Dziś rano zmarł Zbyszek Jerzyna.
Miał wielu zwolenników swojej specjalnej, cichej poezji. Należałem do nich. Nie zdążył mieć promocji swego ostatniego tomiku „Saneczki”. Tuż przed nią musiał iść do szpitala. A chciałem na tym niedoszłym spotkaniu powiedzieć: Jaki to świetny i niedoceniony poeta. Chociaż znany i lubiany. Ale jakby zatrząśnięty między drzwiami dwu pokoleń. Mojego, do którego należeli jego trochę starsi koledzy: Grochowiak, Ośniałowski, Śliwonik, ja. Niestety, tak się stało, ze ten zespół redakcyjny Współczesności jako grupa przestał istnieć. Pismo trwało nadal ale Zbyszek jakby trochę wypadł.
Potem były przyjaźnie rozproszone. Wielka chyba i wylewna, we wszystkich tego słowa znaczeniach, ze Staszkiem Grochowiakiem. Daleka za mną. Po prostu zniknąłem trochę z życia literackiej gromady ze względów ot takich, że szukałem pracy. Mieszkałem poza Warszawą i rozwój poetyki Zbyszka mało był związany z naszą przyjaźnią. Do młodszych, wspaniałych zresztą, grup literackich pasował, ale nie do końca.
Pisał króciutkie wiersze mało rzucające się w oczy, ale za to zapadające w serce. Chciałem powiedzieć: ile im zawdzięczam. Jak lubiłem te urwane strofy i jego całe życie i myślenie. Jakby na boku. Ceniliśmy go ale za mało. Nie pomogliśmy przebić się jego najlepszym wierszom do pamięci czytelniczej. Przebiły się bez nas i trochę mi za to wstyd. Ale jest w moim prywatnym zbiorze wierszy jakie pamiętam.
Nie zapomnę jego miłej, drobnej postaci i jego wielkich, choć króciutkich liryków.