przyjmować innych młodych pisarzy Pomyślałem sobie, starając się być mężny i szlachetny:
– No trudno. Ja jestem skreślony. Nie można dopuścić do tego aby ktoś z kolegów stracił szansę pracy, bo nie zechce zająć stanowiska po wyrzuconym.
Wypatrzyłem więc tych, którym ponoć miano złożyć propozycję mojej byłej posady. I chciałem ich uspokoić.
Jeden mieszkał z rodzicami i miał telefon. Dzwonię. Mówię w czym rzecz i zaczynam przekonywać, żeby nie wahał się i brał posadę. Ale orientuję się, że on tam szaleje ze szczęścia.
– Mam robotę! Mam etat! – wrzeszczy radośnie do swych domowników.
Czy mogę mieć pretensję o taką naukę życia?
Nie mam. Bo może ta wigilia nauczyła mnie odwagi wobec bezrobocia. Spotkało mnie ono jeszcze nie raz. Co więcej, mam naprawdę zapisany w swej psychice strach przed pozbawieniem pracy.
Szczególnie kiedy wyrzucają cię ze zgranego zespołu i interesującej roboty.
Ale kiedy potem traciłem chyba najważniejszą w moim życiu pracę i najważniejszych nauczycieli – myślę o likwidacji Zespołu Filmowego Kamera i wyrzuceniu nas a przede wszystkim wyrzuceniu Jerzego Bossaka, to ciężko mi było, ale wiedziałem swoje. Dałem się wyrzucić z porządnymi ludźmi.
Bossak, tyle się przy nim nauczyłem. Bo uczył mnie choć byłem niby jego współpartnerem, kierownikiem literackim zespołu. Kiedy myślę o tym bardzo skomplikowanym okresie, to może jednak już jakieś kartofle głupoty w mojej łepetynie przestały kiełkować.
O Bossaku i trochę o dziwnym roku 68 w następnym wpisie.
Spotkanie 7 Kwietnia
7 Kwietnia o godzinie 18:00 w Bibliotece na Bemowie, ul. Powstańców Śląskich 17. Zapraszamy!
Idą pasterze patrząc na bajery
Idą pasterze patrząc na bajery martwe
Gazety podarte. Foldery nieszczere
Przyjaźnie niewyraźne. Piwo, co otwiera
Ktoś, zapatrzony martwo w światłość komputera
Opłatki – gadu, gadu. Spotkania bez śladu
Ślisko na twardym dysku. Lecz jest zapisane
Dziwne zjawisko: Jesteśmy tak blisko
Już prawie mamy. Czego dotykamy?
Narodzenia- płomienia
Czy tylko reklamy
Ale wielu z nas wierzy, że nie sztuczny ogień
Jest Gwiazdą, co prowadzi. Bo za chwilkę zgaśnie
Więc wędrują szukając – gdzie Dziecko, co Bogiem
Jest. Siebie niezakłamanych, tam odnajdą właśnie.
Gdzie jest Twój kraj
Gdzie jest twój kraj? W pamięci. Inni mówią- w duszy
A inni- w sercu
Miejsca bardzo mało
Zostało
Trudno się ruszyć
Pamięć już niejasna, a dusza przyciasna
Dla procesyji pytań- wciąż bez odpowiedzi
Dla serca- lepiej za granicą siedzieć
Ale i w kraju boli raczej średnio
Mali się zrobiliśmy- tak na dzień powszedni
Przeżyło się niejedno, a więc lepiej dmuchać
Na zimne
Więc dmuchamy. Na razie na sucho
Dla przyzwyczajenia. Bo kiedy się zmienia
Pogoda groźna- z wiatrem dmuchać trzeba
Jak się pomylisz, ślina cię oblewa
Samoswoja. Niektórzy już zgrabnie ścierają
Co opryskało twarze. Twierdząc: -To łzy kraju
Ze szczęścia zapomnienia, duszy przygaszenia
I serca, co się rusza- aby dla istnienia.
Gdzie się twój kraj zaczyna, a gdzie już gotowy?
Cóż, kraina urwana w pół słowa
Małe
Małe dzisiaj mieszkania. Bez strychów
Za nic nie upchniesz po cichu
Niepotrzebne, co z nas zostało
A więc jedni idą w życie na całość
I nocami pod śmietniki stawiają
Graty, bo się teraz nie zgadzają
Z nimi
Nowymi
Takimi, że dreszcze
Od stóp do głowy
Inni słabi jeszcze
Wstydliwie upychają pod groby tapczanów
Świat kiedyś ukochany. Niestety, tam płasko
Za dużo kurzu i nie bardzo jasno
I niebezpiecznie. Pleśnie dawnych myśli
Sny oplątują mgliście
Na szczęście w balkony
Wyposażono jeszcze kiedyś domy
Tam gęsto zawieszone- nie bardzo do pary
Nasze dawne skóry- ponure sztandary
Popatrzysz w górę: Dom aż obrzydliwy
Ale kto się patrzy? Ale kto się dziwi?
Z przyśnienia
Miała być uczta na zgodę. Niestety
Ciągle czekaliśmy. Przywiędły kotlety
Przypaliło się w kuchni, ze śmietniska cuchnie
Sałatka już rzadka. Za długo czekała
Na tych, co mieli zmęczeni przygodą
Z narodową zgodą godzić się nietrwało
Nagle krzyczą: Ręce byle jak podali
Jest półzgoda! Zapłonął żyrandol. Na sali
Zdążono skisłe sprzątnąć, nowe podać
Weszli, ucztowali trochę krzywym pyskiem
Ale byli wszyscy. Podano dziczyznę
Podniesiono kielichy za wspólną ojczyznę
W kuchni mielono mięsa w drugą stronę
Nieprzypaloną. Co się rozpadało
Uklepano. Sałatka jak reduta trwała
Uczta bolała. Bo dusze i ciała
Nie były pogodzone, jak głoszono z gęby
Ale chociaż toasty przez ściśnięte zęby
Cedzili, to wypili
I to im policzy
Bóg miłościwy i naród cierpliwy
My- cośmy tupali za oknami sali
I szeptali: Na szczęście ryby nie podali
Ość może stanąć w gardle bo tak się otwarli
Wreszcie na siebie. W ostatniej potrzebie
Czy to mara, sen wiara. A, tego nikt nie wie.
Czy jest
Czy jest
Czy jest tłumacz języka żywych do umarłych
I umarłych do żywych – kiedy chcą pogardę
Albo miłość przekazać, albo ostrzeżenie?
Jest. Ale się zmienia
Wciąż nowsze przekłady
Nowi objaśniacze i nowe układy
Bo się układają żywi z umarłymi
– Jakby to było łatwiej gdyby się przytarły
Troszeczkę, nie do końca, słowa zbyt głęboko
Wycięte na grobach. Byłby milszy spokój
Gdyby się utarło, no, troszeczkę przymgliło
– Bo brak już siły zmarli. Brak nam siły
Musimy łagodniejszych wynająć tłumaczy
Znawców od znaczeń. Wtedy się zobaczymy
Czy gładko się składa umarłych wytrwanie
Z gadaniem powszednim
Prosimy – Przybiegnij
Aniele Śmierci. Bądź także Aniołem
Życia zwyczajnego. Siądź za naszym stołem
Tu też jak na cmentarzu. Posłuchaj wydarzeń
Ciemnych, codziennych. Potem je przekażesz
Na słowa wieczne teraz nieskuteczne
Dla naszych snów i marzeń
A też jedz. Zapijaj
Bo u nas jak zapijesz, język się wywija
A co tam zapiliśmy?
Lepiej i nie myśleć
Srebrny Jeleń Marianka
Marianek Ośniałowski list do mnie napisał
Że wreszcie złapał srebrnego jelenia
Jeleń jest ciut garbaty i szary jak ziemia
Ale, gdy się przy gruncie patrzący położyć
Nie widać, że malutki i bardzo wyłysiał…
Więc Marianek, by patrzeć musiał grób otworzyć
Zejść w siebie. Tam spod ziemi i mleczów korzeni
Jeleń jego, jak księżyc, w nowiu się odmienił…
Marianek mnie zaprasza. Poleżymy rankiem
Na głębinie co płynie nad torowiskami
W zapachu iskier, które biegną z pociągami
Co z tego że nasz jeleń ma zatrutą rankę
A piasek z rany broczy, jak gwiazda przecieka
To może nawet piękniej gdy czas się odmierza
I jak z klepsydry szeleści z daleka….
Co z tego, że ta rana ciągle się poszerza
A jeleń minął pełnię, biegnie w odchodzenie?
Marianek mówi: On przegoni cienie
W następnej kwadrze…Teraz szybko spijaj
Krew piasku jak wilkołak. I wracaj różowy
Do domu. Ja tu chyłkiem pod piaskiem przeżyję
Gdy jeleń będzie w nowiu, przyślę ci list nowy