Ruszyliśmy z Kaziem do Międzygórza. Był trzeci dzień Świąt Bożego Narodzenia 1951 roku. Odrzucony przez wydział dziennikarski, zdążałem oto zwycięsko na Ogólnokrajowy Zjazd Młodych Polonistów.
I za bilet płacili.
Moje wyposażenie intelektualne na Zjazd: książka z wierszami Norwida, którego poezje przypadkowo poznałem przez Mietka Czychowskiego, a on dowiedział się o Norwidzie od kogoś na trasie Ostrołęka – Gdynia. Bardzo pasował nam Norwid. Głupio się przyznać, ale nic o nim wcześniej nie wiedziałem.
Teraz jedziemy pustym, świątecznym pociągiem. Chyba ze dwanaście godzin. Pojadamy, popijamy i czytamy. Ja Felchnerowi Norwida, Felchner mnie już nie czyta, ale recytuje, czerpiąc z obfitej skarbnicy własnych wierszy.
Mam też na sobie czerwone spodenki gimnastyczne. Takie bokserki. Nie wiadomo na co liczyłem, ale ukryta czerwień jedwabiście lśniących bokserek dodaje mi otuchy i wywyższa intelektualnie. Czuję się jak na ukochanych przez wszystkich chłopców fotografiach. Poza bokserska. Skryty za rękawicami. Podwójna garda. Nie mam rękawic, ale mam w ręku poezję.
W Bystrzycy Kłodzkiej nie ma wieczorem połączenia do Międzygórza. Nie wiadomo gdzie spać. Nieco przerażeni, ruszamy szukać przytułku. Może w jakimś klasztorze?
Ale, ale. Mamy przecież pieniądze i delegację. Delegacja, to była wtedy rzecz ważna. Otwierała legalne bramy hoteli.
No i mamy pokój. Wysoki, nieco nieregularny. Pierwszy pokój hotelowy w moim siedemnastoletnim życiu.
Przedtem w czasie wędrówek, koczowało się w jakichś noclegowniach. Najdziwniejszą zapamiętam na zawsze. Był to wysadzony bunkier w Warszawie w marcu 45. Dziwne miejsce do spania. Bo ten bunkier został nienaruszony, tylko wybuchem uniesiony. I spało się na krzywej, niby górska hala podłodze. Z ciągłą obawą czy jednak betonowy potwór nie chybnie i nie wróci na dawne miejsce.
Ale czemu ja na ten zjazd? Przecież poza marynarzami był jeszcze Janek Piepka, autentyczny Kaszub w naszym kole. Był wspomniany Mietek Czychowski. Zdolny i ważny potem poeta. Trochę jak wielu moich kolegów, zalał swój talent wódeczką. Ale jak wspaniale widział. I jak to umiał napisać!
Na listeczku dzieciństwo płynie
Po wstążeczce błękitnej Narwi
Bardzo lubiłem ten wiersz. Bo to o naszej rzece domowej. Najbliższe rzeki ograniczające krainę dzieciństwa mojego to przecież Bug od Małkini i Narew.
Żeby się nie rozrzewniać, wspomnę Mietka malarza. Zapowiadał się świetnie. Gdyby wytrwał byłby obok Kiejstuta Bereźnickiego. Kibicowałem obu gdy stawali na szkołę malarską w Sopocie. I Mietka bohaterskiego. Stawał się czasem po wypitce większym niż herosi ruskiej byliny. Wtedy odpasywał swą sztuczną rękę – bo był, jak wielu z nas kaleką wojennym – i wywijając tym groźnym orężem, szedł w ciżbę niby Słowik Rozbójnik. Równać się mógł z nim Edek B., niewidomy, też kaleka wojenny. Flankowany z boków i dobrze prowadzony, był straszny w bitce. Walił na słuch.
Ale to późniejsze czasy. Kiedy jestem już członkiem grupy Współczesność i gościem Festiwalu Poezji w Poznaniu. Zanim więc nasza horda wierszopisów zacznie plądrować to spokojne wielkopolskie miasto, mówmy o delegacie na zjazd w Międzygórzu.
Więc czemu nie pojechał Janek Piepka? Może dlatego, że dopiero co zaczął pojmować, iż językiem jego pisania jest kaszubski. Że to co po polsku składa mu się sztywno, w kaszubszczyźnie nagle żyje. Jest giętkie, barwne. Każde słowo na swoim miejscu. Znałem wielu Kaszubów. Pewno jestem i z tą nacją trochę spokrewniony. Mówią poprawnie po polsku. Ale pisanie wiersza, to właśnie wychodzenie poza normę, budowanie czegoś nowego.
Kto Jankowi Piepce uświadomił siłę jego kaszubskiego? Może Leszek Bądkowski, bo trochę się nami zajmował. Ważny był dla nas.
W niecały rok po zjeździe w Międzygórzu zdawałem egzamin na polonistykę. Jedyny temat, który dawał mi szansę, to było coś o nowej powieści. Wszyscy pisali o Pamiątce z Celulozy Newerlego. Ja nie, choć przed egzaminem przeczytałem sławną wówczas powieść.
Dlaczego? Bo nie rozumiałem co pisze Newerly. Dla mnie, prymitywa bibliotek, jego pisanie było jak szyfr. Długo nie łapałem o co chodzi, co to znaczy ten Szczęsny. I co ma niby kojarzyć mi się z jakimś Przedwiośniem. Z Żeromskiego znałem tylko Wierną rzekę.
Bądkowski pewno uświadomił Jankowi Piepce, co trzeba i narodził się Staszków Jan, znany poeta kaszubski. A ja korzystając z poznania Bądkowskiego, pisałem na egzaminie o jego powieści Kuter na strądzie. Była to rzecz o maszoperii rybackiej.
Egzamin zdałem.
Ale kiedy jeszcze jechałem do Międzygórza, marzyłem o tym jak to nagle zabiorę głos w dyskusji. Olśnię profesorów i ci przyjdą proponować mi przyjęcie na drugi rok studiów. Bez egzaminu.
Stało się inaczej. Głosu nie zabrałem. Z gębą otwartą słuchałem. Nie rozumiałem, o co spiera się Kott i Żółkiewski z młodym Lichniakiem.
Najlepsze były spotkania wieczorne. W gdańskiej grupie było parę ładnych studentek. Też szczerze naiwnych literacko. Więc zaczynaliśmy niby przypisane na ten dzień marksistowskie analizy. A za chwilę, Felchner popisywał się staniem na rękach. Był mistrzem tej sztuki.
Zresztą, co było bawić się w analizy. Nasz marksizm był prosty. W tym upatruję siłę jego oddziaływania na naiwnych, prymitywnych młodych. Po opanowaniu paru chwytów, wszystko dało się zanalizować. Wiedzy nie było trzeba, bo po co wiedza o królach i wodzach, kiedy historię tworzą masy. Indywidualności i odmienności pisarzy – po co? To pachnie głupstwami jakiejś mieszczańskiej fenomenologii. A wielcy profesorowie zapewniają, że nastąpi masowy akt twórczy klasy robotniczej, kiedy tylko zwycięska myśl techniczna komunizmu uwolni proletariat od jarzma fabrycznego znoju.
Trochę bałem się spotkań z warszawiakami. Było tam paru naprawdę utalentowanych, choć prymitywnie zmarksizowanych. Co ja się wyśmiewam? Przybyłem za rok na uniwersytet i też się znalazłem w tej mistycznej tłoczni co wyciskała nam resztki oleju z głąbiastych łepetyn.
Jednak wtedy wydawali się Inni. Zamknięci w swojej grupie. Zatopieni w nieznanych nam a ważnych sprawach. Chodzili jak chodzą, wiedzący o rychłej zmianie wszechświata. Pośród nas. Ciemnego tłumu.
Czułem, że mają klucz. Do „wszechwszystkiego”. Bo przecież to, co wokół nas, musi być logiczne. A bezład i niejasność jest tylko wynikiem naszej nieznajomości zasady – prawa wszechświata. Historii. Ona, kiedy mamy klucz, jest zawsze po naszej stronie. I kiedy przekręcimy tym kluczem mistyczny zegar przyszłości, wszystko pójdzie logicznie.
Nie będzie złodziejów – bo po co kraść w sytym proletariackim społeczeństwie.
Nie będzie wojen – bo wojny, to nie interes proletariatu ale kapitalistów co ogłupiają ludy.
Nie będzie sprzedajnych uciech – bo nie będzie pokusy pieniędzy.
Nie będzie głodu – bo każdemu wedle jego potrzeb, a od każdego wedle jego sił i zdolności…
Proszę uwierzcie mi. Tak zaczynaliśmy wierzyć. Może właśnie dlatego, że hasła te były porażająco prostą odpowiedzią na wszystkie pytania.
My, z czasów szeptu, niejasności, krwi, nienawiści, niepewności wobec wszystkich norm i bohaterów mogliśmy otrzymać odpowiedź. Co więcej – odpowiedź usprawiedliwiającą niejako. No bo jak się nie wiedziało na czym polega błąd świata, to się w błędzie żyło.
Nie śmiejcie się. W 55 roku i w 56, bardzo wielu, poważnych ludzi pisywało z poetycką naiwnością czym nie jest socjalizm i dochodząc do pytania czym jest dawało odpowiedź ostatecznie naiwnie podobną i pełną optymizmu – niby wyciśniętą z naszych głów głąbiastych.
Tak więc, niemal na klęczkach przystępowałem do zaszczytu poznania grupy warszawskiej. Po chwili okazało się, że jesteśmy w domu. Może warszawiacy już się nasłodzili prawidłowościami marksizmu, ale Felchner znów zachwycał swoim staniem na rękach. A potem ruszyła wzniosła, ideowa zabawa.
Krąg. W kręgu przywódca. Przystojny, czarniawy, lekko kosooki – ach, jak to się wtedy ceniło. Zwinnie przytupując drobi i śpiewa.
Po raz pierwszy słyszałem wtedy tak śpiewaną rosyjską pieśń żołnierską. Nie te Katiusze zawodzone w 44 niby wesołe a pełne rozdzierającej tęsknoty.
W tamtych pieśniach jakie słyszałem od Rosjan, kiedy przyszli na moją ziemię dzieciństwa, frontowi żołnierze nadawali wiadomość: Z nami kłopot jak z żołnierzami. Ale front ruszył i przyjdzie druga linia. Spece z Nie Wiesz Kiedy Wrócisz do Domu.
Młody chłopak w czerwonej koszuli odwracał się do mieszkańców naszej wioski i śpiewał pięknie oraz rozpaczliwie:
Oj doswidania, oj doswidania
Ja nie zabudu toho stradania
Mołojec w kole warszawskich polonistów, to był inny, nowy człowiek. Przystanął i zaciągnął. Głosem ładnym. Stepowym. Skąd go miał?
Hej, hej, krasnyj gieroj
Na razwiedce bojewoj
I wszyscy w kole starali się naśladować kozaka.
Było w tym piękno dzikie. Jakaś nieznana wspólnota. Kiedyś w 48 roku, nasz biedny obóz harcerski gościł u młodzieży z prominentnej kolonii. Było to w zamku sudeckim. My zanuciliśmy swoje biedne, ogniskowe, leśne piosenki, a oni na to:
Do mazura stań wesoło!
Cała kolonia na wszystkich piętrach pałacu huknęła zgodnie. Było to porażające.
Jedność. Tożsamość. Przynależenie. Przypisanie. Określenie – widać tęsknota za takim niby wzniosłym niewolnictwem siedziała i we mnie. W głębi ducha, chyba młodziutki państwowiec, chciałem jasnej idei, jasnego państwa, jasnego wojska, znaku, sztandaru, hymnu.
Na szczęście wirowanie koła zakończono. Zaczęła się popijawa. Wtedy po raz pierwszy w sposób obiecujący przytuliliśmy się z pulchną czarnulką. Ruszamy na spacer. Jest śnieg, lód, ale noc pełna tajemnic.
Pierwszy pocałunek. I poślizgnąłem się potężnie. A że to było na przełęczy oblodzonej drogi, pomknąłem w ciemność. Tak zakończyło się ideowe szkolenie na Zjeździe Młodych Polonistów.
W następnym wpisie wspomnę Marianka Ośniałowskiego.