Wracając do wspomnień z 5 i 12 lutego….
Wokół naszej gromady ze Współczesności od pewnego czasu panowała zastanawiająca cisza. Niby robiliśmy cośmy chcieli. Oczywiście byli wśród nas koledzy bardziej powiązani (przyjacielskimi chyba nitkami) z różnego rodzaju mocodawcami partyjno-państwowymi, ale żadnych sygnałów jak myślę, nie otrzymywali. Powodzenie pisma rosło, nie interesowała nas bezpośrednia polityka. No więc?
A może ja nic nie widziałem? A powinienem. Byłem przecież wychowankiem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich. I to wychowywano mnie od 51 roku. Cudem zachowało się wśród szpargałów pismo, w którym centrala warszawska zaprasza delegatów z poszczególnych terenowych oddziałów na Zjazd Polonistów w Międzygórzu. Dziś, kiedy czytam program tego zjazdu włosy mi się jeżą.
Był to młodzieżowy zjazd nowej kadry, która miała oto zacząć przewracanie starych kryteriów nauki o literaturze. Tak to wygląda z treści pisma, które specjalnie dla Was przepisuję tak dokładnie, że nawet zachowuję błędy:
Warszawa dn.8 grudnia 1951
Narodowy Bank Polski
Nr 113-5013
Związek Literatów Polskich
Union des Gens de Lettres Polonais
Zarząd Główny
Warszawa.ul.Krak. Przedm.87/89
Tel 813 10
Centrala tel.736 89
L. dz. 22/S
Do
Opiekuna i Zarządu Koła Młodych
przy Oddziale Związku Literatów Polski
w GDAŃSKU-SOPOCIE
26 grudnia b.r. rozpocznie się w Międzygórzu pod Kłodzkiem 8-dniowy kurs przed VI-ym Zjazdem Młodych Polonistów / do dnia 2-go Stycznia 1952 r./
Program Kursu obejmuje:
1.-Rozwój społeczno-polityczny Polski w latach 1945-51.
2.-Etapy walki o socjalistyczną kulturę.
3.-Zagadnienia krytyki radzieckiej.
4.-Rozwój literatury radzieckiej.
5.-Walka o marksistowsko-leninowską krytykę w Polsce /problem nowatorstwa i tradycji w warsztacie krytyka/.
6.-Proza /walka o realizm socjalistyczny/
7.-Poezje
8.-Dramat
Przewidziane są ponadto seminaria poświecone analizie utworów polskich i radzieckich przy współudziale czołowych krytyków i wykładowców.
W kursie tym uczestniczą delegaci wszystkich Kół Młodych Literatów przy Oddziałach Związku Literatów Polskich
KOMISJA MŁODZIEŹOWA uprzejmie prosi, aby Koło w Gdańsku-Sopocie na zebraniu wybrało dwuch delegatów, podając niezwłocznie KOMISJI ich nazwiska i adresy.
Koszta przejazdu i pobytu na Kursie pokrywa KOMISJA MŁOdzieżowa z subwencji Ministerstwa Kultury i Sztuki.
Pieniądze oraz informacje co do dnia wyjazdu i pobytu w Międzygórzu zostaną przesłane przed 20 b.m
KOMISJA MŁODZIEŻOWA
/Igor Newerly/
(podpis)
A jak ja to pamiętam?
Szkopuł w tym, że pamiętam jakbym uczestniczył w innym zjeździe. Ale dlaczego mnie z gdańskiego koła młodych wysłano? To też pytanie. Zacząłem się zajmować pisaniem wierszy w ledwo pół roku wcześniej.
Bo to było tak. Po maturze, jako szesnastoletni dureń wymyśliłem sobie, że zdam na wydział dziennikarstwa przy Uniwersytecie Warszawskim.
Skąd dziennikarstwo? Nie do uwierzenia, ale rok wcześniej kiedy pojechałem z Gdyni na wakacje do mojego kraju dzieciństwa czyli do Komorowa koło Ostrowi Mazowieckiej, spotkałem się jak zwykle z moim kolegą Ryśkiem. Był starszy trzy lata ode mnie. Ale tak wyszło, że czas matury przypaść miał dla nas tak samo.
Spędzaliśmy wakacje jak można było najciekawiej. Same ruiny dawnych koszar po Szkole Podchorążych Piechoty, spalone domy, mauzoleum upamiętniające Powstanie Listopadowe… bo szkoła nawiązywała do tej tradycji. Mauzoleum. Na wpół rozwalone, ale na ścianach resztki po szczerozłotej, jak niosła wieść farbie. Resztki te, młodzi zdejmowali delikatnie scyzorykiem w poczuciu takim, że oto każdy staje się bogaczem. Ruiny ceglanych budynków. Ach, wspaniała zabawa – ciskanie cegłami po resztkach schodów. Omal się nie pozabijaliśmy.
Ciekawe, że stan zniszczenia i ruiny był naszym domem. Naprawdę, wśród rozwalin, krzaków, w bezładzie czułem się swojsko. Taki był świat wokół. I przez te ruiny tyle oferował wolności. Bawiliśmy się w tym świecie junacko.
Wiesiek. Próbował strzelać z kawałka karabinu. Rozwalona łuska zostawiła mu w jednym oku maleńki ale miedziany odłamek. Nie dało się w szpitalu wyciągnąć odłamka magnesem. Chodził więc Wiesiek dumnie, wpółoślepły. Należał do lepszej odmiany ludzi. Okaleczonych.
Tak bowiem wyglądały nasze oceny. Okaleczony w jakiś sposób wojennie – to była szarża. A okaleczony pięknie, taki co mógł nosić opaskę na oku albo mieć urwaną rękę… O, ten wyglądał romantycznie.
Franek. Urwane palce. Rozbijał lont młotkiem, żeby wydostać potrzebną mu mieszankę. Opowiadał z lubością:
– Łomot. Ja wybiegam przed bramę domu, żeby zapytać sąsiada czy fajnie rąbnęło… A on mówi: „Franek, gdzie twoja ręka”.
W Gdyni a właściwie w Orłowie, gdzie chodziłem do szkoły, taką legendą był Jurek Staniewicz. Starszy ode mnie, też chyba o trzy lata, zdążył już być powstańcem warszawskim.
Dobrze pamiętam tę scenę. Wielkie wydarzenie naszej gromady.
Któregoś dnia weszła do klasy specjalna komisja. Byli to jacyś, jak nam mówiono, przedstawiciele funduszu stypendialnego dla młodocianych uczestników wojny. Na pytanie: czy kto walczył w powstaniu, był dzieckiem pułku?… podniósł się Staniewicz. Niebywały rozrabiaka ale i niebywale miły i utalentowany chłopak.
Klasa zamarła. Staniewicz spokojnie odpowiedział na pytanie gdzie i w jakim powstańczym oddziale służył, podał nazwisko dowódcy, powiedział, że ma nawet legitymację powstańczą.
Staniewicz. Zbieracz wszystkich resztek po wojnie. A było ich w lasach i na plażach mnóstwo. Jurek z kilkoma chłopakami wyprawiał się na penetrację poniemieckich bunkrów.
Zdobycze były różne. Na naszym obozie harcerskim mieliśmy całą łączność zbudowaną z niemieckich telefonów polowych. Staniewicz montował też różne odbiorniki, a nawet raz podłączył się do elektrycznego zegara szkoły. Chodziło o to aby wcześniej dzwonił dzwonek, bo groziło, że lekcja matematyki zakończy się sprawdzianem.
I tak jednego dnia Staniewicz ruszył, jak opowiadano, z kolegami na kolejne łowy w bunkrach Bonzaku. Niestety rozbrojenie miny nie za bardzo się udało. Rozległ się syk, Staniewicz krzyknął do kolegów:
– Chodu!….
A sam nakrył minę ciałem.
Tyle wiem. W tym czasie nie byłem już uczniem Orłowskiej szkoły, bo Rodzice przenieśli mnie do gimnazjum w Gdyni. Na ulicę Leśną. Nie, najpierw mieliśmy połowę gmachu tuż przy Państwowej Szkole Morskiej. Razem z jakąś zawodówką. Wielka przerwa to był czas Grunwaldu między uczniami obu szkół. Szło o to, kto kogo zamknie w żelaznej szafie. Bo olbrzymi, centralny hol szkoły pełen był żołnierskich, poniemieckich szafek. Jak się kogoś upchnęło i zatrzasnęło drzwi, smak zwycięstwa stawał się słodki. No może z lekką przymieszką rdzy.
Dopiero potem była Leśna. Zresztą, ulica ta zmieniała parę razy nazwę.
Więc nie chodziłem już do gimnazjum w Orłowie. I śmierć Jurka znam z opowieści. Ojciec Staniewicza niedługo przeżył syna. Wkrótce został aresztowany a potem rozstrzelany w procesie oficerów polskich. Dziś tablica z jego imieniem wisi w kościele oksywskim. Bo zrehabilitowano go jako ofiarę prowokacji stalinowskiej. Chyba po 56…
Kiedy to mówię, czuję, że w tamtych latach zapadała cisza przed wieloma sprawami. W moim domu cisza zapadła po przegranych wyborach i ucieczce Mikołajczyka. To był koniec.
To ja z moim ojcem, który właśnie powrócił z manewrów, mógł to być rok 35, 36…Wtedy mieszkaliśmy w Różanie, skąd ojciec mój przeniósł się do Komorowa. W Komorowie mieszkaliśmy na tzw. rezerwie, a potem w małym pokoiku z kuchnią w domku przy ulicy Kolejowej. Przyszedł rok 44.
Na naszych terenach dowództwo AK podjęło w decyzję o zawieszeniu organizacji i ludzie stawiali się do poboru… Tak ojciec w mundurze WP został w nocy aresztowany przez NKWD. Wydostał się z matni i jak ci, co się wydostali, otrzymał od Rejonowej Komendy polskich wojsk natychmiastowe odkomenderowanie na zachód. Trzeba powiedzieć, że tak ratowano wielu, co jakoś wywinęli się z saka jaki zaciągnęli u nas żołnierze radzieccy w niebieskich otokach.
Stąd nasza droga na zachód. Przejeżdżałem ruiny Warszawy w marcu 45 roku i oficjalny koniec wojny zastał mnie w Bydgoszczy. Potem z matką wróciłem jeszcze na stare miejsce, a ojciec szukał osiedlenia. Znalazł je w Gdyni.
Moje pierwsze zdjęcie na morzem w Gdyni. Stoję (po lewej) z mamą Heleną, ciotką Hanką i wujkiem Leonem oraz stryjecznym bratem Heniem.
W Gdyni od 46 roku dzieliliśmy mieszkanie z bratem ojca. Starym pracownikiem portu. Zamieszkałem w pierwszych moich wielkich blokach, na wspaniałej dla mnie wysokości czwartego piętra. Była łazienka. Cóż, że opalana węglem.
Widoki z okien niebywałe. Cóż, że okna jeszcze w kawałkach szyb, zabite dyktą.
W naszym mieszkaniu, bywało, zatrzymywali się ludzie szukający drogi na zachód. Pod węglem wywożonym na szwedzkich statkach. Nie było to całkowicie niemożliwe.
Ale po sfałszowanych wyborach i milczeniu państw zachodnich, mój ojciec też zamilkł. I przedtem, jak wiem, miał marne nadzieje na jakąkolwiek niepodległość Polski. Kiedyś powiedział mi: „W Jałcie już nas sprzedali. Teraz trzeba myśleć inaczej niż ci politycy z Kongresówy. Po wielkopolsku, bo długa droga…”.
Myślę, że nie tylko w moim domu przestano mówić o wielu rzeczach. Jeśli dzieci miały się uchować, to nie wolno było – tak przynajmniej wielu myślało – korygować szkolnej wiedzy o Polsce. Dzieci są naiwne.
No tak, wcale nie mieliśmy głupich nauczycieli tak zwanej Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym. W nowym gimnazjum było też sporo bardzo interesujących kolegów, którzy utworzyli Związek Młodzieży Polskiej. To był czas po zjednoczeniu młodzieżowych organizacji. Przymusowym zjednoczeniu.
Ale nie wszyscy to tak odczuwali. Ja miałem przyjaciół starszych, gorących i szczerych działaczy Wici. Wspaniali chłopcy, pamiętałem ich jeszcze z Komorowa. Niektórzy nawet widzieli szansę w tym zjednoczeniu.
I świat się zamykał. Informacji było coraz mniej.
Nie otrzeźwiło mnie nawet i to, że nie dostałem się na Wydział Dziennikarstwa. Gówniarz jeszcze, ale napuszony, zdawałem egzaminy. Sam, daleko od domu. I zdałem. Tylko nie przyjęto „z powodu braku miejsc”. Jak należało, zgłosiłem się do specjalnej komisji o wyjaśnienie. Musiałem być w swojej szczeniackości tak rozbrajający, że ktoś się nade mną zlitował.
Zaproszono mnie do gabinetu. Nie przysięgnę, ale mam wrażenie, że to był gabinet dziekana Litwina, okrutnego, ponoć stalinowca. Ale może dziekan poczuł jakąś litość nad moją naiwnością.
– Daj sobie spokój – powiedział – dziennikarstwo to wydział polityczny i nie dla ludzi z twoim życiorysem.
Jaki miał to być życiorys? Ano nie taki jak życiorys mojego ojca.
Dziekan zaproponował mi jednak wyjście. Były to studia na sinologii.
Naprawdę, nie do uwierzenia, ale nie wiedziałem wtedy co to jest ta sinologia. Ja byłem z takich, co jeszcze mówili „uniwerstytet”… No więc wystraszony, na sinologię się nie zgłosiłem. Takoż wycofałem się z jesiennych egzaminów na Wyższą Szkołę Ekonomiczną w Poznaniu. Tu już przytomnie, a to z powodu całkowitej osłowatości w matematyce.
Ale zaparłem się na dziennikarzenie.
Mój kolega Jurek Dorsz, potem doskonały lekarz, już w gimnazjum, jeszcze w Orłowie, miał zapędy dziennikarskie. Wziął sławny udział w wielkiej batalii o herb Gdyni.
No tak, Gdynia nie miała herbu. I teraz, jako nowe miasto w nowej Polsce musiała mieć swój znak rodowy. Taki co by i jej przeszłość historyczną, to znaczy okres walki Pomorza z krzyżackim panowaniem i robotniczo-rybacką współczesność, sławił.
Ach, ileż było projektów. A wygrał prosty. Dwa dorsze przebite mieczem.
Wszystko było w porządku. Tylko, że w tamtych czasach, dorsz nie był rybą lubianą. Morze po wojnie roiło się od śledzi, fląder a zwłaszcza węgorzy. Ponoć tuczyły się na zatopionych statkach. Dorsz, choć reklamowany, znany był z porzekadła: „jedzcie dorsze, gówno gorsze”. Nie do uwierzenia, dziś w epoce mintaja, ale tak było.
Stąd niechęć ludu do przebitych mieczem ryb. I Jurek Dorsz zasłynął korespondencją: „Dorsz w obronie dorsza”.
Już jako sławny korespondent terenowy „Dziennika Bałtyckiego” wprowadził mnie do redakcji. Uzyskałem „półposadę” tak zwanego sprawdzacza interwencji. Pracowałem w słynnym dziale „Śmiało i szczerze”, czyli komórce odpowiedzi na biadania czytelników a nawet miejscu jakichś interwencji. „Śmiało i szczerze” – to było coś!
Jeżdżąc do Gdańska kolejką dumnie rozkładałem stosy korespondencji, niby coś tam sprawdzałem, a wszystko po to, aby współpasażerowie widzieli we mnie słynnego dziennikarza. Naprawiacza krzywdy ludzkiej.
I raz udało mi się krzywdę naprawić.
Do redakcji nadszedł list robotnika. Mieszkał w nieludzkich warunkach. W „piwnicznej izbie” – to hasło zabrzmiało jak dzwon w redakcji. Ja, posłany, sprawdziłem wilgoć owej piwnicy, płacz dzieci i z takim meldunkiem poruszyłem serca. Redakcja zapukała do serca władzy, a władze na moje nieszczęście, wstrząśnięte wspomnieniem „piwnicznej izby”, w której „Jaś nie doczekał” – zdecydowały się pokazać, udowodnić ludowi, czym to jest troska Polski Ludowej. Mieszkanie robotniczej rodzinie przyznano. Nie wiem jak i dlaczego nikt więcej nic nie sprawdzał w szale łaskawości socjalistycznej, ale kiedy przyszło do przenosin okazało się …
Co?
Ano piwnica była. Tylko, niestety w domku teściowej. Ta, pokłóciwszy się z robotnikiem, wyrzuciła go z rodziną miedzy kartofle i buraki oraz beczkę kiszonej kapusty.
Skandal był wielki. Wyleciałem z redakcji żegnany słowami:
– Z ciebie już nigdy dziennikarza nie będzie.
Tak znalazłem się w elektrowni gdyńskiej. Miejsce postoju – port. Najęto mnie tam jako świetlicowego. Bo przy elektrowni istniał mały ośrodek. Jakaś sala teatralna, szczątki biblioteki. Ale zarabiałem dodatkowo przy różnych pracach remontowych.
Jak to było, napiszę już wkrótce.