To przybieranie póz i naszeptywanie sobie prawd trwało przez króciutki okres mojej pisarskiej młodości. Od wyjazdu z Gdyni (czyli rok 52) do pierwszego własnego oddechu – czyli roku 1955. Ale ja, podchodzący z nabożeństwem do pierwszych w moim życiu prawdziwych artystów, męczyłem się jak Piekarski przez lat trzy.
Właściwie początkiem, sygnałem tych „mąk przekształcania” mogła być konferencja w Międzygórzu.
Popatrzcie jeszcze raz na program tej konferencji. Na zagadnienia najważniejsze ponoć dla wychowania młodych. No ale młody byłem i męczyłem się dość leniwie. Nie żebym wiedział iż brniemy w głupotę. Może nawet w krwawą głupotę.
Nie. Byłem wprost oczarowany sobą. Bo z jednej strony bida straszliwa studenckiego życia. Prymityw bytowania, który potem zaowocował wierszami o wannie, i balladami o kluczu do wymarzonego mieszkania. A z drugiej strony, w czystej, dobrze opalanej sali Związku Literatów wielce intelektualne biesiady.
Czy pisałem o kluczach i wannie w tych latach zasysania mnie przez głupotę?
O nie, męcząc się straszliwie, starałem się wykonać poetycko nauki moich mistrzów w widzeniu prawdy.
W Po Prostu już w roku 55, wydrukowano wreszcie mój wiersz o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej. Był taki bar, może jest dalej… A wiersz zaczynał się tak:
W barze „Zdrój” przy ulicy Kijowskiej
Suchotnicza chrypi harmonia,
Cuchnie słodko piwem i czosnkiem,
A harmonia kaszle i kona…
Pamiętam dyskusję na naszym kole młodych, kiedy go czytałem. To było wcześniej, bo napisałem wiersz w 53 roku.
Niepewny, wystraszony, intelektualnymi i dialektycznymi dowodami słuchałem nauk. Nie tyle pouczali mnie moi młodzi współpisarze ale światłe umysły i znane nazwiska. Coraz bardziej czułem się obiektywnie zagubiony. I wrogi naszej rzeczywistości. Co z tego, że subiektywnie pisałem wiersz jak najszczerzej i w prawdziwym natchnieniu. Prawdziwym, nie wymęczonym. To wiedziałem na pewno, bo przedtem, z jakie pół roku, starałem się opisać świat wedle obowiązujących recept, zanim w rozpaczy machnąłem balladę o barze.
Czy wierzyłem w recepty? Wierzyłem. Były takie jasne, takie ustalające wszystko, dające odpowiedzi na każde pytanie.
Pisałem już chyba jak prymitywny materializm dialektyczny był podniecający dla nas młodych, niedouczonych. W pół roku opanowało się nauki i już można było wchodzić w dyskusje z najbardziej mądrymi. Najbardziej zastanawiające jest, że bardzo uczeni z pokorą dyskutowali z nami. Naprawdę nic za nami nie stało. Oni byli ważni, często sprawowali wysokie urzędy, ale jak pamiętam, słuchali z uwagą i pokorą najdzikszych naszych wypowiedzi. Byle były „proletariackie”.
Bo my byliśmy przyszłością. My też często byliśmy z prowincji, z klas społecznych – tych „najsłuszniejszych”.
Pamiętam Janka Himilsbacha. Bardzo się przyjaźniliśmy i razem uczestniczyliśmy w dobrowolnych męczarniach przemian.
Janek pisał wtedy wiersze. Koślawe i okropnie marksistowskie. Starał się też sklecić powieść o Marianie Buczku. Temat: komunista, więzień sanacji, we wrześniu, przez wojnę, uwolniony z więzienia, ginie w obronie naszej ludowej Polski. A jego ciemięzcy umykają mostem w Zaleszczykach.
Nic z tej powieści Jankowi nie wychodziło. Czytaliśmy sobie (poza oficjalnym czytaniem na forum Koła Młodych) nasze pierwociny. Janek czytał i nagle sam czuł, że to nie do zniesienia. Wtedy przerywał sagę o rewolucjoniście i radosny jak stolarz, który uciekł od heblowania trumny zaczynał fantastyczne opowieści.
Słuchaliśmy z zapartym tchem. To była cudowna prawda. To się widziało. To żyło.
– No ale co z Buczkiem? I skrzywiony Janek wracał do heblowania swojej pisarskiej trumny.
Wreszcie też wyrwał się na wolność. I wydał parę książek z fantastycznymi, niepowtarzalnymi opowiadaniami. Tymi, które nam szeptał.
W tych czasach przybierania póz, przemieszkiwałem czasem u Janka na statku wiślanym „Waryński”. Bo Janek pracował tam jako palacz. Mieliśmy nawet plan, aby u jednej wdowy wynająć pokoik przy kuchni. Na Bednarskiej. W mocno zrujnowanym domu.
Ale pieniędzy brakło. Poza tym Janek dostał nagle posadę palacza w kotłowni Centralnej Rady Związków Zawodowych. No i miejsce do spania. Trzeba było jednak wyposażyć Janka.
Tu zaczyna się jedna z opowieści unieśmiertelnionych potem w książce przez Himilsbacha. Występuję tam w dziwnej roli Młodziana Przyzwoitego, co długo broni się przed roztrwonieniem społecznych pieniędzy na wódkę i dziewczynki.
Jest trochę prawdy. Byłem bowiem człowiekiem z ogromnym poczuciem obowiązku.
Może dlatego znana tłumaczka, jedna z naszych ideowych opiekunek, pani generałowa Szleyenowa, kazała mi się stawić z Jankiem w jej mieszkaniu. Było to chyba w blokach przy Belwederze. Wrażenie odnieśliśmy ogromne. Bo zanim dostaliśmy się do mieszkania, trzeba było przejść przez posterunek wojskowy.
Tak więc przekazanie nam, a właściwie mnie, pieniędzy, za które miała być kupiona:
Pierwsza w życiu piżama Jana Himilsbacha
Kołdra, poduszka i poszewki
Chyba coś z ubrań…..
Tak, uroczystość przekazania pieniędzy była dla mnie jako uroczystość państwowa. Stając na baczność, ściskałem kopertę i zgadzałem się z poleceniami generałowej:
– I żadnych knajp po drodze…
Poszliśmy sztywni i dumni jak na pochód. Dalej było gorzej. Pieniądze częściowo zostały przehulane.
W opowiadaniu Janek opisuje poczciwego młodzieńca, który domaga się od panienek rachunku, bo trzeba się z wydatków rozliczyć przed generałową.Niech mu i tak będzie.
Więc i Janek się wreszcie wyzwolił z mąk i mnie też chyba się udało. Choć wyjście z tej głupoty nie było proste. Sam się łapię i dziś na bezsensownych sympatiach do różnych, zbyt prostych poglądów, bo coś mi dźwięczy z muzyki i durnej ale i chmurnej młodości.
Na razie jednak Janek był młotem na partyjnych intelektualistów. Zawsze robili się niepewni, kiedy on zaczynał. A mieszał zdrowe chłopskie poglądy z głupotami.
W każdym razie przy wielu strasznie ideowych nauczycielach wyglądał jako wyrzut proletariackiego sumienia. Niewielki, krępy, z gębą nieco przemacerowaną. Głosem schrypłym jak prawdziwy głos człowieka pracy, zaczynał swoje wywody. A oni wątli, pełni nienawiści do swoich postaci zbyt burżuazyjnie wyglądających, słuchali milcząc, schrypłego głosu Janka.
To był Głos. Nie ich wypieszczona polszczyzna. Albo udawana prostota. Głosem Janka nie mogła być objawiona niesłusznie klasowa myśl.
I tym głosem Janek wsparł mnie w czasie pamiętnej dyskusji o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej.
Najpierw było tak. Koryfeusz myśli marksistowskiej, jeden z ważniejszych pisarzy w naszej współczesnej literaturze – ale wtedy oszalały ideowo – dowodził:
– Co z tego, że autor wiersza mówi, iż jest to wierny obraz ulicy Kijowskiej. Dla niego jest wierny a dla nas kłamliwy. – Bo widzisz, – zlitował się nade mną – są dwie prawdy. Prawda subiektywna, no opisujesz, co niby widzisz. Ale to fałsz. To może zobaczyć byle kto. Pisarz naszych czasów, – podniósł głos – musi docierać do prawdy obiektywnej. Czyli, widzieć to, czego może kto inny jeszcze nie zobaczy. A co jest. Co rośnie. Co kształtować będzie naszą przyszłość. Po to macie talent. Po to. A nie by opisywać coś, co już obiektywnie u nas nie istnieje.
Tu rzucił cytatami z dzieł literatury radzieckiej. Wynikało z tego, że wiersz powinienem natychmiast zmiąć, połknąć i zapomnieć o wybryku mojego nieukształtowanego światopoglądu. I wrócić dalej do ćwiczeń nad prawdą obiektywną. No, co najwyżej pozwolić sobie na wytchnienie liryczne, czytając wiersze Szcipaczowa. Po rosyjsku. Był taki strasznie wtedy modny w sferach ideowych liryk prawdy obiektywnej.
I pewno z moją posłuszną naturą znów utonąłbym na rok w brei bezsensownych starań o wiersz słuszny ideowo. Ale nagle wstał Janek i swym chrapliwym głosem wyszeptał. A szept był przenikliwy:
– A ja mogę zaświadczyć, że opis Ernesta to prawda. Sam do baru chodzę i moi koledzy robotnicy też…
Przyjaźń z Mariankiem to był inny czas. I ja już byłem inny, wyzwolony choć trochę. Powinienem pocałować w rękę tych co robili wyłom w murze. Jakby nie byli naiwni, jakby nie byli jeszcze w widzeniu świata ograniczeni, oni wybili szczelinę. Więc całuję ich rękę. Trochę i swoją, bo też wybijałem.
A jednak, jednak. Jak długo zostaje w nas nauka nienawiści..
Kiedyś, chyba w 53 roku, w mękach kształtowania słusznego ideowo poglądu napisałem sentencję:
„Nasza miłość to wrogom nienawiść”.
Ach jaki byłem dumny. A jak mi dziś wstyd i gorzko. Nic nikomu przez ten wiersz się nie stało. Oprócz mnie. Przez ile lat to kłamstwo we mnie tkwiło.
Może zresztą napisałem co czułem. Bo jak wspominam, strasznie byliśmy prymitywni moralnie. Może to dzieciństwo wojenne, może to bezwzględność stalinizmu.
Ale nawet potem, chcąc niby wolności i demokracji, widzieliśmy od razu jaka ona ma być. I każdego co miał inne zdanie gotowi byliśmy niszczyć. W imię prawdy, w imię swobody, w imię wolności.
Co złe szybko w nas wchodzi i długo zostaje. Czasem przypominam sobie jak myślałem. Nawet w tych czasach wybijania szczeliny w murze.
Jest rok przełomu. Rozpada się organizacja Związku Młodzieży Polskiej. To dobrze. Bo powstają naturalnie, prawdziwe – tak myślę – Związek Młodzieży Robotniczej, Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Rozmawiamy o tym. Jeden z moich kolegów, bardzo aktywny bojownik o swobodę październikową, opowiada o tych wolnych zebraniach. Młodzi ludzie tworzą swoje demokratyczne organizacje. I tym samym tonem mówi o tym, jak z gromadką młodych członków Związku Młodzieży Robotniczej rozbijał zebranie Związku Młodych Demokratów.
– Nie będzie nam tu burżuj podnosił głowy….
I ja tego słuchałem. I nawet nie przychodziło mi do głowy, że jest to znów wstawianie krat w wybitą szczelinę. Dzięki Bogu w moich niezdarnych wierszach z tamtego czasu byłem mądrzejszy. Zresztą w całym moim życiu to, co pisałem wyprzedzało moje myślenie i kombinacje na temat rzeczywistości.
Dzięki Bogu. Bo przecież człowieka tak łatwo omotać. Tak sam się czasem ochotnie oddaje w niewolę.
Więc, może bym boczył się na Marianka. Bo on był „wychowany na salonach” a ja akurat nie. Przykro pisać. Ta kropla gorzkiej nienawiści, ten głos jakby to było echo wołania Szeli… Skąd?
W 1954 roku dorwałem się do wierszy Miłosza. W bibliotece Związku Literatów. Tam nie podsuwali prohibitów pod nos, ale doszukać się ich było można. Oniemiały czytałem Dziecię Europy. Nie zgadzałem się z autorem, bo przecież nauczony byłem innego rozumienia literatury. Ale to była poezja. To się czytało! Czytało się, czytało i propagowało. O mało się nie skończyło wydaleniem z polonistyki. Ale wiele lat potem dopadłem takiego fragmentu:
Jeżeli wstępuje na marmurowe schody
Cham, niech stara się wyżłobić butem szczerbę
Na przypomnienie, że schody trwać nie będą
To było coś o mnie z tamtych lat. A może i trochę z całego mojego życia. Tak, byłem pewny, że szczerbę na marmurowych schodach trzeba zostawić. We wierszu… ale w życiu? Jak zostawić bym mógł szczerbę na schodach ukochanego domu Mariankowego dzieciństwa?
Marianek śnił mi się, jak i Staszek, jak Tadek. O, Tadek Nowak zrozumiałby dobrze to, co myślałem o dworskich schodach…
Więc Marianek. Najbardziej skrzywdzony rozbiciem naszej wspólnoty. Nigdy już nie znalazł takiej grupy. Bo byliśmy mu chyba bardzo bliscy. Choć na polanie młodości krzykliwi, niedopasowani do Marianka, starający się być męscy, zafascynowani boksem, wódą, romansami … Marianek szedł w inną stronę. Nie wiem czy nas obchodziła jego odmienność.
Potem wyjechał. W Paryżu popełnił samobójstwo.
Siedzieliśmy przy stołach na bujnej polanie
Wielkie było śniadanie na dnia powitanie
Pomiędzy nami pasły się jelenie
I drzewa się kłoniły na byle skinienie
Naprzeciw Tadek z pliszką na ramieniu
Przytupywał wesoło po nieba sklepieniu
Jeszcze mu nogi chorej nie odjęto
I mógł zawijać oberka dziewczętom
Marianek zawsze w kątku ostrożnie schowany
Za swoją złotą jak księżyc czupryną
Także nie wiedział, że będzie posłany
Wywiedzieć się od Boga.- Czy jest czy już minął?-
Obiad podano, ostrożnie sprzątnięto
Staszka z twarzą tak bladą jak duch porcelany
I odtąd jak sucharek siedziałem zwinięty
Patrząc kto będzie znów na stół podany
Podkurek, podwieczorek. No i już się stało
– Jaką mi przyjdzie kolację smakować
Ach, zakryć się obrusem? Czy pod suknię schować?
Tej pani co tak długo ze mną flirtowała
Ale kim jesteś pani w twardej krynolinie
I w perłach twardych jako mrozu imię?