<

Oficjalna Strona Ernesta Brylla




Archiwum z miesiąca marzec, 2010



Cztery wiersze na środę

31 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wiersze

Opis fresku z Padwy

 

Judasz całuje Mistrza tak żarliwie

Że nie do oderwania

Usta do ust

Prawdziwie fałszywie

I tak zostanie

Będzie zasłaniał

Swym ciemnym ukochaniem

Oślinionego

Zanim zabójcy dopadną swego

Wybije godzina wydania

Judasz

 

 

Ten żołnierz, co w Ogrójcu…

 

Ten żołnierz co w Ogrójcu miał odcięte ucho

I przylepione cudem – nie był zbyt szczęśliwy

Niby słyszał a jednak jak trzeba nie słuchał

Z lewej strony świat martwy. Z prawej nagle żywy

Uczciwie mówiąc trudno żyć wspomnieniem

Chwili – między odcieniem oraz przylepieniem

Od prawej strony świat jest rozszczepiony

Na głos ciemny i jasny

Otworzony

Do rdzenia duszy, trawy i kamienia

Z lewego ucha

Ziemia przemilczenia

Głos tak zatarty jak pieniądz fałszywy

Brzęczy nieżywy

O ucho nasze przywrócone cudem

O łbie mój rozpęknięty naprawdę, obłudę…

Chełm kark uciska

Az ślina idzie z pyska

Jakie słyszenie odzyskam?

 

Kto Jej…

 

Kto Jej powiedział: Syna porwali

I jak powiedział? Bo jak opowiedzieć

Niejasno było, wszyscy się pospali

Uczeń pocałował, a obcy związali

Piotr walczył, odciął ucho żołnierzowi mieczem

Ale On ranę uleczył…

Kto opowiadał matce te wieści? – Niepewny

Czy zawiadamia się krewnych?

Ale ukradkiem – Matkę…

Może ten żołdak. Straszne czuł swędzenie

W przyrośniętym uchu. Więc ciemne zdarzenie

Objaśniał jak umiał gładko

Pocierając łeb krwawą szmatką

A ona z tej ciemnej wiedzy

Tak chciała się czegoś wywiedzieć

Była cisza. Może taka jak wtedy

Kiedy odszedł zwiastowania Anioł

A kłopoty ziemskie spadły na nią

Jak spadają dalej lawinami

Na matki dzieci porwanych

One, biedne przybiegają z płaczem do Niej

Proszą: Niechaj będzie wyjaśnione

Dlaczego? Gdzie dziecko zabrali?

Matko Boska – co będzie dalej?

 

Sędziowie

 

Sędziowie, co skazują Boga są w porządku

Wyrok śmierci jest bardzo wedle prawa – prawy

Nie sądzili – wieczności co nie ma początku

A tego, co nie wiedział gdzie koniec zabawy

W człowieka.

Człowieczeństwo jest ograniczone

Tak jak i limit cudów. Można martwych z grobu

Powracać – ale najpierw niechaj dadzą słowo

Że po krótkim urlopie zawrócą z ciemności

Nie wolno jednak by nieśmiertelnością

Władał Bóg narodzony. Tak może rozkazać

Tylko Przedwieczny. Jeśli wedle prawa

Chce mieć prawa człowieka – więc się doczeka

Wyroku. Czysta rozprawa

Wiersz na Wtorek

30 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wiersze

Relacja świadka

 

…mieszkałem przy tej górze i mieszkam do teraz

Mówił coś, błogosławił – lecz jak się otwiera

Okiennice to skrzypią. Stare, oberwane

Zawiasy

Załamane skrzydła biją o ścianę

Od jeziora wiatr huczy

Mówią, On nauczał

Z tego miejsca

Nie byłem

Zapodziałem klucza

No i nie mogłem zostawić obejścia

Ale zebrałem coś po tym kazaniu

Kosze chleba. Ułomki wprawdzie – ale dobre

Dla kurnika. A resztki ryb podjadły sobie

Koty i nawet perliczki, mój Panie…

Stado

Trzy wiersze na Poniedziałek

29 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wybrane wiersze

Wielu już umie chodzić po jeziorze…

 

Wielu już umie chodzić po jeziorze starym

I nie ma tajemnicy dla nich Genezaret

Żadnej głębi niestety

A więc piruety

Wyczyniają

I opadają

I skaczą w niebo potrójnym łamańcem

Jezioro stwardniało. Więc powszechne tańce

Nie zostawią na fali najmniejszego znaku

Jest plastikowo. Tak w sam raz dla ludu

A ludzie nieszczęśliwi. Ciągle pragną cudu

Chcą iść po nieznanej głębinie

I wierzyć

Tonąć

I krzyczeć

Jako Piotr – że ginie

Jeśli nie ma głębiny

Każdy jest nijaki

A chciałby być inny

Swoim imieniem nazwany

Kiedy mu rękę podano

Więc czekają na znaki

 

Chodzenie po wodzie

 

 

Rozmowa w branży

 

… znaleźli ponoć na dnie Genezaret

( Jezioro w Galilei) – jakąś łódkę starą

Stępkę stwardniałą. Parę desek. Mało

Żeby to nas poruszało

Mówią – nauczał stąd a przed nim cały ląd

Zapchany, jeden właził na głowę drugiego

Żeby się szybciej uczyć nauczania Jego..

A jak niżej ktoś łeb miał spłaszczony?

Widać słuchał z niedobrej strony

Wiadomość o łodzi wielce jest niepewna

Kupić nie kupić to drewno?

A jak deski prawdziwe? A jak echo szczere?

I pobożni turyści pojmą po co przyszli

Można zrobić świetny interes

 

Za stołem w gospodzie w E.

Zostań z nami

Dopiero teraz

Nie jesteśmy sami

Wino się otwiera

Do smaku zapomnianego

I chleb do tego

Właśnie siły nabiera

Zostań z nami

Bo jesteśmy spłakani

I ty zmęczony – przyznaj

Resztka opuchlizny

Na twojej twarzy sklęsła

Opijemy zwycięstwa

Skończył się krwawy zamęt

Zostań z nami

Bo sami

Nie umiemy już być ze sobą

Próbujemy – ale się nie składa

Kłamiemy sobie co dzień

Daj nam wiarę Panie

Aby zdrada

Nie zatruła wina w gospodzie

Dwa wiersze na Niedzielę Palmową

28 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wiersze
A to czemu… 

 

A to czemu? Kiedyśmy wyszli

Jak się godzi z feretronem, psalmami

To anieli z nieba nie przyszli

Sobie – jesteśmy sami

Cichym światłem pulsuje ziemia

I pieśń wysoko idzie

Ale siły tam wrócić nie masz

Bo jakoś jesteśmy bez skrzydeł

Może lecieć do serca przestrzeni?

Ale to by raczej nie wyszło

Bo jesteśmy strasznie obciążeni

Dekoracją złocistą

 

Palma Kurpiowska

 

 

Kuszenie

 

Po śladach Jego szedł Zły. Przeinaczał

Ślad delikatnie. Wcale nie zacierał

Pogłębiał raczej

Aby nie uwierał

Nawet kamyk gdy ruszymy tym śladem

Niech idą lekko, kwieciście gromady

Niech drogę miękkiej pieśni porosną lewady

Może trochę trujące

Lecz wydmy gorące

Na których Boży ślad był odciśnięty

Trudne są, żmudne

Znak już rozmazany

A może wcale ten znak nie był dany

A może wcale nie tam droga święta

Bo dokąd?

Na wędrówki ludziom są oddane

Proste ścieżki

Omińmy pustynie przeklęte

A nawet jeśli. Po co się w nie nurzać?

Ślady pewno zasypały burze

Zresztą On był na chwilę w pustyni lecz wrócił

I trzeba szukać Go w kwiecistych krajach

I w lepszą stronę drogę odwrócić

-A może nie wędrujmy. Tu się zostaje

Śpi i śni…

Ciemny obłok uniósł się nad nami,

Niby baśń, że idziemy wciąż Jego śladami

(Wedle Cyryllonasa, IV, V wiek)

Jak dobrze rozpalić w piecu

26 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Jaki ja byłem wtedy, jaki ja byłem…

Takie pytanie można zadawać sobie w kółko. I niby wiemy jakimi byliśmy, niby pamiętamy co się działo, w tym przynajmniej kiedy to było nasze, a nie wiemy.

Spotykam się z dawnymi kolegami. I widzę, że oni przeżywali wszystko inaczej. Tak ku mojemu zdziwieniu jest i z historią Współczesności. Dla mnie po rozbiciu zespołu było jak po trzęsieniu ziemi. I nic nie mogło się skleić.

A dla nich Współczesność lepiej czy gorzej, ale trwała wiele lat. Przychodzili różni naczelni, odchodzili ale zawsze była grupa kolegów, która miała o czym gadać. Opisy niezwykłe, ponoć interesujących biesiad w klubie dziennikarzy na Foksal. Wzajemne sprawy, zabawy, popijawy.

Mnie tam nie ma. Więc rozumiem co wspominają i nie rozumiem. Ale czy naprawdę nie mogłem być z nimi?

Ja tłumaczę to tak. Po owej porannej przedwigilii ze śledzikiem, która skończyła się zmianą zespołu naczelnego, na 3 lata wywędrowałem do mieszkania w Otwocku.

 

Mieszkanie? Przemieszkiwałem tam w drewnianym letniaku. Wtedy zakładałem pierwszą rodzinę. Drewniak był straszliwie przewiewny. Domki takie służące jako letniskowe budowane były na zasadzie: Jakaś drewniana konstrukcja. Z zewnątrz oszalowana byle jak, byle jakimi deskami. Od zewnątrz maty trzcinowe i coś niby zaprawa na ścianę. Pomiędzy deskami igliwie suche z sosen otwockich. Miało to igliwie izolować od zimna ale po latach kruszyło się, osiadało i wiatr przez ściany dmuchał.

Żadnej kanalizacji. Pompa z wodą, taka z rączką do pompowania, na podwórku. Ubikacja gdzieś na zapleczu podwórka w tak zwanym domku nad urwiskiem. Latryna. Piec kaflowy marny, w którym palić strach bo ściany drewniane, wysuszone i to igliwie pomiędzy ścianami. Pożar wisiał w powietrzu przy każdym paleniu.

Zimy były trudne. Pamiętam przed nowym rokiem zaraz po wyrzuceniu mnie z redakcji (to był więc koniec 59), jechaliśmy z Warszawy. W posiadaniu tego mojego pierwszego zalążka rodziny był prodiż elektryczny. Na nim mieliśmy upiec kawał indyka.

Pociągi stanęły. Po długim oczekiwaniu na Dworcu Wschodnim w Warszawie, zaczęliśmy gorączkowo szukać w pamięci adresów jakichś kolegów, u których przetrzymamy noc. Ale to było przed Sylwestrem i nie wiadomo było kto gdzie jest i co będzie w tych dziurach, które wtedy uważaliśmy za wspaniałe mieszkania. Na dodatek tramwaje też stanęły i dostać się na drugą stronę Wisły, to była już długa wyprawa.

 

Więc noc na Wschodnim. Bo opisywany przeze mnie ongiś w wierszach, a i ostatnio w Zapiskach niedaleki bar na ulicy Kijowskiej odpadał. Tam się z porządną dziewczyną strach było pojawić. Był to przecież rejon Brzeskiej.

Tyle razy łaziłem po tej praskiej okolicy. Kiedy dziś o tym myślę, nie rozumiem dlaczego nigdy nie spotkały mnie typowe dla Brzeskiej kłopoty. Bo dzielnica złodziejska ponoć bandycka, rozbójnicza.

A z moim życiem ciągle się krzyżująca. Jeszcze jako młodziutki chłopak, kiedy przenieśliśmy się do Gdyni, jeździłem na Święta Bożego Narodzenia do mojej Babki. Została w Komorowie i mieszkała tam z cztery lata. Jadąc do Ostrowi Mazowieckiej, przy której położone było Komorowo, trzeba było przesiadać się w Warszawie. Z Dworca Wschodniego na Wileński. Najkrótsza droga prowadziła, jak mi się wtedy wydawało, właśnie kanionem Brzeskiej.

No i tak paradowałem z dwiema walizkami uczepionymi paska i przewieszonymi na ramieniu. Nikt mnie nie zaczepił.

 

A potem już na studiach, wędrówki po Warszawie. Prawie wszystkie domy akademickie, w których mieszkałem legalnie albo na waleta, znajdowały się po lewej stronie Wisły. Ale jeżeli stolica była w jakiś sposób moim domem, to była nim ta prawobrzeżna Praga. I okolice bazaru Różyckiego.

Pamiętam „Różyckiego” jeszcze z czasów okupacji. Tu bowiem, rzadko, ale przyjeżdżali, z naszych stron ludzie na zakupy. W ogóle nie znali innej Warszawy.

Bo po co? Na „Różyckiego”: można było wiele kupić. A jak nie było na „Różyckiego”, nie było gdzie indziej. Tak myśleliśmy. Poza tym z kupowaniem jest jak z odwiedzaniem teatru. Pisałem już, jak nieswojo czułem się w Gdyni w Miejskim Teatrze. Było za elegancko, było tak, że długo musiałem się uczyć tego, aby teatr a tym bardziej filharmonia stały się moim miejscem. Domem był teatr amatorski. Jego sala, jego styl, jego publika. To samo w teatrze zakupów. Na „Różyckiego” można było dowiedzieć się: Gdzie i co? W czasie okupacji było to miejsce skąd łatwo uciec przed łapanką. Po wojnie pełno tu było tak zwanych agentów, tak nazywano nawet urzędników skarbowych. Ale byli oswojeni, dobrze namaszczeni.

No i pyzy. Przynoszone przez kobity, sprzedawane z okutanych garnków. Pyzy, na które warto było przyjechać z daleka.

 

No tak, ten kawałek stolicy pojmowałem. Kijowska, Brzeska, bazar, Dworzec Wileński, Radzymińska, Stalowa, Kawęczyńska. Jeszcze w latach 47 czy 48 odwiedziłem tam po raz ostatni mieszkanie naszej warszawskiej znajomej pani Czoj. Na Kawęczyńskiej. (o pani Czoj czytaj także w dziale „Poczta”). Nocowaliśmy z moim przyjacielem z Komorowa, Ryśkiem. Coś tam z prowincji przywieźliśmy, coś mieliśmy zawieść do Komorowa Starego. Bo handel szedł prawie jak za okupacji.

Ale najważniejsza była u pani Czoj biblioteka. Miała takie książki jak na przykład Bajarz Polski, wielką księgę z ilustracjami. Miała też dużo powieści Juliusza Verne. Można było, leżąc na jakimś posłanku zrobionym z foteli, czytać te księgi przy blasku lampy gazowej. Bo było tam gazowe oświetlenie. Jakże wspaniałe po półcieniach naftówki.

A upajający, słodkawy zapaszek gazu, którym przesiąknięte było całe mieszkanie. Ach, to było zbliżanie się z prowincji do „Wielkiego Świata”.

I zasypianie przy wspaniałym zgrzycie i pisku tramwajów, co niedaleko miały swoją pętlę. I tak wielkomiejsko jęczały zawracając.

Ale uciekłem we wspomnieniach za daleko.

Na razie więc jesteśmy w tłumie wściekłych podróżnych na Dworcu Wschodnim. Mamy też prodiż i kawałek indyka.

Ale, ale! Błysk radości w ciemnej chmurze beznadziei. Pociąg w stronę Otwocka rusza. Wprawdzie jedzie tylko do Międzylesia ale co potem to potem. Jedziemy.

W Międzylesiu pociąg idzie jeszcze jedną stację dalej. Do Miedzeszyna. Ryzykujemy, że może pójdzie dalej. Ryzykując to, tracimy ostatnią możliwość przytulenia się u kogoś na noc. Bo w Międzylesiu, dość daleko od stacji, ale zawsze, mieszkał Lesio Małachowski. Kolega dużo starszy, osadzony już lepiej w życiu. No, ale zawsze kolega, brat po piórze i jeden z tych co tworzyli ciekawą grupę w czasach zwanych Październikiem 56 roku.

Galeria Krzywego Koła

 

Pierwsze zebrania Krzywego Koła odbywały się w mieszkaniu Ewy i Juliusza Garzteckich, właśnie na ulicy Krzywe Koło. Na ścianie domu jest napis-malunek: KKK. Potem, już w Domu Kultury, róg Staromiejskiego Rynku i Jezuickiej.

Były to czasy wielkich przełomów. Tu powiem tylko, że razem z Aleksandrem tworzyliśmy zespół wydawanego wówczas na powielaczu półlegalnego (bo teoretycznie wydawanego jako „biuletyn dla użytku wewnętrznego”) ogólnopolskiego pisma Klubów Inteligencji. Nazwa nawiązywała do pisma, które miał kiedyś wydawać Tadeusz Borowski, ale zostało zastopowane. Nowy Nurt. Pisało tam wielu ludzi.

 

Wszystkich orientacji Kluby Inteligencji powstawały wszędzie. Rodziły się inne pisma, galerie.

Najsłynniejszym ostatecznie okazał się Klub Krzywego Koła, którego członkami i to jednymi z pierwszych była jadąca do Miedzeszyna para. A Lesio Małachowski był z nami związany klubowo.

Ale teraz te koneksje na nic. Bo dzielą nas od Lesia laski sosnowe. A nam bliżej do Falenicy. Tam, ze stacji, odchodzi jakiś awaryjny pociąg parowy. Idziemy, dochodzimy. Jedziemy, dojeżdżamy. Idziemy i jesteśmy w naszym drewnianym spróchniałym domu.

Woda zamarzła. Studnia nie działa. Zimno tak, że nawet po zapaleniu światła, karaluchy nie umykają spod stóp. Klimat już i dla nich za surowy. Myszy też nie słychać. Zaczynamy rozpalać ostrożnie w piecu. Ryzyko pożaru czy pewny koniec zlodowacenia?

 

Piec zaczyna.

Miałem wtedy wielką umiejętność palenia w każdym, nawet najgorzej ciągnącym piecu. Polegało to oczywiście na odpowiednim układaniu drewienek podpałki, potem grubszych gałęzi. Takoż manewrów drzwiczkami pieca, żeby wytworzyć ciąg. To każdy, kto walczył z piecami wie.

Ale ja miałem jeszcze wiedzę tajemną. Zaklęcia i wiersze, które należało szeptać. We właściwych momentach, we właściwe kafle czy otwory, tego żywostwora, jakim jest każdy piec.

Napisałem nawet Poemat o paleniu w piecu. Może go znajdę i wtedy fragmenty objawię. Poezja jeszcze kiepska ale wiedza tajemna już duża.

Tak więc szepcę te zaklęcia. Piec rusza. Uproszony, zaklęty, ugadany, zaczyna nawet huczeć. To trochę niebezpieczne, bo jak się nagrzeje drewniana ściana? Ale mróz. Trudno.

Piec śpiewa i powoli, powoli podnosi się temperatura. Nad ranem dobiliśmy do minus dwóch w polarnych stronach naszego jednopokojowego schroniska.

 

Wspominam to, aby jakoś wytłumaczyć dlaczego odcięcie od redakcji stało się dla mnie odcięciem od kolegów i Warszawy. Jakie były trudne dojazdy, napisałem. Ale kiedy mnie wyrzucono, otrzymałem tak zwany „zakaz pracy w jakichkolwiek instytucjach związanych z kulturą”. Praktycznie, z trzech lat zakazu, dwa były okresem dość ostrego bezrobocia. Wyprawy do Warszawy były ryzykowne, bo nie miałem pieniędzy na bilet. A kupić miesięcznego biletu nie mogłem bo nie miałem oficjalnego miejsca pracy.

Szukaliśmy tej pracy daleko, nawet w Gorzowie Wielkopolskim. Tam dano ogłoszenie, że potrzebują pracownika do domu kultury. I byłbym gorzowianinem, gdyby nie ten zakaz. Po dwóch dniach rozmów powiadomiono mnie z lekkim smutkiem w Gorzowie, że niestety. Cały styl życia jakim żyło moje pokolenie został mi tej słynnej przedwigilii odjęty.

Ja pamiętam tak, że wspomnę raz jeszcze bo pisałem już trochę na ten temat. Siedzieliśmy w redakcji. Tradycyjny śledzik. Wszystko idzie dobrze. Numer noworoczny zapowiada się ciekawie. Znaczenie pisma, tak nam się wydawało rośnie. A najważniejsze: mamy gdzie pisać, czytają nas. Jesteśmy razem. Jest ciepło w pokojach redakcyjnych. Tu pewno urządzimy skrytego Sylwestra. Jest praca, jest ciepły dom, są przyjaciele. Mówimy i głupoty ale i uczymy się rzeczy ciekawych. Każdy coś z nieznanych czy zakazanych krain literatury wygrzebuje i znosi do tego domu.

Nagle telefon od wydawcy. Wydawał nas wtedy „Ruch”. Więc byliśmy w innym wydawnictwie niż większość gazet.

Idziemy. W gabinecie dyrektor wydawnictwa ze skamieniałą twarzą. Myślę, że ta decyzja jego też zaskoczyła. Bo chyba lubił naszą redakcję.

Decyzja wydziału KC (bo oni decydowali) taka:

Zmiana naczelnego. Jaki, jeszcze dyskusja trwa, ale Staszek Grochowiak jest już tylko kierownikiem działu. Z redakcji odchodzą. Pisałem już kto. Mnie to też dotyczy.

 

Koniec.

Ale jak było dalej napiszę za kilka dni.

Wspomnienie o Janku Himilsbachu

20 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

To przybieranie póz i naszeptywanie sobie prawd trwało przez króciutki okres mojej pisarskiej młodości. Od wyjazdu z Gdyni (czyli rok 52) do pierwszego własnego oddechu – czyli roku 1955. Ale ja, podchodzący z nabożeństwem do pierwszych w moim życiu prawdziwych artystów, męczyłem się jak Piekarski przez lat trzy.

Właściwie początkiem, sygnałem tych „mąk przekształcania” mogła być konferencja w Międzygórzu.

Popatrzcie jeszcze raz na program tej konferencji. Na zagadnienia najważniejsze ponoć dla wychowania młodych. No ale młody byłem i męczyłem się dość leniwie. Nie żebym wiedział iż brniemy w głupotę. Może nawet w krwawą głupotę.

Nie. Byłem wprost oczarowany sobą. Bo z jednej strony bida straszliwa studenckiego życia. Prymityw bytowania, który potem zaowocował wierszami o wannie, i balladami o kluczu do wymarzonego mieszkania. A z drugiej strony, w czystej, dobrze opalanej sali Związku Literatów wielce intelektualne biesiady.

Czy pisałem o kluczach i wannie w tych latach zasysania mnie przez głupotę?

 

 

O nie, męcząc się straszliwie, starałem się wykonać poetycko nauki moich mistrzów w widzeniu prawdy.

W Po Prostu już w roku 55, wydrukowano wreszcie mój wiersz o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej. Był taki bar, może jest dalej… A wiersz zaczynał się tak:

 

W barze „Zdrój” przy ulicy Kijowskiej

Suchotnicza chrypi harmonia,

Cuchnie słodko piwem i czosnkiem,

A harmonia kaszle i kona…

 

Pamiętam dyskusję na naszym kole młodych, kiedy go czytałem. To było wcześniej, bo napisałem wiersz w 53 roku.

Niepewny, wystraszony, intelektualnymi i dialektycznymi dowodami słuchałem nauk. Nie tyle pouczali mnie moi młodzi współpisarze ale światłe umysły i znane nazwiska. Coraz bardziej czułem się obiektywnie zagubiony. I wrogi naszej rzeczywistości. Co z tego, że subiektywnie pisałem wiersz jak najszczerzej i w prawdziwym natchnieniu. Prawdziwym, nie wymęczonym. To wiedziałem na pewno, bo przedtem, z jakie pół roku, starałem się opisać świat wedle obowiązujących recept, zanim w rozpaczy machnąłem balladę o barze.

Czy wierzyłem w recepty? Wierzyłem. Były takie jasne, takie ustalające wszystko, dające odpowiedzi na każde pytanie.

 

Pisałem już chyba jak prymitywny materializm dialektyczny był podniecający dla nas młodych, niedouczonych. W pół roku opanowało się nauki i już można było wchodzić w dyskusje z najbardziej mądrymi. Najbardziej zastanawiające jest, że bardzo uczeni z pokorą dyskutowali z nami. Naprawdę nic za nami nie stało. Oni byli ważni, często sprawowali wysokie urzędy, ale jak pamiętam, słuchali z uwagą i pokorą najdzikszych naszych wypowiedzi. Byle były „proletariackie”.

Bo my byliśmy przyszłością. My też często byliśmy z prowincji, z klas społecznych – tych „najsłuszniejszych”.
Jan HimilsbachPamiętam Janka Himilsbacha. Bardzo się przyjaźniliśmy i razem uczestniczyliśmy w dobrowolnych męczarniach przemian.

Janek pisał wtedy wiersze. Koślawe i okropnie marksistowskie. Starał się też sklecić powieść o Marianie Buczku. Temat: komunista, więzień sanacji, we wrześniu, przez wojnę, uwolniony z więzienia, ginie w obronie naszej ludowej Polski. A jego ciemięzcy umykają mostem w Zaleszczykach.

Nic z tej powieści Jankowi nie wychodziło. Czytaliśmy sobie (poza oficjalnym czytaniem na forum Koła Młodych) nasze pierwociny. Janek czytał i nagle sam czuł, że to nie do zniesienia. Wtedy przerywał sagę o rewolucjoniście i radosny jak stolarz, który uciekł od heblowania trumny zaczynał fantastyczne opowieści.

Słuchaliśmy z zapartym tchem. To była cudowna prawda. To się widziało. To żyło.

 

– No ale co z Buczkiem? I skrzywiony Janek wracał do heblowania swojej pisarskiej trumny.

 

Wreszcie też wyrwał się na wolność. I wydał parę książek z fantastycznymi, niepowtarzalnymi opowiadaniami. Tymi, które nam szeptał.

W tych czasach przybierania póz, przemieszkiwałem czasem u Janka na statku wiślanym „Waryński”. Bo Janek pracował tam jako palacz. Mieliśmy nawet plan, aby u jednej wdowy wynająć pokoik przy kuchni. Na Bednarskiej. W mocno zrujnowanym domu.

Ale pieniędzy brakło. Poza tym Janek dostał nagle posadę palacza w kotłowni Centralnej Rady Związków Zawodowych. No i miejsce do spania. Trzeba było jednak wyposażyć Janka.

 

Tu zaczyna się jedna z opowieści unieśmiertelnionych potem w książce przez Himilsbacha. Występuję tam w dziwnej roli Młodziana Przyzwoitego, co długo broni się przed roztrwonieniem społecznych pieniędzy na wódkę i dziewczynki.

Jest trochę prawdy. Byłem bowiem człowiekiem z ogromnym poczuciem obowiązku.

Może dlatego znana tłumaczka, jedna z naszych ideowych opiekunek, pani generałowa Szleyenowa, kazała mi się stawić z Jankiem w jej mieszkaniu. Było to chyba w blokach przy Belwederze. Wrażenie odnieśliśmy ogromne. Bo zanim dostaliśmy się do mieszkania, trzeba było przejść przez posterunek wojskowy.

Tak więc przekazanie nam, a właściwie mnie, pieniędzy, za które miała być kupiona:

 

Pierwsza w życiu piżama Jana Himilsbacha

Kołdra, poduszka i poszewki

Chyba coś z ubrań…..
 

 

Tak, uroczystość przekazania pieniędzy była dla mnie jako uroczystość państwowa. Stając na baczność, ściskałem kopertę i zgadzałem się z poleceniami generałowej:

 

– I żadnych knajp po drodze…

 

Poszliśmy sztywni i dumni jak na pochód. Dalej było gorzej. Pieniądze częściowo zostały przehulane.

 

W opowiadaniu Janek opisuje poczciwego młodzieńca, który domaga się od panienek rachunku, bo trzeba się z wydatków rozliczyć przed generałową.Niech mu i tak będzie.

Więc i Janek się wreszcie wyzwolił z mąk i mnie też chyba się udało. Choć wyjście z tej głupoty nie było proste. Sam się łapię i dziś na bezsensownych sympatiach do różnych, zbyt prostych poglądów, bo coś mi dźwięczy z muzyki i durnej ale i chmurnej młodości.

Na razie jednak Janek był młotem na partyjnych intelektualistów. Zawsze robili się niepewni, kiedy on zaczynał. A mieszał zdrowe chłopskie poglądy z głupotami.

W każdym razie przy wielu strasznie ideowych nauczycielach wyglądał jako wyrzut proletariackiego sumienia. Niewielki, krępy, z gębą nieco przemacerowaną. Głosem schrypłym jak prawdziwy głos człowieka pracy, zaczynał swoje wywody. A oni wątli, pełni nienawiści do swoich postaci zbyt burżuazyjnie wyglądających, słuchali milcząc, schrypłego głosu Janka.

To był Głos. Nie ich wypieszczona polszczyzna. Albo udawana prostota. Głosem Janka nie mogła być objawiona niesłusznie klasowa myśl.

 

I tym głosem Janek wsparł mnie w czasie pamiętnej dyskusji o barze „Zdrój” na ulicy Kijowskiej.

 

Najpierw było tak. Koryfeusz myśli marksistowskiej, jeden z ważniejszych pisarzy w naszej współczesnej literaturze – ale wtedy oszalały ideowo – dowodził:

– Co z tego, że autor wiersza mówi, iż jest to wierny obraz ulicy Kijowskiej. Dla niego jest wierny a dla nas kłamliwy. – Bo widzisz, – zlitował się nade mną – są dwie prawdy. Prawda subiektywna, no opisujesz, co niby widzisz. Ale to fałsz. To może zobaczyć byle kto. Pisarz naszych czasów, – podniósł głos – musi docierać do prawdy obiektywnej. Czyli, widzieć to, czego może kto inny jeszcze nie zobaczy. A co jest. Co rośnie. Co kształtować będzie naszą przyszłość. Po to macie talent. Po to. A nie by opisywać coś, co już obiektywnie u nas nie istnieje.

Tu rzucił cytatami z dzieł literatury radzieckiej. Wynikało z tego, że wiersz powinienem natychmiast zmiąć, połknąć i zapomnieć o wybryku mojego nieukształtowanego światopoglądu. I wrócić dalej do ćwiczeń nad prawdą obiektywną. No, co najwyżej pozwolić sobie na wytchnienie liryczne, czytając wiersze Szcipaczowa. Po rosyjsku. Był taki strasznie wtedy modny w sferach ideowych liryk prawdy obiektywnej.

 

I pewno z moją posłuszną naturą znów utonąłbym na rok w brei bezsensownych starań o wiersz słuszny ideowo. Ale nagle wstał Janek i swym chrapliwym głosem wyszeptał. A szept był przenikliwy:

 

– A ja mogę zaświadczyć, że opis Ernesta to prawda. Sam do baru chodzę i moi koledzy robotnicy też…

 

Przyjaźń z Mariankiem to był inny czas. I ja już byłem inny, wyzwolony choć trochę. Powinienem pocałować w rękę tych co robili wyłom w murze. Jakby nie byli naiwni, jakby nie byli jeszcze w widzeniu świata ograniczeni, oni wybili szczelinę. Więc całuję ich rękę. Trochę i swoją, bo też wybijałem.

A jednak, jednak. Jak długo zostaje w nas nauka nienawiści..

 

Kiedyś, chyba w 53 roku, w mękach kształtowania słusznego ideowo poglądu napisałem sentencję:

 

„Nasza miłość to wrogom nienawiść”.

 

Ach jaki byłem dumny. A jak mi dziś wstyd i gorzko. Nic nikomu przez ten wiersz się nie stało. Oprócz mnie. Przez ile lat to kłamstwo we mnie tkwiło.

Może zresztą napisałem co czułem. Bo jak wspominam, strasznie byliśmy prymitywni moralnie. Może to dzieciństwo wojenne, może to bezwzględność stalinizmu.

Ale nawet potem, chcąc niby wolności i demokracji, widzieliśmy od razu jaka ona ma być. I każdego co miał inne zdanie gotowi byliśmy niszczyć. W imię prawdy, w imię swobody, w imię wolności.

Co złe szybko w nas wchodzi i długo zostaje. Czasem przypominam sobie jak myślałem. Nawet w tych czasach wybijania szczeliny w murze.

 

Jest rok przełomu. Rozpada się organizacja Związku Młodzieży Polskiej. To dobrze. Bo powstają naturalnie, prawdziwe – tak myślę – Związek Młodzieży Robotniczej, Związek Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Rozmawiamy o tym. Jeden z moich kolegów, bardzo aktywny bojownik o swobodę październikową, opowiada o tych wolnych zebraniach. Młodzi ludzie tworzą swoje demokratyczne organizacje. I tym samym tonem mówi o tym, jak z gromadką młodych członków Związku Młodzieży Robotniczej rozbijał zebranie Związku Młodych Demokratów.

 

– Nie będzie nam tu burżuj podnosił głowy….

 

I ja tego słuchałem. I nawet nie przychodziło mi do głowy, że jest to znów wstawianie krat w wybitą szczelinę. Dzięki Bogu w moich niezdarnych wierszach z tamtego czasu byłem mądrzejszy. Zresztą w całym moim życiu to, co pisałem wyprzedzało moje myślenie i kombinacje na temat rzeczywistości.

Dzięki Bogu. Bo przecież człowieka tak łatwo omotać. Tak sam się czasem ochotnie oddaje w niewolę.

 

Więc, może bym boczył się na Marianka. Bo on był „wychowany na salonach” a ja akurat nie. Przykro pisać. Ta kropla gorzkiej nienawiści, ten głos jakby to było echo wołania Szeli… Skąd?

W 1954 roku dorwałem się do wierszy Miłosza. W bibliotece Związku Literatów. Tam nie podsuwali prohibitów pod nos, ale doszukać się ich było można. Oniemiały czytałem Dziecię Europy. Nie zgadzałem się z autorem, bo przecież nauczony byłem innego rozumienia literatury. Ale to była poezja. To się czytało! Czytało się, czytało i propagowało. O mało się nie skończyło wydaleniem z polonistyki. Ale wiele lat potem dopadłem takiego fragmentu:

 

Jeżeli wstępuje na marmurowe schody

Cham, niech stara się wyżłobić butem szczerbę

Na przypomnienie, że schody trwać nie będą
 

 

To było coś o mnie z tamtych lat. A może i trochę z całego mojego życia. Tak, byłem pewny, że szczerbę na marmurowych schodach trzeba zostawić. We wierszu… ale w życiu? Jak zostawić bym mógł szczerbę na schodach ukochanego domu Mariankowego dzieciństwa?

Marianek śnił mi się, jak i Staszek, jak Tadek. O, Tadek Nowak zrozumiałby dobrze to, co myślałem o dworskich schodach…

Więc Marianek. Najbardziej skrzywdzony rozbiciem naszej wspólnoty. Nigdy już nie znalazł takiej grupy. Bo byliśmy mu chyba bardzo bliscy. Choć na polanie młodości krzykliwi, niedopasowani do Marianka, starający się być męscy, zafascynowani boksem, wódą, romansami … Marianek szedł w inną stronę. Nie wiem czy nas obchodziła jego odmienność.

Potem wyjechał. W Paryżu popełnił samobójstwo.

 

Siedzieliśmy przy stołach na bujnej polanie

Wielkie było śniadanie na dnia powitanie

Pomiędzy nami pasły się jelenie

I drzewa się kłoniły na byle skinienie

Naprzeciw Tadek z pliszką na ramieniu

Przytupywał wesoło po nieba sklepieniu

Jeszcze mu nogi chorej nie odjęto

I mógł zawijać oberka dziewczętom

Marianek zawsze w kątku ostrożnie schowany

Za swoją złotą jak księżyc czupryną

Także nie wiedział, że będzie posłany

Wywiedzieć się od Boga.- Czy jest czy już minął?-

Obiad podano, ostrożnie sprzątnięto

Staszka z twarzą tak bladą jak duch porcelany

I odtąd jak sucharek siedziałem zwinięty

Patrząc kto będzie znów na stół podany

Podkurek, podwieczorek. No i już się stało

– Jaką mi przyjdzie kolację smakować

Ach, zakryć się obrusem? Czy pod suknię schować?

Tej pani co tak długo ze mną flirtowała

Ale kim jesteś pani w twardej krynolinie

I w perłach twardych jako mrozu imię?

Wyspy Szczęśliwe

19 marca, 2010
Kategorie wpisu: Irlandia

W Poczcie pojawił się ostatnio ciekawy list. Chciałbym jednak aby odpowiedź trafiła nie tylko do Barbary Beuth.

Wygląda na to, że kilkanaście lat propagowania poezji irlandzkiej nie poszło na marne. Są ludzie, którzy tę poezję czują. O specjalnych powodach jakie moim zdaniem skłaniają nas do wiary w niezwykłość Zielonej Wyspy starałem się napisać 5 marca do Bractwa Celtyckiego z Bielska Białej.

A teraz jeszcze o jednym. Czy rzeczywiście ta tęsknota za inną atmosferą życia – gdzieś tam, za morzami musi być tylko tęsknotą za legendą? Pamiętajmy – Irlandczycy często marzyli o ucieczce ze swego kraju. Denerwował ich tak samo jak denerwuje nas Polska.

 

Wystarczy popatrzeć choćby na kompleks Joyce’a. Z jednej strony zmykał z Irlandii, z drugiej nie potrafił bez swego Dublina żyć. Ale bez tego Dublina, który miał w pamięci. Ulisses jest przecież też czymś w rodzaju specjalnego przewodnika po Dublinie. Joyce umacniał swą pamięć szukając w różnego rodzaju materiałach o Dublinie, dopytując się wielokrotnie o fotograficzny obraz domów. O układ numerów na tablicach…

A jednak uciekał. Z Irlandii aby znaleźć swą Irlandię.

 

Czemu to piszę? Bo strasznie cenię tych, co szukają swej tajemniczej, wymarzonej krainy. Zresztą jakie to celtyckie. Przecież w starych legendach ciągle jest o podróżach morzem. Gdzieś na Zachód do Wysp Szczęśliwych, Wysp Młodości. Ale też jest wiele opowieści o tragedii powrotu z takich wysp.

Tak Oisin (zwany u nas Osianem), wielki poeta legendarnej drużyny wojowników i artystów jakimi byli bohaterowie wędrujący z Fionem, wraca do Irlandii. Był na Wyspach Wiecznej Młodości.(jeśli chcesz przeczytać wiersz kliknij)

Właśnie Oisin rozmawia z czaszką jednego ze starych przyjaciół których już dawno nie ma. A on wiecznie młody, bo żył na Wyspach innym czasem, wędruje teraz ich śladami. Irlandia jest teraz pełna innych ludzi. Biednych, skarlałych, nie pamiętających dawnych herosów Fiona. Ludzie ci trudzą się zbieraniem kamieni. Kamienie są strasznie ciężkie.

A Oisin jednym palcem podniósłby te głazy. Tylko, że… wrócił z Wysp Szczęśliwych na koniu. Czarodziejskim. Koniu, co miał go nieść bezpiecznie przez odmieniony czas. Pod jednym wszakże warunkiem. Oisin nie może dotknąć swoją stopą ziemi skarlałej ojczyzny. Jeśli dotknie, straci młodość wieczną. Zamknięta zostanie przed nim droga do Wysp Szczęśliwych.

I Oisin, litując się nad mordęgą ludzi, pochyla się z konia aby udźwignąć głaz. Popręg pęka i Oisin dotyka ziemi nogą.

Staje się stary, biedny, utrudzony jak inni.

Gorzka i piękna legenda.

Bo jednak Oisin odarty z czaru wiecznej szczęśliwości jest prawdziwszy.

 

Dlaczego o tym opowiadam? Bo myślę, że trzeba tęsknić za Zieloną Wyspą ale i może szukać jej wokół siebie.

Są ludzie warci tego. Spotykam ich często wędrując po Polsce. W Sandomierzu, Płocku, ostatnio w Siedlcach. Pewno spotkam ich za kilkanaście dni w Suwałkach. (dotyczy spotkań z 2001 roku- przyp. red.)

Z Siedlec miłych, gdzie opowiadałem i o starej poezji Irlandzkiej, przywiozłem podarowane mi zdjęcie.

 

Dla Przyjaciela

Krajobraz jak z wiersza Modlitwa Caoilte:

 

Niegościnny czas zimy, wiatr włazi pod skórę

I pogania jelenia, co wędruje w górach

Aż się głos niesie ponad przełęczami

Gdy byk przeciwko chmurom uderza rogami

 

O, to samotnik z Carran – mało kto się dźwiga

Tam gdzie jego łeb płowy nad przepaścią śmiga

Ten rogacz nie umyka jak byle jelonek

Z Aughty przez wilki w dolinach goniony

 

O, to samotnik z Carran… Dawno, przed wiekami

Słyszeliśmy głos jego, jak wstrząsał górami

Ileż to lat minęło od nocy zimowej

Gdyśmy śledzili wilków gonitwy godowe

 

O, ile lat minęło… Zmęczone jelenie

Dawno pokładły się na odpocznienie

I przytuliły swoje płowe boki

Do zimnej ziemi. I śpią snem głębokim

 

O ile lat minęło… I nas zima ściska

Chmurnym rankiem drzemiemy wokoło ogniska

Lecz moja ręka na włóczni oparta

Jeszcze jest tyle samo, ile była, warta

 

O, ile lat minęło… Jaka zima Chryste

Ale przysięgam, synu Dziewicy Przeczystej

Choć wokół coraz ciszej, śmiertelniej ciemniej

Jeszcze potrafię przebić włócznią, co nikczemne

 

(Modlitwa Caoilte, tłum. E. Bryll, anonim powstały pomiędzy VII-XIII wiekiem)

 

Caoilte, też wedle legend był bohaterem, który po wielu wędrówkach powracał do Irlandii. Wszystko wydawało mu się zmienione i skarlałe.

Śnieg, pustka. Tam góry, tu na zdjęciu dziwna, wciągająca nas równina Podlasie. Biednej i kochanej ziemi.

Wysyłam więc w podzięce autorce zdjęcia, taki mój zapis, notatkę z tej krainy:

 

Płaskie w niełasce Podlasie

Zawsze w niedobrym czasie

W niemodnych wspomnieniach

Wklęsła ziemia

Niby Polska ale uboczna

Niby blisko ale dojść nie można

A i czego dochodzić? Zasypał

Wszystko piasek. I kwita

Czy coś się odpozna pod piaskiem?

Zależy od bożej łaski

 

A jednak i tu może być nasza Wyspa Zielona. Aby tylko ją odpoznać.

Wspomnienie o Marianku Ośniałowskim

18 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Zapomniałem o Marianku Ośniałowskim. Marianek, po rozbiciu naszego zespołu, nigdy już nie znalazł miejsca dla siebie. Tak powiadają.

To możliwe, bo Marianek był chyba najbardziej bezradny. Chociaż najstarszy z nas. To dziwne, wtedy wieku Marianka w ogóle nie odczuwałem. A było między nami chyba dziesięć lat różnicy.

Strasznie lubiłem Marianka.

 

Zgodzimy się z każdym już wyrokiem bożym

Tylko nie wytnijcie naszych lip przydrożnych

 

Lubiłem ten wiersz a nie rozumiałem dlaczego został napisany. Jakie lipy i kto je zamierzał Mariankowi wyciąć? Gdzie to było? Kiedy?

 

Dlaczego nie wiedziałem albo nie chciałem wiedzieć? Przecież rozmawiałem z Mariankiem nie raz o lipach, o łąkach. Był dla mnie najbardziej ze wszystkich kolegów rozumiejący te sprawy. Polny. Na pewno orientował się w lesie czy wśród łąk lepiej niż wśród budynków miejskich.

 

Tak bowiem dzieliłem ludzi. Ciągle czułem się obco w Warszawie. Gubiłem poczucie kierunku. Nie dawało się iść na skróty. Niby mieszkałem w mieście ale znałem tylko jego kawałki. Okolice Narutowicza, bo tam mieszkałem. Potem okolice Karolkowej, ale bardziej w stronę pól i gruzów jakie oddzielały wtedy nasz dom akademicki od zbudowanych na nasypach domów Nowolipek.

Te nasypy. Wiedziałem, że to zawalone dawne ruiny fundamentów domów. Wszystko mogło być pod ziemią tych wałów. Co pewien czas osuwał się grunt, otwierała się droga w głąb. Zresztą tak było prawie w całej Warszawie. Ale tu szczególnie, bo Niemcy jak mogli zrównali całą pamięć o ulicach i domach. Odbudowując starano się wykorzystać (jeśli to można tak powiedzieć) te ciągnące się wały pod fundament lekkich budynków.

Taka jest ta dzielnica. Kiedy potem zjechał do Warszawy Włodek Odojewski, nocowałem kiedyś w jego mieszkaniu. Właśnie na Nowolipkach.

Gadamy sobie i nawet chyba coś powolutku popijamy, kiedy dał się słyszeć szelest. Rozpychanie gruzu. I pokazała się odpadająca gruda tynku przy kaloryferze. A potem, spłoszony światłem łepek całkiem siwego szczura.

Więc od Karolkowej w stronę śródmieścia, a raczej tego co było dla mnie środkiem miasta czyli Krakowskiego Przedmieścia, znów kawałek oswojonej Warszawy. Na Pradze, kiedy tam się osiedliłem, okolice Kickiego i torowiska. Pustać terenu kolejowego ciągnąca się do lasów Olszynki przez Kozią Górkę.

 

To były przestrzenie, po których ganiał Pragą srebrny jeleń Marianka.

Piotr Kuncewicz analizując ten wiersz w swojej historii literatury mówi, że jest w opowieści o jeleniu trochę grozy. Jakby Marianek zamieniał się w swoich snach w wilkołaka. Bo gnał za swoim Srebrnym – tak pisał – przez torowiska, pustacie, miasta, jałowe przestrzenie. Aż tam, gdzie szerzej można odetchnąć. Do lasów.

Zresztą nawet na pustaciach miejskich, wśród buszu zarastającego tereny pomiędzy drogami pociągów, też było domowo. Tak czuliśmy z Marianem. Dla mnie i dla niego jakaś drzewina wyrastająca spośród zwałowiska i śmieci, łączka pomiędzy torfowiskami, dolina, którą formowały nasypy i przejazdy kolejowe – wszystko to pachniało wiatrem. Powietrzem.

Pisałem już chyba o tym ciężkim, ceglastym oddechu Warszawy tamtych lat. O tumanach pyłu, kakaowym kolorze zmierzchów. Ale o prawdziwej ojczyźnie lip Mariankowych jakoś nie rozmawialiśmy. Marianek zresztą mówił raczej tylko o wierszach. Rzadko i niewiele o swoich sprawach dnia powszedniego.

Niewiele ich zresztą miał, bo żył, jakby niczego nie potrzebował. Coś tam jadł ale ledwo w przelocie dziobnął….Tak, żył trochę po ptasiemu.

Jak ja miałem za co jeść to jadłem wykorzystując do końca tę okazję. Jak nie miałem gdzie mieszkać, to bezdomność wyłaziła wszystkimi porami moich wierszy.

 

A Marianek?

Ponoć mieszkał u jakichś starych pań na Pradze. Tam właśnie, w okolicach gdzie były pastwiska jego srebrnego jelenia. W Dublinie w 95 roku, napisałem tak:

 

Marianek Ośniałowski list do mnie napisał

Że wreszcie złapał srebrnego jelenia

Jeleń jest ciut garbaty i szary jak ziemia

Ale, gdy się przy gruncie patrzący położyć

Nie widać, że malutki i bardzo wyłysiał…

Więc Marianek, by patrzeć musiał grób otworzyć

Zejść w siebie. Tam spod ziemi i mleczów korzeni

Jeleń jego, jak księżyc, w nowiu się odmienił…

Marianek mnie zaprasza. Poleżymy rankiem

Na głębinie co płynie nad torowiskami

W zapachu iskier, które biegną z pociągami

Co z tego że nasz jeleń ma zatrutą rankę

A piasek z rany broczy, jak gwiazda przecieka

To może nawet piękniej gdy czas się odmierza

I jak z klepsydry szeleści z daleka….

Co z tego, że ta rana ciągle się poszerza

A jeleń minął pełnię, biegnie w odchodzenie?

Marianek mówi: On przegoni cienie

W następnej kwadrze…Teraz szybko spijaj

Krew piasku jak wilkołak. I wracaj różowy

Do domu. Ja tu chyłkiem pod piaskiem przeżyję

Gdy jeleń będzie w nowiu, przyślę ci list nowy

 

O, na przykład. Jesteśmy na wieczorach autorskich. Nas, poetów wtedy gęsto zapraszano. Oczywiście coś gadamy, spotykamy się z czytelnikami, potem wieczorem pożeramy i popijamy w miejscowych knajpach, czasami wpadamy w tarapaty i nagle:

 

– Gdzie Marianek?

 

A Marianek niby przed chwilą był a może już go od dawna zabrakło. Nie zauważyliśmy tego w naszym gadaniu, pokrzykiwaniu. Bo Marianek prawie nigdy się nie odzywał. No więc był z nami. Ale kiedy wybył….?

Rano, tuż przed odjazdem pojawia się nagle Marianek. To znaczy jest tak, że nie było go z nami przy stoliku, a ni z tego ni z owego, jest. My szarzy, niedospani, z resztkami alkoholu i długich dyskusji w łepetynach. Marianek czysty jak zawsze. Świeży.

 

– No Marian, gdzie byłeś od wczoraj?

 

– A, poszedłem na łąki. A samiutkim rankiem oglądałem ptaki.

 

Taki był. Ale lipy jego miały być wyrąbane w czasie parcelacji majątku. Teraz wiem, że Marian już wtedy, w czasie parcelacji majątku, prawie dwudziestoletni, patrzył na tę aleję lipową i prosił… Kogo on prosił poza Bogiem, kogo mógł prosić o zmiłowanie nad lipami?

A może dobrze, że nie wiedziałem nic o dworskim dzieciństwie Marianka, o parcelacji ziemi i drzew, o jego tułaczce, może lepiej…

Bo, nie jestem pewny czy umiałbym pochylić się ze zrozumieniem nad prawdziwą historią lip.

 

Trudno mi powiedzieć dlaczego, ale byłem wtedy dość radykalnie ludowy. Nie wiem jak to nazwać. Sam w tym równaniu świata nie miałem interesu. Ani moja rodzina. Ojciec z rodziny gospodarskiej, ale gospodarstwa przecież nie miał. Był żołnierzem zawodowym od pierwszej wojny światowej, przez powstanie wielkopolskie, wojnę polsko-bolszewicką aż po ostatnią bitwę pod Kockiem.

Skąd u mnie ta gorzka zawziętość? Przez moich kolegów? Przez ludzi co mieszkali we wsiach na ziemi dzieciństwa mojego? Może. Ale jaka tam była reforma? Jakie tam były dwory?

A jednak gdzieś pulsowały źródła obcości i wrogości. Bo czy wycinano drzewa w parkach tylko dlatego że nie było czym palić? Nie będę mówił o sprawach, których chyba jako dziecko i pojąć nie mogłem. Ale pamiętam te szeregi drzew w parku byłej Podchorążówki, ścięte byle jak. Niedbale. Na wysokości człowieka. Bo nie warto się było schylać nisko, do samej podstawy pnia. To prawda, tak zaczęli ciąć rosyjscy żołnierze. To tak potem cięli ludzie.

Dzika, dzika radość niszczenia tego co musiało być opuszczone.

A może tak nasączono nasze myślenie nienawiścią? Nas, którzy, nie wiedząc o tym, robiliśmy się już kandydatami na biurokratów. Tak, biurokratów, bo nawet kultura była coraz bardziej wciskana w sztywne ramy. Kształtowano nas na posłusznych urzędników, ale trąbiono o romantyzmie przemian. O prawie do odbierania tego co było zagrabione.

 

Więc może nie zrozumiałbym Marianka. Bo naczytałem się mnóstwa wierszy i opowiadań o romantyzmie dzielenia majątków. To był temat, który dawał się opisywać…

Pamiętam taki wiersz kolegi. Bardzo zdolnego młodego poety. Sceneria dworu a raczej pałacyku. Pani dziedziczka siedzi przy pianinie, cisza, park za wielkimi oknami i kryształowymi szybami dworu. I nagle chamski łomot na ganku:

biedota wioskowa,

chłopiec z karabinem

ORMO

Myśmy przyszli za reformą

Pani dziedzicowa

 

Sprawa widzenia przez wieś owych lat od 44, to rzecz bardzo dziwna. Z jednej strony przecie, w krainie mojego dzieciństwa trwała mała wojna po wielkiej wojnie. Aresztowania, ludzie uciekający na Zachód (to był bardzo ważny powód osadnictwa na Ziemiach Odzyskanych), leśne obławy, w których ponoć obok polskich oddziałów brały udział specjalnie wyszkolone oddziały NKWD.

A z drugiej strony, wśród wielu starszych ode mnie, ale przecież bardzo młodych jeszcze ludzi, wiara w sprawiedliwość społeczną.

Zostańmy przy tym co dokładnie pamiętam. A więc wielka popularność Słowa o Jakubie Szeli – poematu Brunona Jasieńskiego. Pamiętam tę książeczkę zaczytaną – wydała ją chyba biblioteka ludowa – w każdym razie była to poezja znana wielu młodym, którzy czuli się związani z tradycją Wici.

Dlaczego Jakub Szela? Jasieńskiego panująca władza ludowa oczywiście nie propagowała. Bo przecież został rozstrzelany w ZSRR jako polski nacjonalista. Znów idiotyzm dziejów. Bo akurat z tym nie miał nic wspólnego. Wręcz przeciwnie.

A może pamiętam już moje wrażenia z lat późniejszych, czyli z okresu kiedy jako szesnastoletni chłopak starałem się dostać na Uniwersytet. Może miesza mi się czas, który doświadczyłem, z czasem, który sobie wyobrażałem?

Doświadczenie pracy w Po Prostu, przełom październikowy, bo dla nas był to przełom, no i najważniejsze doświadczenie, czyli Współczesność, wyratowały mnie z tego przybierania „nieswoich póz”. Tak to nazywam. Bo wtedy był czas Wielkiego Udawania przed samym sobą. Jak się chce bardzo udawać, to się wymusza na sobie wiarę w świat, choćby był nierzeczywisty.

Starsi nauczyciele pisarze oczekiwali od nas udawania szczerego. Sami, chyba szczerze, przybierali różne pozy. To było nieszczęście ogromnej ilości skądinąd utalentowanych ludzi.

 

Kiedy wiele lat później pracowałem w Zespole Filmowym Kamera, spotkałem bardzo dla mojego życia ważnego nauczyciela. Był nim Jerzy Bossak, znakomity dokumentalista i nieco sceptyczny świadek naszych czasów i przeróżnych przemian. Opowiadał mi o erotycznych niemal skłonnościach artystów do tak zwanej klasy robotniczej. Przykłady były śmieszne i straszne.

Powtórzę …. śmieszne. Otóż – tak twierdził Pan Jerzy – znany, rewolucyjny, proletariacki poeta Szenwald był dzieckiem z zamożnej rodziny. Ale urzekła go poza „na proletariusza”. Ponoć przed wojną próbował jako młody komunista agitować i uświadamiać ideowo robotników. Poeta, nawet w głupstwach jest zawsze szczerszy niż politycy. Bo musi płacić całym sobą. No i Julek ubierał się w kraciastą czapkę, zakładał kurtkę. Tak wyobrażał się sobie bardziej robotniczo. Po czym błądził pod bramami fabryk naszeptując proletariackim szeptem (Bossak pokazywał jak to mniej więcej było) różne prawdy leninowsko-stalinowskie. Robotnicy traktowali go jak wariata.

Niestety policja sanacyjna ponoć nie miała poczucia humoru.

 

Dalej o Marianku, o sobie i Jasiu Himilsbachu w następnym wpisie…

W gościnie u irlandzkiego króla

16 marca, 2010
Kategorie wpisu: Irlandia, Zapiski Małgosi

Rodzina O’Conorów uznawana przez heraldykę należy do najstarszych rodów królewskich Europy. Wódz Klanu O’Conor Don, który wręczał Ernestowi order, już nie żyje. Zmarł 10 czerwca 2000 roku w wieku 88 lat. Tytuł przeszedł na jego najstarszego syna Desmonda.

Brzmi to wszystko jak początek opowieści z dawnych lat, a jednak ten 2000 rok wprowadza nas w zakłopotanie, bo przecież dziś prawdziwych klanów już nie ma..

 

W Irlandii, są i nawet uznaje je irlandzkie państwo. O’Conor odziedziczył tytuł w 1981 roku i odtąd zawsze wykorzystywał swą pozycję by promować wszystko co irlandzkie. Przewodniczył genealogicznym i historycznym stowarzyszeniom, zajmował się archeologią, zawsze wspierał irlandzką tradycję i założył Radę Irlandzkich Klanów. Rada jest jedynie ciałem doradczym, rzecz jasna, że nie prowadzi dziś wojen terytorialnych, i nie decyduje o losach państwa ale jej opinie szanują Prezydenci.

No, przynajmniej tak postępowała Madame Mary Robinson, były prezydent Irlandii która dzisiaj jest Wysokim Komisarzem do Spraw Uchodźców.

Ale wróćmy do O’Conora.

Na początku naszego ambasadorowania zaproszono nas na urodzinowe przyjęcie pewnego zacnego Jubilata. Arystokracja podjeżdżała do pięknie położonego na wzgórzu domu o nazwie San Elmo. Ja i mąż nieco speszeni znaleźliśmy się więc w nieznanym nam dotąd towarzystwie. Przyjęto nas z wszelkimi honorami i posadzono mnie obok Zacnego Jubilata, – męża obok Jubilatowej. Na przeciwko mnie siedziała księżniczka Francesca, a obok starszy gentleman którego angielszczyzny początkowo nie umiałam zrozumieć. Opowiadał coś zawile o tym jak to służył w czasie wojny w Anglii, jak to uczył polskich żołnierzy jazdy konnej, jak to pokochał Polaków. Wydawało mi się więc, że pytam inteligentnie gdy poprosiłam aby opowiedział mi kiedy osiedlił się w Irlandii. Staruszek, delikatnie tracił wtedy srebrnym widelcem swoją wizytówkę umieszczoną na platerowej podstawce i odparł:

– Dobre pytanie. Ja tu jestem od 75 roku Anno Domini.

 

Zanim odpowiedziałam, przez chwilę wpatrywałam się w złoconą wizytówkę z napisem The O’Conor Don i spłoszona przypominałam sobie irlandzką historię.

Historia na szczęście nie była mi obca, więc rozmowę rozpoczęliśmy od królów Connachtu. To, że raczej wiedziałam o czym mówię z kolei zdziwiło O’Conora.

I tak rozpoczęła się nasza znajomość.

Spotykaliśmy potem O’Conora i jego przemiłą małżonkę Madame Rosemary O’Connell-Hewett, wnuczkę samego wielkiego Daniela O’Connella, wielokrotnie. Dyskutowaliśmy o historii, Polsce, Irlandii, psach beaglach które hodował Denis i Rosemary, o dzieciach a jakże też.

 

Denis O'Conor Don i Madame RosemaryCzasem O’Conorowie przychodzili do naszej rezydencji, czasem, choć niezmiernie rzadko przychodziliśmy do ich malutkiego domku w Dun Laoghaire. Nie chcieliśmy robić staruszkom kłopotu. Rosemary która miała problemy z poruszaniem się zawsze przeżywała każdą wizytę i dobrze wiedziałam, że choć o tym nie wspomina, to przyjmowanie gości na obiad musi być dla niej i radością i sporym kłopotem.

Ktoś tu może zdziwić się i zapytać – no jak to, taka arystokracja, taki ród, a gdzie służba? Ze służbą w tej linii królewskiego rodu, było gorzej. Tak czasem bywa, że honor tytułu nie musi oznaczać zamożności.

Pewno lepiej powiodło się linii O’Conorów, zamieszkujących dawny dom rodzinny O’Conorów w Clonalis w hrabstwie Roscommon. Wielkie gniazdo rodu, dokumenty, stara biblioteka i kaplica a także harfa na której powiadają grał sam Turlough O’Carolan, znakomity poeta i harfista. Tłumaczyliśmy kiedyś i jego pieśni, a Peggy Brown, śpiewana najpierw przez zespól 2+1 a od kilku lat w repertuarze zespołu Myslowitz stała się szlagierem polskiej młodzieży.

 

Wróćmy jednak do historii naszej znajomości z Denisem i Rosemary O’Conor.

Mimo tego, że dobrze się poznaliśmy i że zdążyliśmy się zaprzyjaźnić zaskoczył mnie telefon od Kanclerza Domu O’Conorów barona Scotta Mac Millana of Rathdowne. Baron zapytywał czy Jego Ekselencja Ambasador czyli mój zwykły mąż będzie łaskaw przyjąć odznaczenie Craoibhe Rioga czyli order Królewskiego Rodu O’Conorów.

Rzecz jasna, że nie mieliśmy wtedy pojęcia o tym co to za odznaczenie i dlaczego akurat Ernest ma zostać nim wyróżniony. I choć zanim doszło do ceremonii przez moje ręce przechodziły listy z rodowymi pieczęciami i listy zacnych gości to dopiero w trakcie wielkiej uroczystości w naszej rezydencji przekonaliśmy się jak ważne to odznaczenie.

 

Tuż przed wręczeniem orderu

 

Wzruszony O’Conor Don przyjmował do rodu Ernesta, w salonie tłoczyli się szkoccy i irlandzcy wodzowie klanów. Niektórzy w spódniczkach! Panie w toaletach i diamentach, szampan i nasze dziesięć minut w innym świecie.

Potem wielki O’Conor Don powrócił ze swoją kochaną Rosemary do swoich piesków i malutkiego domku w Dun Laoghaire, a my wzruszeni wielkim tradycyjnym orderem i wyróżnieniem naszych prac promujących irlandzką tradycję, jak zawsze zakopaliśmy się w książkach.

O śmierci O’Conora dowiedziałam się z Internetu. Odszedł od nas ktoś bardzo bliski…pozostał królewski dom.

Podpis O'Conor Dona

Nie mów źle o białogłowach

16 marca, 2010
Kategorie wpisu: Irlandia

Może to nazbyt wielki skrót w mej poprzedniej opowieści. Od podboju przez Normanów do Odlotu Earlów. Ale z drugiej strony, trudno tu pisać szczegółową historię Irlandii. Taka już jest wydana. Przypominam więc jeszcze raz, sięgnijcie po Historię Irlandii wyd. Zysk i ska. Naprawdę, czytając ją można pojąć dzieje Wyspy. Strasznie skomplikowane. Mieszanina bitew, najazdów, zjednoczenia i rozłamy. Duńczycy, Normanowie.

Trzeba pamiętać, abyśmy nie przenosili naszych wyobrażeń o utracie niepodległości na te, przecież jeszcze średniowieczne, dzieje Irlandii. Często lubimy zbyt upraszczać. Najazd Normanów, panowanie Tudorów, zagarnianie całych połaci wyspy przez Anglię. I oczywiście wspaniali wodzowie irlandzcy, bohaterowie walki o wolność swego ludu.

 

Nie było to tak proste. Właściwie w czasach walki o panowanie Irlandii sami Irlandczycy nie stanowili jeszcze narodu. Nie mieli poczucia jedności. Wystarczy popatrzeć na mapę z okolic 1130 roku. Ileż tu prowincjonalnych królestw!

Mapa Hrabstw Irlandzkich

Stąd te skomplikowane decyzje ich przywódców, królów i wodzów. Stąd trudno powiedzieć co było zdradą a co było decyzją wynikającą z realnej oceny rzeczywistości.

Pamiętajmy też, że panowanie najeźdźców było walką w wyniku której kształtowały się nowe ośrodki władzy. Ciekawe, że Normanowie szybko ulegali czarowi kultury irlandzkiej, wchodzili w różne związki z miejscowymi władcami. Tak więc rodziła się niezmiernie wpływowa grupa panów o normandzkiej genealogii ale związanych coraz bardziej z gaelicką kulturą Wyspy. A kultura ta była fascynująca. Szczególnie dla życia dworskiego.

Rozwijały się też miasta, chociaż Irlandczycy nie byli ich założycielami. Cała stara koncepcja życia w tak zwanym „złotym wieku Irlandii” czyli w sprzed X wieku i najazdu Wikingów była niechętna wobec tworzenia ośrodków miejskich. Tak więc miasta najpierw zakładane przez Wikingów, Duńczyków a potem przez angielskojęzycznych mieszkańców, tworzyły zupełnie inną kulturę niż kultura wielkich dworów.

 

Gaelickie upodobania szlachty były coraz bardziej niebezpieczne dla angielskich królów. Stąd próby zakazu wszystkiego co gaelickie. Oto w statutach z Kilkenny 1366 zabroniono używania języka, prawa i zwyczajów irlandzkich. Statuty te pozostały jednak tylko pisaniną i długo jeszcze szlachta będzie mieć na swych dworach harfiarzy oraz poetów śpiewających po irlandzku.

Zresztą, język irlandzki ciągle miał zasięg ogromny. Językiem angielskim posługiwano się tylko za palisadą (Pale) czyli w rejonie obronnym wokół Dublina. I w kilku jeszcze miastach.

Jak te przeróżne wpływy bo i francuskie przez Normanów i angielskie, wpływały na rozwój nowej poezji irlandzkiej niech świadczy wiersz Nie mów źle o białogłowach.


Nie mów źle o białogłowach

 

Nie ma w tym dowcipu wcale

Kto dla błędów ich surowy

Tego za to nie pochwalę

Kocham to przekorne plemię

Jasność ich i słodką mowę

I nienawiść budzi we mnie

Kto oczernia białogłowę

Czyliż one wymyśliły

Nasze wojny, krwawe zmowy

Co kraj w gruzy obróciły –

Nie mów źle o białogłowach

Toć biskupi i prymasi

I król, który nam królował

Byli na ich wdzięki łasi –

Nie mów źle o białogłowach

One zawsze lgną do chłopców

Co odważni, młodzi, zdrowi

Nie chcesz tej skłonności popsuć –

Nie mów źle o białogłowach

Nigdy ich nie zadowolą

Władcze brzuchy, siwe głowy

Wciąż rycerzy młodych wolą –

Nie mów źle o białogłowach

 

(Nie mów źle o białogłowach, tłum.M.Goraj)

 

Autorem wiersza jest Gerald Fitzgerald, Earl Desmondu. Człowiek z wielkiego rodu, który ogromnie zaważył na historii Irlandii. Wielcy wodzowie z tej normańskiej rodziny w początkach XV wieku sprzeciwili się nawet władzy angielskich królów. Stanęli po stronie gaelickiej kultury Irlandii, przeciwko anglojęzycznym obywatelom miast. Ścięcie Earla Desmonda, innego przedstawiciela tegoż rodu, 14 lutego 1468 roku było wstrząsem dla Wyspy.

Ale my jesteśmy teraz w latach wcześniejszych. Bo nasz poeta, Gerald Fitzgerald ,także Earl of Desmond zmarł w 1398 roku. Pisano o nim tak:

 

Był to szlachcic wielkiej hojności, przystępny, dowcipny, wykształcony w pisaniu kronik.
Zresztą jak podaje historia Desmondowie w ogóle musieli być pięknym rodem. Bo o ściętym prawie sto lat potem, wspomnianym już potomku, tego rodu pisano w angielskich księgach:

 

Ścięto Earla Desmonda.A uczeni twierdzą, że nigdy nie było w Irlandii młodzieńca piękniejszego niż ten, który został tak zdradziecko zabity przez saksońskiego pana.

 

Saksoński pan. Pojawia się więc nazwanie, które odróżniało tych, co stawali przeciw kulturze gaelickiej od Irlandczyków i Anglo-Irlandczyków.

Ale jak potomkowie najeźdźców zostawali Anglo-Irlandczykami? No, choćby tak jak nasz Earl, Poeta, potomek Normanów. Pan, który długo walczył przeciw gaelickim wodzom. Bo przecież jego ród wyrąbał sobie swoje własne państwo.

W czasie tych walk było i tak, że stracił wolność. Był więźniem Briana z O’Brienów z Thomondu. Ale widać niewola ta była niewolą wedle starych praw walki. Znów przypominam Táin’a, abyście zrozumieli prawa walki z tamtych dawnych mitycznych lat. Wtedy zmagający się bohaterowie walczyli krwawo przez cały dzień, a w nocy pomagali leczyć przeciwnikowi rany. Pojąc go specjalnymi, czarownymi napojami, posyłając sobie wzajemnie najlepszych medyków. Po to, by rano znów podnieść się i walczyć.

Oczywiście czasy, kiedy wojował Earl Poeta, nie były już czasami starych opowieści. A jednak prawa wojny musiały być prawami uczciwej walki. Prawa niewoli musiały też być pełne galanterii. Bo właśnie w niewoli Desmond Poeta zaczął układać pieśni w języku irlandzkim.

Jako znawca poezji francuskiej wprowadził do literatury irlandzkiej piękny komplement, czar dworskiego uwodzenia kobiet.

Stał się słynny. Nawet prości wieśniacy wierzyli, że jest dobrym czarownikiem. Długo po jego śmierci opowiadano że żyje i pisze pieśni, że tylko zasnął i powróci na swym zaczarowanym koniu….

A rodzina Geraldinów porzuciła swój język najeźdźców i zaczęła używać irlandzkiego. Nawet w zapisach administracyjnych.

Tak więc były miejsca gdzie powstawało z zetknięcia dwóch kultur coś ciekawego i wielce obiecującego.