Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 31 maja 2001 roku.
Jechałem z Bydgoszczy. Było to w roku chyba 1997, po wieczorze autorskim w ciekawej i ciągle promującej literaturę kawiarni Węgliszek. Trochę jeszcze zaspany, bo pociąg do Warszawy odchodzi wczesnym rankiem. Wyszedłem na korytarz i palę fajkę. Nagle z przedziału obok wychodzi na papierosa (chyba) wysoki, elegancki pan.
A jednak to Zygmuś, mój współmieszkaniec z akademika na Narutowicza. Tak, z tego samego pokoju. Widok na taras z Chińczykami (jeśli nie czytałeś, patrz „Jak z Markiem Hłasko po Warszawie pielgrzymowałem”). A potem szczęściarz, bo mieszkał w dwuosobowym, malusieńkim pokoiku razem z Koreańczykiem. Tak wtedy było ze studentami koreańskimi. Lokowano ich razem ze studentami polonistyki aby jak najszybciej uczyli się języka. Z Koreańczykami mówię, bo Chińczycy zawsze mieszkali w osobnych pokojach i wszystko robili razem. Poruszali się nieomal marszowymi kolumnami.
Zygmuś był ze Żnina. Czy też z okolic słynnej miejscowości, gdzie ongiś narodził się nasz pierwszy, znany w historii inteligent, który wyszedł z chłopskiej chałupy, czyli Klemens Janicki.
Janicki był moim herosem w czasie przerabiania średniowiecznej i odrodzeniowej literatury na naszej polonistyce. Zresztą postać tego chłopaka z chałupy, dziecięcia wątłej budowy – jak to wynika z dziękczynnego wiersza do bogatego i wpływowego magnata Krzyckiego Elegia o sobie samym do potomności – nie tylko mnie wzruszały.
Janek Bester, nasz nadworny satyryk, publikujący wówczas gęsto swoje fraszki w Szpilkach i pismach ludowych, napisał nawet pieśń o Janickim:
Miał w Januszkowie morgę i domek
Kułak Janicki z dziada pradziada
Że mu się wreszcie zrodził potomek
Przeto Klemensa imię mu nadał
I żył ten Klemens wątły i słaby…
Tak opowiadał Janek Bester. Chłopak ze wsi rzeszowskiej. Niezwykle oczytany. Wprawdzie wysoki i ładny, ale naprawdę też wątły i słaby. Na obowiązkowych zajęciach z wychowania fizycznego, bo takie mieliśmy, oraz na ćwiczeniach na studium wojskowym, Janek występował zawsze w roli ofermy.
Studium wojskowe. To było przekleństwo każdego tygodnia. Co wtorek trzeba było zrywać się przed świtem z łóżek i jesienią w deszczu, czy zimą mroźną, wędrować daleko. Popatrzcie kiedyś na plan Warszawy. Nasz akademik na Narutowicza. Ćwiczenia polowe na Wawrzyszewie. Trzeba było dotrzeć pod bramę cmentarza żołnierzy włoskich. Nawet dziś, kiedy jadę na północ Warszawy, mijam ten biały cmentarz z drżeniem.
Bo trzęśliśmy się z zimna. Tak wcześnie żadna stołówka nie działała. Więc bez jedzenia, bez kubka ciepłej lury, każdy ruszał w ciemną dziurę warszawskiego przedświtu. Najgorsze – jak dojechać?
Teoretycznie była jakaś komunikacja, która jak dobrze poszło, zabierała z godzinę drogi. Parę przesiadek… Tylko o żadnej regularnej komunikacji w tamtej Warszawie o tak wczesnej porze mowy nie było. Jeśli tramwaje szły to dziwnymi grupami i do jakichś zajezdni a nie w trasy. Autobusy – to marzenie. Bo chyba nawet nie było jeszcze w Warszawie rosyjskich autobusów. Tego cudu komunikacji, który woził nas trzy lata później z Kickiego na Uniwersytet.
Szliśmy więc część drogi pieszo. Zimową Warszawą gdzie wędrowało się gruzowiskiem, skrótami. Zawsze grupą, bo grupy raczej nikt nie napadał. A potem w kombinezon mundurowy. Karabin typu mosin 1899 w łapę. I czołgamy się po polach Wawrzyszewa.
Zygmuś stał się wynalazcą w walce o każdą minutę ciepła. Stąd nie myliśmy się. Na stroje nocne wkładaliśmy dzienne i tak, jeszcze przynajmniej teoretycznie odziani w skórę naszych snów, wędrowaliśmy na wojnę.
Zygmuś walił krokiem ogromnym. Ten chłopski syn ze Żnina był wysoki, tykowaty. Stopy olbrzymie. Łapy jak łopaty. Czupryna zmierzwiona dziko. Twarz długa kanciasta. Wielkopolsko-sielska. Na plakatach mógłby reprezentować młodego entuzjastę nauki, który wyrywa się do wiedzy – a socjalizm to umożliwia.
Ale Zygmuś nie był ulubieńcem socjalizmu. W tamtym 52/53 roku jego pochodzenie klasowe to była wąziutka ścieżka, ziemia niejasna pomiędzy szansą na zbawienie a wiecznym potępieniem. Ojcowie Zygmusia nie byli jeszcze zadomowieni w krainie średniorolnych ale ich pracowitość okazała się błędem. Bowiem przez pokolenia dorobili się kawałka pola, które już ich ściągało w piekło – gdzie spychano kułaków.
Tymi zagadnieniami zajmował się zawsze któryś z opiekunów roku. Bo od momentu egzaminu i długo potem – ciągle przyglądano się naszym aktom personalnym. Dzięki Bogu, że byliśmy na polonistyce, bo tu trzeba oddać sprawiedliwość naszemu dziekanowi Zygmuntowi Liberze, szaleństwo pryncypialnych młodych aktywistów temperowano. Stąd nie gnały u nas oddziały „lekkiej kawalerii”.
Kto wie co to było? Otóż owa dziarska i chyba rozumiana raczej kozacko i czerwono-gwardyjsko nazwa, oznaczała grupy stróżów moralności socjalistycznej.
Co ta moralność znaczyła? Czego wymagała?
Wszystko znaczyła wedle woli przemożnych kawalerzystów. Ja, nadziałem się parę razy na ich ostre piki.
I nie dlatego, że kiełkowała we mnie Myśl Nieprawa. W tym czasie byłem chyba bardzo pryncypialny.
Pamiętacie ten korowód tańczący kozaka na wieczorynce w Międzygórzu? (patrz „Niewłaściwe Życiorysy” i „Międzygórze” )
Ja, trochę jeszcze przypadkowy uczestnik Ogólnopolskiego Zjazdu Polonistów w roku 1951 patrzyłem na korowód z wielkim uszanowaniem. Pląsali bowiem młodzi, uznani krytycy, nadzieje socjalistycznej nauki o literaturze, poeci – już po debiucie prasowym. Klaskali do rytmu czcigodni profesorowie, autorzy gromkich wystąpień. Ci, co na naszych młodych oczach umieli przygwoździć gada faszyzmu sączącego jad w powieściach, na przykład Conrada.
A jakieś piski protestu, jakieś próby polemiki z inaczej myślącymi literaturoznawcami? Prawie ich nie słyszałem. Ogromna większość młodych polonistów ze zgrozą patrzyła na Zygmunta Lichniaka, który w jakimś szale, bo przecież był i młody i plebejskiego rodu, próbował powiedzieć o innych sposobach widzenia literatury.
Wtedy, ledwo wiedzący, sporów tych nie rozumiałem. Ale w końcu w tym korowodzie pląsali moi przyszli koledzy warszawscy. Niektórych nawet znałem ze słyszenia. Bo w Kole Młodych w Gdyni i Sopocie wspominało się z dumą tych, co zaczynali robić stołeczną karierę.
Teraz rozumiem jak błogosławiona była dla mnie decyzja odrzucenia mnie z wydziału dziennikarstwa. Bo kto wie? Może pamiętając moich socjałów z elektrowni, wcale bym nie zauważył, że te lekkie kawalerie są wrogie PPS-owskim ideałom? (patrz „Tu Gdynia,Radio, Over…” ) Kolor czerwonych krawatów bardzo się wtedy pomieszał. Tu, na polonistyce, wielkich tragedii nie było. Nawet kiedy próbowano nas mobilizować przeciw starym profesorom, władze wydziału szybko to pacyfikowały. Nikogo też za błędy ideologiczne nie wyrzucono.
Dobrodziejstwa takiego spokoju doznałem dwa lata później na własnej skórze.
Więc – jak mi opowiedział w czasie jazdy pociągiem Zygmunt, miał trochę kłopotów i rozmów z jakimś aktywistą. Wypytywano go o kontakty z rodziną. Sprawdzano czy się nie kułaczy… Ale wiem, że to nie były nagonki.
Nagonki. Takie właśnie działanie jest dla kształtowania młodych najgorsze.
Jedna z pryncypialnych pań, naszych naukowych wychowawczyń, lubiła zapraszać nas, niby prywatnie… Nie, nie na żadne takie, co wam młodym dziś przychodzi do głowy…
To była purytańska moralność. Nawiasem powiem, że nawet wejść do żeńskiego domu studenckiego było prawie niemożliwe. Ścisłe i określające czas wizyty, przepustki. I sprawdzanie przez różne kozackie brygady.
Spotkania miały nas skłonić do postawienia wysokich, socjalistycznych wymagań, pewnym profesorom. Istotnie, niektórzy wykładali wielce nie ideowo. Wykłady ideowe były jasne i zrozumiałe. Nawet dla tego co niewiele wiedział o historii literatury. Bo zawsze klasy uciskane nie mogły się przedrzeć do ukrywanej przed nimi wiedzy. A jak kto się przedarł, na przykład Klemens Janicki, to stawał się sługusem biskupim. Janickiego wyratowała przed hańbą wysługiwania się, śmiertelna gruźlica.
Profesorowie bezideowi często nie byli wielkimi mówcami. Niektórzy nudnie mamrotali. Inni odczytywali coś monotonnie, nie patrząc w świetliste oczy studentów.
– Więc studenci – mówiła pani a raczej towarzyszka – powinni pryncypialnie zażądać wyrzucenia takich nauczycieli!
Nic z tego nie wyszło. Pewno przez naszą niechęć do gwałtowności. Dzięki kierownictwu polonistyki, dzięki mądrym ludziom u nas się nie szalało.
I przynajmniej na moim roku, nie było żadnych oddziałów „lekkiej kawalerii”.
Ale Zaporoże socjalistycznej moralności galopowało po wydziale dziennikarskim. No, nie Zaporoże. Raczej Czapajew moralistyki.
Tak więc, zdarzyło się. Dostałem jedno z pierwszych prasowych honorariów. Niewyobrażalny dar w akademickiej, szarej biedzie.
Trzeba było rzecz uczcić.
Podkochiwałem się w miłej czarnulce z dziennikarki. Trochę egzaltowana. Recytowała wiersze Mandaliana i ideałem jej była Wanda O.
Wanda O. Grzmiała w słynnej radiowej audycji propagandowej. Chyba Fala… Ale jaka fala? Jak się Wanda nazywała? Nie chcę nawet sprawdzić. Niech będzie błogosławiona amnezja.
Chyba potem Wanda grzmiała tak samo zacięcie po innej stronie? O, przypomniałem sobie. Odolska!
To był ideał dziennikarski. Marzenie czarnulki. Ale tak mile się przy wspominaniu Odolskiej różowiła.
Ja na panią O. nie reagowałem. Czegoś nauczyły mnie socjały gdyńskie.
Więc siedzimy w Krokodylu na Starym Mieście (a może był to Fukier?), popijamy tanie winko i jemy ciastka.
Mam pieniądze. Jest przy mnie dziewczyna. I nawet nie recytuje wierszy, czego zawsze nie lubiłem. Nie wspomina o towarzyszce O.
Nagle jakaś grupa wpada do naszej sali i zaczyna spisywać personalia tych, co piją wino i jedzą ciastka. Moja czarnulka blednie i daje się spisać.
Grupa wypada z lokalu. Czarnulka zalewa się łzami.
– Jutro wyrzucą mnie z ZMP. I z wydziału!
Nie pojmowałem tego. Ale honorarium zostało zmarnowane. Odprowadziłem szlochającą do mamy.
Następnego dnia widzę ją już strasznie zapłakaną. Nie bredziła, wywalanie jest w toku.
Trzeba było coś zrobić. Jako współwinowajca ale i jako były robotnik z elektrowni przy stoczni, ech, to była nazwa: Komuna Paryska, udaję się do kierownictwa ZMP. Dzielnicowego. Cały Uniwerek był chyba sam w sobie dzielnicą.
Zaczynają ujadać. Przoduje jeden – potem jego cień towarzyszył mi na studiach a i po studiach. Dziś jest rzutkim przedsiębiorcą w kulturze.
– Kawiarnia Krokodyl! – krzyczy. – Wino, ciastka. Burżuazyjny styl życia. Niegodny naszych ideałów!
Znów ratuje mnie szkoła gdyńskich socjałów.
Szukam gorączkowo ideologicznej tarczy. Celnego i nieodpartego zawołania.
Na głupotę nie ma argumentów.
I znajduję. Staję na sposób proletariacki. No, tak – ciężko i dumnie – jak proletariusze na kolektywnie malowanych pracach artystów szkoły sopockiej (tak była wtedy idea malowania przez kolektyw a nie pędzlem indywidualnego artysty). Wysuwam szczękę na wzór Majakowskiego. Ryczę:
– To znaczy my, Lud, odbudowaliśmy Starówkę i te kawiarnie na Starówce tylko po to, aby tam różne burżuje zjadały swe burżuazyjne ciastka i popijały burżuazyjne wino!?
Dziś mało kto zrozumie jak strzał był celny. Bo też, pryncypialność proletariacka była w moim dowodzeniu jako posąg. Poza tym, sam wydawałem się sobie pryncypialny. Broniłem Krokodyla, Fukiera, jak barykad. I czułem się jak na barykadzie.
Nie podejrzewajcie, że piszę opowiadania satyryczne. To była głęboka, przeżyta, czerwona odpowiedź.
Jakby piorun strzelił w biurka wydziału.
Oni tam na dziennikarce, mieli inaczej kształtowane umysły. Coś, co wychodziło, ot tak ze mnie, przyjmowali jako sygnał z centrali. Sygnał niejasny, ledwo wyczuwalny. Sygnały, których każdy aktywista musiał nasłuchiwać, rozszyfrowywać, choć klucz do szyfrów czasem zmieniano…
Więc może krzyk mój szczery wydał im się sygnałem do walki z kolejnym odchyleniem. Jakąś dziecięcą chorobą lewicowości.
A jak już kto okaże się dzieckiem dotkniętym taką zarazą to nie ma rady. Łeb ukręcą.
Ja, bladość działacza, rozumiałem jako bladość zawstydzenia. O szyfrach, chorobach, sygnałach zmienionych z centrali, moje socjały nie miały wielkiego pojęcia. Toteż pewno im też łebki poukręcano.
Po co ta dygresja? Żeby pokazać, co mieliśmy w głowach, wędrując okutani na studium wojskowe.
Byłem przecież młodym, niebezpiecznym idiotą. Pamięta się ładne opowieści ze swego życiorysu, zapomina o innych. Ale kiedy się człowiek starzeje, szuka przed nocą tych zapomnianych drzwi, do zapomnianych korytarzy. Pełnych wstydu. Ciarki idą po plecach, kiedy się pomyśli jak to zobaczymy siebie samych. Nie przez jedwabne zasłony wspomnień ale tak twardo. Twarzą w te głupie gęby, które się nosiło.
Nic chyba strasznego w głupocie swej nie narobiłem. Ale jakby wszystko poszło inaczej? Jakby życie dało szanse różnym wściekłym moralistom socjalistycznym aby nauczyć mnie, czego trzeba.
Czy na przykład nie wspominałbym z dumą jak się od burżuazyjnego winka i ciastek wyzwoliłem? Jak zrozumiałem, że to były podszepty wroga? Może tej dziewczyny? Dla kogo działała? Po co?
My, z Zygmusiem, jesteśmy ocaleni. Zygmunt jest bardzo znanym specjalistą od malarstwa. Autorem paru świetnych książek. Profesorem.
Tak, stoi obok, ten sam Zygmunt a nie ten sam. Na jego postaci można malarsko udowadniać jak wielka wędrówka po krainach sztuki zmienia fizycznie człowieka. Nie, nie zmienia. Zygmunt jest ten sam. Ale to co było rozwichrzone, niezdarne w jego postaci, jest teraz szlachetne.
– Zygmuś – mówię – jak ty się zmieniłeś, a jesteś ten sam co przed laty.
– Kto z kim przestaje takim się staje – żartuje. Zygmunt, kolega co nas wprawił w osłupienie. Zaraz po październiku.
Bo Zygmunt dorwał się do jednej z pierwszych, rowerowych wycieczek do Włoch. I ruszył do Italii wywijając długimi nogami. I został w Italii, i w największej biedzie przebił się i studiował na uniwersytecie.
Wrócił do Polski. I odnalazł mnie w Otwocku.
Napiszę o tym za kilka dni…