Archiwum z miesiąca listopad, 2010
Pożegnanie Zbyszka Jerzyny
Dziś rano zmarł Zbyszek Jerzyna.
Miał wielu zwolenników swojej specjalnej, cichej poezji. Należałem do nich. Nie zdążył mieć promocji swego ostatniego tomiku „Saneczki”. Tuż przed nią musiał iść do szpitala. A chciałem na tym niedoszłym spotkaniu powiedzieć: Jaki to świetny i niedoceniony poeta. Chociaż znany i lubiany. Ale jakby zatrząśnięty między drzwiami dwu pokoleń. Mojego, do którego należeli jego trochę starsi koledzy: Grochowiak, Ośniałowski, Śliwonik, ja. Niestety, tak się stało, ze ten zespół redakcyjny Współczesności jako grupa przestał istnieć. Pismo trwało nadal ale Zbyszek jakby trochę wypadł.
Potem były przyjaźnie rozproszone. Wielka chyba i wylewna, we wszystkich tego słowa znaczeniach, ze Staszkiem Grochowiakiem. Daleka za mną. Po prostu zniknąłem trochę z życia literackiej gromady ze względów ot takich, że szukałem pracy. Mieszkałem poza Warszawą i rozwój poetyki Zbyszka mało był związany z naszą przyjaźnią. Do młodszych, wspaniałych zresztą, grup literackich pasował, ale nie do końca.
Pisał króciutkie wiersze mało rzucające się w oczy, ale za to zapadające w serce. Chciałem powiedzieć: ile im zawdzięczam. Jak lubiłem te urwane strofy i jego całe życie i myślenie. Jakby na boku. Ceniliśmy go ale za mało. Nie pomogliśmy przebić się jego najlepszym wierszom do pamięci czytelniczej. Przebiły się bez nas i trochę mi za to wstyd. Ale jest w moim prywatnym zbiorze wierszy jakie pamiętam.
Nie zapomnę jego miłej, drobnej postaci i jego wielkich, choć króciutkich liryków.
Pierwsza Niedziela Adwentu
Roraty
I unieśli się z chrypieniem modleniem
Jeszcze trochę , jeszcze ciut nad ziemię
Przykurczeni – bo straszne ciśnienie
Gdy nawet o milimetr
Unosisz swoje imię
Ale za to wieczności próg
Za wysoki dawniej dla nóg
Był niżej . A światło już liże
Cieniutką pod drzwiami szczelinę
Cóż , jak zawsze , ktoś zapomniał imię
Prawdziwe niezmiennie codzienne
I znowu dla nich ciemność
Bo spadają
Światło ginie . Przygasło
Ale się twardo trzymają
Niełatwo lecieć i kasłać
Trzy wiersze na 11 Listopada
x x x
Gdzie jest twój kraj? W pamięci. Inni mówią- w duszy
A inni- w sercu
Miejsca bardzo mało
Zostało
Trudno się ruszyć
Pamięć już niejasna, a dusza przyciasna
Dla procesyji pytań- wciąż bez odpowiedzi
Dla serca- lepiej za granicą siedzieć
Ale i w kraju boli raczej średnio
Mali się zrobiliśmy- tak na dzień powszedni
Przeżyło się niejedno, a więc lepiej dmuchać
Na zimne
Więc dmuchamy. Na razie na sucho
Dla przyzwyczajenia. Bo kiedy się zmienia
Pogoda groźna- z wiatrem dmuchać trzeba
Jak się pomylisz, ślina cię oblewa
Samoswoja. Niektórzy już zgrabnie ścierają
Co opryskało twarze. Twierdząc: -To łzy kraju
Ze szczęścia zapomnienia, duszy przygaszenia
I serca, co się rusza- aby dla istnienia.
Gdzie się twój kraj zaczyna, a gdzie już gotowy?
Cóż, kraina urwana w pół słowa
Małe
Małe dzisiaj mieszkania. Bez strychów
Za nic nie upchniesz po cichu
Niepotrzebne, co z nas zostało
A więc jedni idą w życie na całość
I nocami pod śmietniki stawiają
Graty, bo się teraz nie zgadzają
Z nimi
Nowymi
Takimi, że dreszcze
Od stóp do głowy
Inni słabi jeszcze
Wstydliwie upychają pod groby tapczanów
Świat kiedyś ukochany. Niestety, tam płasko
Za dużo kurzu i nie bardzo jasno
I niebezpiecznie. Pleśnie dawnych myśli
Sny oplątują mgliście
Na szczęście w balkony
Wyposażono jeszcze kiedyś domy
Tam gęsto zawieszone- nie bardzo do pary
Nasze dawne skóry- ponure sztandary
Popatrzysz w górę: Dom aż obrzydliwy
Ale kto się patrzy? Ale kto się dziwi?
Z przyśnienia
Miała być uczta na zgodę. Niestety
Ciągle czekaliśmy. Przywiędły kotlety
Przypaliło się w kuchni, ze śmietniska cuchnie
Sałatka już rzadka. Za długo czekała
Na tych, co mieli zmęczeni przygodą
Z narodową zgodą godzić się nietrwało
Nagle krzyczą: Ręce byle jak podali
Jest półzgoda! Zapłonął żyrandol. Na sali
Zdążono skisłe sprzątnąć, nowe podać
Weszli, ucztowali trochę krzywym pyskiem
Ale byli wszyscy. Podano dziczyznę
Podniesiono kielichy za wspólną ojczyznę
W kuchni mielono mięsa w drugą stronę
Nieprzypaloną. Co się rozpadało
Uklepano. Sałatka jak reduta trwała
Uczta bolała. Bo dusze i ciała
Nie były pogodzone, jak głoszono z gęby
Ale chociaż toasty przez ściśnięte zęby
Cedzili, to wypili
I to im policzy
Bóg miłościwy i naród cierpliwy
My- cośmy tupali za oknami sali
I szeptali: Na szczęście ryby nie podali
Ość może stanąć w gardle bo tak się otwarli
Wreszcie na siebie. W ostatniej potrzebie
Czy to mara, sen wiara. A, tego nikt nie wie.