<

Oficjalna Strona Ernesta Brylla




Witamy na nowej stronie! Przenieśliśmy się na system Wordpress, także od dziś możecie zostawiać pod zapiskami Ernesta komentarze, i przeszukiwać archiwum za pomocą pola 'Wyszukaj', o tam, po lewej, pod maszyną do pisania.

Pozdrawiamy,
Internetowe Krasnoludki

Jak z Markiem Hłasko po Warszawie pielgrzymowałem

8 kwietnia, 2011
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Wpis ten ukazał się po raz pierwszy 16 maja 2001 r.


W starych papierach ocalało parę listów od Marka Hłaski. Jeden postanowiłem w całości zacytować. To list z marca 55 roku pisany do mnie przez Marka, kiedy to, po wielkiej eskapadzie alkoholowej postanowił zamknąć się na dalekiej prowincji i nigdy nie wracać do Warszawy.

 

Ciekawa jest koperta tego listu. Adresu właściwie nie ma. Jest tylko Warszawa, Koło Młodych. Nigdy bym nie uwierzył, że list ten dotarł normalną pocztą, gdyby nie stemple na znaczku.

 

Koperta Marka Hłaski

Jak doszedł do tego Koła Młodych?

 

A czym było to Koło? Pisałem już trochę o tym przy okazji wspomnień ze Zjazdu Polonistów w Międzygórzu (patrz Niewłaściwe ŻyciorysyMiędzygórze). Ale po paru latach wszystko w tej gromadzie młodych adeptów na pisarzy zaczynało się zmieniać. Ówczesny Związek Literatów, dając nam dalej używać swoich pomieszczeń, z których najważniejsza była stołówka i kawiarnia oraz biblioteka, o wiele mniej pilnował słuszności ideologicznego rozwoju. Powoli odchodziły czasy zebrań. Takich właśnie jak zebranie na temat moich wierszy o knajpie przy Kijowskiej. Zresztą, co tu narzekać,  najstraszliwsze czasy twardego wychowywania mnie raczej minęły. Wprawdzie pojawiłem się na studiach w Warszawie w 1952 roku, ale brak akademika i stypendium, ciągłe kombinowanie jak wcisnąć się nielegalnie do domu studenckiego na Narutowicza – to zajmowało mi prawie rok.

 

No, bo wyobraźcie sobie moje godziny wieczorne. Coraz większa ilość waletów kręci się przed wejściem na Narutowicza, a nawet koczuje w wielkim holu. Ten hol miał schody, które prowadziły do wejścia wewnętrznego. I to wejście było zablokowane budką z portierem. Portier sprawdzał zielone legitymacje i tylko tak można się było dostać na pokoje. Pokoje różne. Ja waletowałem w wielkiej dwunastoosobowej sali. Kiedyś pewno była to biblioteka a może świetlica. Sala ta miała oszklone drzwi wychodzące na płaski długi taras.

 

Czyniąc w mojej opowieści lekkie zamieszanie muszę jednak opowiedzieć o tym tarasie. Otóż kiedy przyjechali do Polski studenci chińscy, wielu z nich zakwaterowano na Narutowicza. Wykorzystywali taras na poranną gimnastykę. My oczadziali po różnych, nie bardzo moralnych, wyczynach, zmarznięci (bo wiało od starych okien aż się kurzyło), legalni i nielegalni mieszkańcy tego pokoju z lekkim przerażeniem patrzyliśmy na ten codzienny spektakl. W karnych oddziałach, ubrani w jednakowe piżamy, zupełnie nie zważając na pogodę, Chińczycy wykonywali powolne ruchy i jakieś niby baletowe łamańce. Teraz każdy widz filmów o kung fu wie na czym polega ta gimnastyka. Ale wtedy?

 

Ze sztuk walki znane nam było uderzenie bykiem i parę jeszcze rzewnych mazowieckich chwytów. O połączeniu ćwiczeń ducha z ćwiczeniami ciała nawet nie słyszano. Zapyziali, okutani, skacowani, jeszcze nie warszawscy a już nie prowincjonalni, przylepialiśmy nosy do szyb. Chińczycy wyginali się w długich szeregach.

 

Taras tylko przez brudne drzwi oddzielony był od naszego pokoju. Czyli od świata zupełnie innego: piętrowych łóżek, zapachu cebuli smażonej ze skwarkami i posypywanej cukrem – bardzo to kaloryczne jedzenie, kiedy już braknie na co innego. 
My byliśmy bezładem. Anarchią. Niby należeliśmy do tego samego świata zwycięskiego proletariatu ale jakże to wszystko było obce. 
Potem przybyli Koreańczycy. Ci jednak byli inni. Zbiorowych gimnastyk, takiegoż uczenia, mycia, u nich nie było. 
Więc z niektórymi bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

 

Niektórzy z kolegów z Koreankami. Wielkie i tragiczne miłości. Wiem o jednej. Kolega z filologii zakochał się w Koreance. Ona w nim. Zdołali nawet wziąć ślub. Było to prawie niemożliwe, bo władze na to nie pozwalały, szczególnie władze koreańskie. Ale tym razem się udało. Tylko potem przyszedł czas na odwoływanie Koreańczyków do kraju.

Wiadomo było, że dziewczyna zniknie na zawsze. Wiem o tej dramatycznej miłości tyle, że dziewczyna przez pewien czas ukrywała się w Polsce. Po różnych rodzinach.

 

A z drugiej strony, kto mógł, zabiegał o zrozumienie dla zakochanych. Włączyli się w to nawet wysoko postawieni towarzysze. I o ile wiem, była jakaś obietnica, że niech Koreanka wróci na chwilę do ojczyzny, a zaraz ją do męża Polaka wypuszczą.

Niestety to była naiwna wiara. Pojechała i nie wróciła. Ciągle jednak byli tacy, co zabiegali o jej powrót do męża. O ile wiem, nawet członkowie oficjalnej, rządowej delegacji do Phenianu rozmawiali z władzami Korei. Otrzymali tylko wiadomość, że żyje ale wróciła na ojczyzny łono.

 

Może opowiadam rzecz niedokładnie. Ale to wielka miłość była. Ta historia Romea i Julii naszych lat się zdarzyła.

Koreańczyków zresztą szybko odwoływano do kraju. Znałem paru z Akademika. Jeden bardzo ciekawy polskiej poezji, uczył się na polonistyce. Wysoki, trochę podobny do Ajna, bo miał nawet zarost. Ranny w wojnie, odznaczony za bohaterskie czyny a jednocześnie z ogromną pasją dowiadujący się nowych rzeczy o nieznanej Europie. No tak, dla niego nawet tamten czas był Europejski. 
Z Chińczykami trudniej było się zaprzyjaźnić. Zresztą to poruszanie się Chińczyków w zawsze karnych oddziałach, było trochę przerażające.

 

Najbardziej straszne było, gdy kolumna chińska wmaszerowywała do ogólnej umywalni. 
Ogólna umywania. Długa sala gdzie po jednej stronie stały rzędem kabiny klozetów a po drugiej ciągnęło się długie blaszane koryto – a nad nim kurki. Z zimną oczywiście wodą. Tam pchając się, staraliśmy się tworzyć pozory mycia.

Ale wmaszerowywały Chiny. Stawali nad korytem. Zdejmowali góry od jednakowych piżam i zaczynali spokojnie, dokładne ablucje lodowatą wodą. Potem zaczynało się coś, na co ukradkiem, no bo było głupio, gapić się tak otwarcie, schodzili się inni mieszkańcy akademika. Rząd Chińczyków miarowo mył zęby jednakowymi szczoteczkami.

Trzoneczki szczoteczek trzymali też inaczej, jakimś chwytem ping-pongowym. Tu trzeba dodać, że fascynowała nas sprawna gra Chińczyków w ping-ponga. Grali też w ściśle zorganizowanych grupach.

 

Ale co tam szczoteczki i ping-pong! Widzowie wstrzymywali dech, bo zaczynało się najważniejsze. Otóż chińscy koledzy, jakby na jakiś tajemny rozkaz, odkładali szczoteczki i wyjmowali z jednakowych torebek, jednakowe, drewniane szpatułki. Jednakowym ruchem wyciągali języki. Język był przytrzymywany palcami lewej ręki a prawa starannie ściągała jakiś brud. Jaki?! Wszyscy  z nas odruchowo sprawdzali swoje ozory.

 

No więc, zajęć na pierwszym roku studiów miałem dość. Jeśli dodam do tego próby przystosowania się do językoznawstwa i fonetyki – bo to, zamiast nauki pisania okazało się tragiczną rzeczywistością polonistyki – jeśli dodam próby zrozumienia na czym polega wyszukiwanie książek w Bibliotece Uniwersyteckiej… Sami zrozumcie, że pierwszy rok minął prawie bez Koła Młodych Pisarzy. 
Rok 54 to był już czas dorwania się do biblioteki Związku Literatów. Niewielka, ale bardzo bogata. Odkrywałem tam Czechowicza, Leśmiana, Łobodowskiego. Nawet i Ferdydurkę Gombrowicza. No i Miłosza a potem Mackiewicza.

Dziś może dziwić, czemu do odkryć należał Czechowicz, Leśmian czy na przykład Piętak?

Ano, dlatego że edukacja na polonistyce kończyła się na Młodej Polsce. A najbardziej wałkowano Pozytywizm. Pamiętam szok jakim były oficjalne wykłady prof. Jakubowskiego o Leśmianie. Cały nasz rok gadał Leśmianem i stodoliła nam się Majka stodolna od połowy polna… Za te wykłady wielu z nas jest wdzięcznych profesorowi. Nawet kiedy w innych sprawach potem się nie zgadzaliśmy. 
W Bibliotece poznałem Marka Hłaskę. Właśnie w bibliotece, choć to pozornie nie pasuje do jego legendy. Inna rzecz – Biblioteka Związku miała zaciszne kątki, gdzie można było pogadać a nawet popisać. Z tego korzystaliśmy przede wszystkim. Ale przyjrzyjcie się listowi Marka. Jest głównie o Dostojewskim. Ale też wspomniany jest Miłosz. Jako nasza zwyczajna lektura.

 

Na razie o Dostojewskim. Szaleliśmy za nim. Trzeba przypomnieć, że był to pisarz wtedy nie za bardzo lubiany. A jeśli, to tylko jego wczesne utwory. O „Biesach” ani mru mru..

A my zaczytywaliśmy stare przekłady przedwojenne. Nowych jeszcze nie było. Mówiliśmy do siebie językiem Stawroginów i Wierchowieńskich. Staraliśmy się analizować. To nie było łatwe. Bo po prawdzie, przynajmniej ja, nie byłem przygotowany do tej lektury. Ciągle uczono mnie jeszcze szacunku do takich wzorów jak Kawaler Złotej Gwiazdy Babajewskiego i do podobnych tworów rodzimych pisarzy. A tu Biesy. Z całą analizą rewolucji – czyli świat, który „w oficjalnych” kręgach literaturoznawców nazwano „chorym”.

 

A my, sekretnie. Książka po książce. 
A my dwupostaciowi. Bo z jednej strony w dyskusjach nad utworami jeszcze głęboko tkwiący w gorsecie praw realizmu socjalistycznego. O sobie chyba już pisałem. Ale Marek? Zdolny nieprawdopodobnie. Oczytany. A jednak „proletariusz”. Szofer w baranim kożuchu. Tak przychodził na nasze spotkania, woniejąc lekko gorzałką.

 

To mnie dziś zdumiewa. Naprawdę wierzyłem, że jest szoferem z rodu szoferów. Z proletariatu nad proletariaty. A on grał. 
Z Jankiem Himilsbachem stanowili dobrą parę. Janek mały, krępy. Marek wysoki, przystojny, z ładną twarzą ale przybierający miny, które były skrzyżowaniem min bohaterskich obrońców komunizmu z grymasami agentów z filmów np. Casablanca. Marek, pełen zwątpienia. Marek, którego talent widzenia musiał rozwalać sztywne reguły ówczesnych socrealistycznych nauk o prawdzie „obiektywnej”, „subiektywnej”. A z drugiej strony w pięknych utworach jak Baza Sokołowska, trzymająca się tych reguł. 
To piękna opowieść. Ale jakże schematycznie poustawiane charaktery. Ten odrzucony komunista, sekretarz, który jako misjonarz działa wśród dzikich szoferów. I ta piękna dziewczyna. Oczywiście okazała się potem dziwką.

 

To już inna sprawa. Postacie kobiet u Marka. Ten powtarzający się schemat niewinnego dziecka-kurwy. A jednak wszystko zwyciężał wielki talent.

 

Odchodząc od tajemnic Dostojewskiego wchodziliśmy w dyskusje „ideologiczne”. Niby ważne a niebywale głupie. Tu na górze, raj biblioteki, a piętro niżej, sala zebrań i piekło schematów. 
Czy jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że bywamy w piekle? Ja nie. Nie umiem wytłumaczyć, ale jedno i drugie, Dostojewski i Babajewski przez pewien czas istnieli we mnie. Więc cóż dziwnego, że jak wielu odreagowywaliśmy ucieczkami na psychiczne wagary.

 

To znaczy wódkę.

 

Czasami coś dało się zarobić. A i wiele nie było trzeba. Tak więc w tym słynnym marcu zostawiwszy Babajewskich w jakimś rynsztoku, ruszaliśmy z Markiem w miasto. Zaczęło się od biblioteki, ale potem zachciało nam się zaśpiewać „hymn do Boga z głębin ciemności”. Głębin ciemności zaczęliśmy szukać w Bazyliszku na Starym Mieście. Potem jazda autobusem. Potem jakiś oficer milicji zaaresztował nas za rozmowy o Białej Gwardii i Atamanni ukraińskiej Skoropadskiego. Czytaliśmy wtedy Łobodowskiego (taki egzemplarz stary poezji o Ukrainie) i był tam wiersz o atamanie Krasnowie…

W każdym razie znaleźliśmy się w pokoju oczekiwań na przesłuchania w komisariacie MO. Gdzieś koło Hotelu Polonia na Jerozolimskich.

Pokój był wielką, brudną salą. Pełno kurew, bo okolice Wspólnej, to było zagłębie rozkoszy. Takoż grupa pijaczków. 
Wszyscy siedzieli cicho i pokornie. My, dyskusji o atamanach nie przerwaliśmy. Potem przyszedł czas na recytację sceny pomiędzy Wierchowieńskim a Stawroginem i śpiewaliśmy o bukowych czy lipowych wiosłach, łodzi co wiezie przepiękną Lisawietę. Marek był mistrzem tej recytacji. Potem przyszedł Jesienin z ulubionym przeze mnie wierszem o suce co oszczeniła się sześciorgiem rudych psiąt. Wspaniały przekład Broniewskiego.

 

Jak zwykle przy tym wierszu zalewałem się łzami franciszkańskiej miłości do zwierząt. Szczerej, bo do dziś miłość ta pozostała. 
Ostatecznie wyrzucono nas i płacz nad Jesieninem kończyliśmy w Kameralnej.

 

Tu, niestety Marek jak zwykle zaczął się przystawiać do jakiejś pani, która przyszła do restauracji w towarzystwie innych panów. 
Okiełznać Marka nie umiałem. I skończył się ten rozdział walką przeciw oddziałowi panów, gdzieś przy murku na zapleczu dzisiejszej ulicy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Z walki wyszliśmy w stanie wymagającym jak najszybszego powrotu. Gdziekolwiek. I tu Marek zadecydował.

 

– Jedziemy do Matki.

 

Wysupłał nawet ukryte w zanadrzu „pieniądze żelazne”. Znalazła się taksówka. Udaliśmy się na Żoliborz. Ponieważ trwały jakieś roboty drogowe, dalszą drogę trzeba było przebyć marszem pośpiesznym. Marek wpadł na wspaniały, jak nam się wydawało, pomysł. 
On z latarnią drogową, a ja ze szlabanem na plecach stanęliśmy we drzwiach mieszkania. Otworzył nam ojczym Marka. Chciał dać do zrozumienia młodemu pisarzowi, że już nieco przesadził, kiedy wczoraj zjawił się z tablicą drogową. 
Powitał nas uprzejmie trzymając tablicę. Spojrzał jeszcze raz na latarnię i szlaban i zamknął się w pokoju. Nami zajęła się matka Marka.

 

Ciekawe, że widząc i tę panią i to wyraźnie inteligenckie mieszkanie w ogóle nie zastanowiłem się nad proletariacką legendą Markowego rodu. Nie do uwierzenia, ale (nie tylko w tym przypadku lecz i wiele razy potem) wierzyłem bardziej w słowa opowieści niż w to co miałem przed oczyma. Czyżby to był jad wczepianej mi trucizny „prawdy obiektywnej” i „subiektywnej”?

Rano dostałem śniadanie i odpowiadałem na pytania matki Marka. Rzeczywiście podobał jej się mój wiersz Gioconda. Był to wiersz o miłości, chyba raczej tekst do jakiejś piosenki. Tak bym oceniał go dziś. Ale wtedy, gdy poeci nie pisywali wierszy o miłości, ten tekst miał wielką popularność. Kobiety go kochały. Doprowadzał nawet do płaczu. Coś w nim było. Może prawda mojego pierwszego rozczarowania w miłości. Łzy młodzieńczego rozstania…

 

W każdym razie matka Marka chciała mieć ten wiersz.

Chciała też, żebym pilnował Marka. Bo ten zbierał się do dalszego pielgrzymowania. 
Nie upilnowałem. Kiedy znaleźliśmy Jasia Himilsbacha i Jasio zaordynował leczenie „klina klinem”,  ja odpadłem. Oni poszli w dal, gdzieś w ulice Marymontu. Ja wróciłem do Otwocka.

 

Co było w listach od Marka, za parę dni…

 



Niełatwa moja przyjaźń z Markiem Hłasko

7 kwietnia, 2011
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 9 maja 2001

Jak sami widzicie moje wspomnienia na stronie Zapiski posuwają się dalej.
  
Chciałbym sam zrozumieć jaki ja byłem i jacy byli moi przyjaciele. Tak się zdarzyło, że zawsze byłem w różnych grupach. Więc i trochę nie byłem w nich do końca… Współczesność i jej charakterystyczna kultura bycia, poznawania literatury. Zupełnie inni ludzie niż moi przyjaciele z okresu Klubów Inteligencji i Po prostu. Jedni bardziej zainteresowani literaturą, nie do końca rozumiejący zawiłości polityki, trochę nawet unikający takich rozważań i drudzy, dla których wolności, nawet w sztuce, bez swobody politycznej nie było. Więc dyskutowali jaka ta wolność i społeczeństwo mają być. I osobni ludzie jak Marek Hłasko, czy plątający się przez pewien czas w „nieswoich światach ideologii”, Janek Himilsbach. (O Janku Himilsbachu już wspominałem w Zapiskach )
  
O Marku wiele napisano. Ostatnio ukazała się bardzo ciekawa książka, która stara się pokazać, o ile to możliwe, ile w życiu Marka było prawdy, ile zmyślenia. Zmyślenia kreowanego przez samego Marka a potem przez liczne legendy. W tej książce jest krótki cytat z mojego listu do Hłaski. Przyjaźniliśmy się w ciekawym dla Marka okresie, kiedy zaczynał istnieć jako pisarz. Ale jeszcze nie opromieniony sławą. Jeszcze nie przyjaciel wielu wielkich. Łaziliśmy razem po Warszawie i po mitycznym Marymoncie Marka. Gadaliśmy cytatami z Dostojewskiego. Wtedy to było odkrycie. Bo ja student filologii, naprawdę Dostojewskiego czytałem pokątnie. Nie był pisarzem zalecanym. A szczególnie Dostojewski z Biesów.
  
I tak we wspomnieniu o Marku (na stronie już za kilka dni) będzie jego list do mnie. Właśnie ten, na który mu odpisałem i który został zacytowany w książce. Więc zamknie się jedna historia.
  
Piszę jak umiem o tej niełatwej a ważnej dla mnie przyjaźni. Z Markiem, który próbował – właśnie po jednej z wielkich pijackich wędrówek, gdzie ja się po drodze zgubiłem, bo nie miałem już siły, próbował ratować się uciekaniem na wieś. Więc jest tu o tym jak pojmowaliśmy Dostojewskiego i też o tym jak miałem dojechać do pustelni Markowej gdzie zamierzał siedzieć i pisać.
  
Jaki byłby Hłasko gdyby ten pomysł na pustelnię mu się udał? Pewno inny. Ale może siła jego talentu była związana z jego życiem – gdzie sam też sobie zmyślał sprawy i kłopoty. Może nie dokończyłby Pierwszego kroku w chmurach. Znałem zarysy opowiadań tego znakomitego tomu. Zarysy, bo opowiadania te nie powstawały od razu na papierze. Nie wiem jak było potem, ale wtedy, łażąc po Warszawie, Marek lubił snuć opowieści, które stały się zaczątkiem opowiadań.
  
Bardzo dziwne, ale podobnie jak Janek Himilsbach, sprawdzał w kolejnym opowiadaniu jak słucha się tego, co opowiada. Marek szedł do przodu błyskawicznie. Niezwykle szybko znalazł swój ton. Niewykształcony niby, umiał rozumieć bardzo trudne książki z teorii literatury. Rył się przez wszystko, co było do przeczytania o Dostojewskim. Więc wyzwolił się szybko spod ciasnych skrzydełek nauczycieli naszych.
  
Janek długo gnębił swój talent próbując napisać powieść o Marianie Buczku. Chciał też zacięcie być poetą. Ofiarował mi nawet swoje zdjęcie z wypisanym cytatem swego wiersza.
  
Ale kiedy zaczynał opowiadać, był niezwykły.
I też znam początek wszystkich opowieści z jakich powstawały najlepsze opowiadania Monidła.
Ale listy od Janka się nie zachowały.
  
Od Marka tak. Więc niedługo je przeczytacie.



O 'Kamerze’ i Bossaku

6 kwietnia, 2011
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 8 maja 2001 r.
  
Zacznijmy od pisma. Znalazłem je i przypomniałem sobie ze zdumieniem ten czas. Znalazłem, bo trzeba zbierać papiery, dokopywać się całej historii życia i pracy. Po co? A do emerytury.
  
Oto to dziwne pismo:  

Pismo rozwiązujące zespół Kamera

  
Pismo Ministra rozwiązujące w 68 roku zespół Kamera i zwalniające nas, wydawać się może dziwne. Po cóż Minister Kultury pisze o uchwale egzekutywy partyjnej przy Zespołach Filmowych. Przecież zwolnienia dotyczą również bezpartyjnych i są zwolnieniami z pracy. Myślę, że chodziło o to, aby wyraźnie podkreślić inspiratorów tego rozbicia Zespołów, może nawet dać sygnał, że władza administracyjna nie jest za bardzo „sprawą zachwycona”.
Bo rzeczywiście, filmy były w produkcji. Różne umowy krajowe i zagraniczne podpisane. Kamera była wspaniałym zespołem. Filmy Kamery wielokrotnie brały różnego rodzaju wysokie nagrody. No więc? Jak zastopować Zespół? Kto będzie odpowiadał za dalszy tok produkcji? A to miliony złotych..
  
Przejąć Zespołu z biegu, nikt z rycerzy 68 roku, nie mógł. Bo nie miał ani doświadczenia ani autorytetu.
Niestety, bardzo szybko całkowicie sprawę zakończono. Czas tamten wspominam jako niepojęte szaleństwo. Odchodząc z telewizji w 67 roku myślałem, że uciekam do krainy spokoju, długich decyzji, dużych zamierzeń finansowych, których krótkofalowe szaleństwa nie obalą. Oczywiście istniała cenzura, filmami interesowali się wysocy towarzysze u władzy, ale zawsze była to kraina wolności względnej. Duży głos mieli artyści.
  
Prawdę mówiąc, kiedy poprosił mnie Jerzy Bossak na rozmowę, myślałem, że chodzi o jakąś nie zwróconą ratę za nie napisany albo nie dość dobrze napisany scenariusz czy nowelę. Czasami, pisarze ratowali się tak w biedzie. Z niektórych wstępnych pomysłów, poczętych w rozpaczy finansowej, powstawały potem niezłe scenariusze. Z innych nie. Wtedy wypadało zwrócić nawet pierwszą ratę (choć niby tego się nie musiało, jeśli złożyło się jakiś tekst). Ale honor! Jeśli sam wiedziałem, że tekst jest do niczego, no to wstyd było go składać.
  
I to pewnie przeważyło u Jerzego Bossaka. Uznał, że jestem bardzo sumienny i wiarygodny. Młody ale z doświadczeniem.
Na spotkaniu zaproponował mi stanowisko, kierownika literackiego Kamery.
O jakiż to był zupełnie inny świat! Reżyserzy. Wajda, Hoffman, Skolimowski, Ślesicki – to były pierwsze sprawy. Najważniejsza – Wajda.
Zaczynał wtedy pracę nad Wszystko na sprzedaż. I asystując Bossakowi, uczyłem się filmu na mękach twórczych późniejszego przyjaciela.
  
A było się czego uczyć, bo film jest bardzo złożony, opowiadany jak na tamte czasy, w sposób szczególny. Poza tym, film przecież o Zbyszku Cybulskim. Cybulski, jego śmierć, to było jak zapalnik dla tego filmu o wielkim aktorze, o całym świecie przyjaźni i obojętności w krainie filmowej.
  
Pamiętam rozmowy z Kobielą. Wajdę wracającego wciąż do chwili kiedy to Zbyszek Cybulski powiedział mu gorzko.
  
– Kiedyś za mną zatęsknicie….
  
I pamiętam ten moment, gdy oglądaliśmy tak zwany pierwszy montaż całości. Jest to moment szczególny. Na ogół prawie przerażający. Bo, po wielu miesiącach zdjęć, po różnych zmianach, wersjach scenariusza i scenopisu, kaprysach pogody, zdjęciach co miały wyjść a nie za bardzo wyszły – jest propozycja całości.
Na ogół zawsze fatalna. Bo, reżyser, operator, w ogóle cała ekipa, już tak jest zaplątana w to, co zostało nakręcone, co miało być nakręcone, co się inaczej nakręciło, co zmieniono i co znów przywrócono, że nie umie sklecić całości. Jakbyś czytał książkę, może i świetną, ale wiatr rozsypał kartki i przy sklejaniu pogubiła się atmosfera opowieści.
  
Tak było i tu. Wajda, przeżywający wtedy jeden ze swoich „smutków” i przekonany, że już pojawili się inni co opowiadają tak jak on nie potrafi, patrzył na tę wersje z kamienną twarzą. Nie było źle ale czuło się – gdzieś coś nam umyka.
I wtedy Bossak zarządził dzień przerwy.
  
– A ty idziesz ze mną na montaż – zaordynował mówiąc do mnie „per ty”, co było u niego wyrazem ogromnej i rzadko pojawiającej się profesorskiej sympatii.
  
Poszliśmy. Pamiętam te godziny jak czarodziejski pokaz. Wtedy jeszcze taśmę filmową kleiło się na montażu. Bossak siadł przy montażystce i po rozklejeniu sekwencji zaczęło się przerzucanie scen. Inne układanie rozsypanej opowieści. To była cudowna lekcja. Nagle coś znanego zestawione inaczej z czymś co też niby znałem, tworzyło rzecz inną. Nagłe przerzucenie sceny dawało powiew mistyki.
  
Na drugi dzień oglądaliśmy inny film. Taki był Bossak. Sam nie był pierwszoplanowym reżyserem. Za to, w tym czasie, wielkim profesorem i wspaniałym ekspertem w najważniejszych dla filmu sprawach.
  
I nagle pojawiają się jakieś gazetki ścienne w korytarzach wytwórni. Ja to lekceważę, nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiałem co się dzieje. Przecież wczoraj byliśmy wspaniałym i cenionym Zespołem, przecież…
  
Wiele było tych naiwnych „przecież”. Postanowiłem uświadomić komu trzeba, że oto jacyś wariaci rozwalają świetną robotę. Możecie uwierzyć lub nie, ale zamówiłem się do ówczesnego wysokiego sekretarza jakim był Zenon Kliszko. I zostałem przyjęty.
  
Trzeba wiedzieć, że wysoki sekretarz miał prywatną pasję. Znał się na Norwidzie, lubił o poecie mówić, nawet wykładać. Na dodatek, co Norwidowi już nie wyszło na dobre, cytować i umieszczać sentencje z wierszy na różnych transparentach!
  
Nawiasem mówiąc Norwid zawsze ma do tego szczęście i czasem budzi to we mnie podejrzenie czy cały jest ulepiony z poetyckiego złota. Wtedy ciągle mieliśmy Sztukę, która jest Chorągwią na Prac Ludzkich Wieży oraz Ojczyznę jako Zbiorowy Obowiązek…
  
Ale moje pokolenie było pokoleniem, które walczyło o Norwida. Snobowało się nawet na wpływy norwidowskie. Tych naszych, marnych norwidomanii nie warto wspominać. W każdym razie nieśliśmy krzykliwie mit o myślicielu odrzuconym, o poecie niewysłuchanym, o głodowym umieraniu geniusza w przytułku św. Kazimierza.
Stąd na jednym z norwidowskich spotkań Sekretarza, chyba przy okazji wydania (i to było dobre!) zebranych dzieł Norwida, zostałem jak wielu innych młodych przedstawiony.
Może dlatego zostałem spamiętany i przyjęty.
  
Sekretarz słuchał mnie niby uważnie. Wykładałem swoje racje i opowiadałem o bezsensie likwidacji Kamery, o olbrzymim talencie Bossaka. A twarz Kliszki była wąska, nieodgadniona.
Kiedy potem opowiedziałem profesorowi o mojej wizycie popatrzył na mnie ze zdumieniem:
  
– Zupełnie jak w mojej młodości. Ta sama naiwność.
  
I dowiedziałem się, że z takich a takich powodów, pan Jerzy nie jest przez sekretarza, mówiąc delikatnie, lubiany.
  
– A o istocie tego co się dzieje, nie ma ci naiwny chłopcze mazowiecki, nawet co mówić. – dodał.
  
Potem pojechaliśmy na plan filmowy Pana Wołodyjowskiego. Do Białego Boru. Dochodziły nas słuchy o wariactwach części (chyba najgłupszej) ekipy. Ponoć zaczęli zbierać się do buntu przeciwko Jurkowi: bo nie będzie nam tu Hoffman psuł rasowo Sienkiewicza. Przeciw Jurkowi, temu co żył, żyje i prawie oddycha Trylogią.
Wołodyjowskim zaczął, bo w tamtych czasach Ogniem i Mieczem było niemożliwym sfilmować. Konflikty siedemnastowieczne nakładały się w głowach cenzorów na stosunki polsko-radzieckie. Fakt. Ukraińskie stepy leżały wówczas w ZSRR.
  
Mieliśmy więc porozmawiać z ekipą. Na osobności. A ja byłem, dobry do tego. Blondas w typie wielkopolsko-wiejskim, autor powieści o wsi i w ogóle w języku „ludowy”.
  
Poza tym byłem nieobliczalny. Jakby zdenerwowanie przeważało we mnie nad typową cechą (przynajmniej moją) – czyli tchórzliwością, zamykaniem oczu i gęby, uciekaniem w krzaki.
  
Tak się zdarzyło na innej kolaudacji. Film był średni. Taki sensacyjno-kryminalny. Ale reżyser, strasznie ostatnio wpływowy. I otóż stała się rzecz od dawna nie spotykana. Kolaudacja wewnętrzna, już nawet ostatecznej wersji filmu, była rzeczywiście ściśle wewnętrzna. Żadnych gości. A ten reżyser przyprowadził „Gości”. Byli to eksperci z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Właściwie należało ich przeprosić i wyprosić. Ale atmosfera była niedobra. Poza tym i część „wewnętrznych” ludzi na tej kolaudacji, wyraźnie dała do zrozumienia, że eksperci MSW będą pomocni.
Bossak zbladł i rozpoczął kolaudację.
  
Po różnych uwagach fachowych i kwaśnym milczeniu na temat całego filmu, reżyser gromko podsumował dyskusję. Było to przemówienie dla mnie niesłychane. Mowa wariata. Bo ten człowiek chyba jest wariatem.
Z taką przemową zetknąłem się po raz pierwszy. I zrozumiałem w czym jestem – jak mówił Bossak – rzewnie naiwny i mazowiecki.
  
Nie sądzę, abym uważał wtedy, że się narażam, ale musiałem zaprzeczyć bezsensownym bredniom. Nie czułem nawet, abym powiedział coś ryzykownego. I przebieg kolaudacji na to nie wskazywał. Goście milczeli. Uważałem, że tak samo, o reżyserskiej analizie sadzą.
  
Tu, w Białym Borze, na szczęście próbowali grasować tylko mało ważni głupcy. A powodem klejenia różnych ideowych zarzutów było po prostu ich lenistwo, wódeczkowanie, kac itd.
Tak więc nie zniszczono filmu. Choć sądzę, że Jurek Hoffman pomimo swej pozornej twardości przykro sprawkę (bo nie była sprawą) przeżył.
Wszystko jakoś się ślimaczyło. Ja żyłem nadzieją. Profesor nie. Robił się nerwowy, bo odbierano mu kawał wspaniale zrobionej pracy.
  
Spotykaliśmy się potem. Coś w nim pękło. Wykładał na europejskich szkołach. Był konsultantem polskiej telewizji, wrócił do uczenia w szkole filmowej. Ale coś się w nim zacięło. I studenci z późniejszych lat słuchają czasami moich opowieści o czasach Kamery i szefowaniu Bossaka, jak historii o innym, weselszym człowieku.
Piszę, spotkaliśmy się potem. Bo jednak profesor miał rację. Byłem rzewnie głupawy. Choć było ciekawie.
  
Otóż, zapamiętano chyba moje gorące słowa o Kamerze. Zostałem poproszony do ówczesnego szefa kinematografii na, właściwie prywatną, rozmowę. Tam dano mi takie pytanie: Czy wziąłbym kierowanie Kamerą. Wtedy może nie trzeba będzie rozbijać zespołu.
  
– A profesor? – zapytałem.
  
Nie było odpowiedzi. A więc nie było co odpowiadać.
Niektórzy mówili mi potem, że źle zrobiłem. Trzeba ratować co można, a może uratowałbym i profesora. Ale ja byłem wtedy młody – rzewnie mazowiecki. No nie wiem, co czułem…
Dzięki Bogu, propozycji ratowania Kamery, nie przyjąłem. Pewnych rzeczy nie daje się zrobić bez dozgonnego wstydu.
  
Podobnie było kilkanaście lat później gdy w latach osiemdziesiątych rozbijano zespół, który prowadziłem. Też niby postąpiłem niemądrze. Uparłem się, że nie pozwolę zwolnić kogoś, polazłem na kolaudację Przesłuchania i opowiedziałem się stanowczo za filmem. Nie uratowałem więc substancji zespołu.
  
Naprawdę nie chcę ględzić o wielkich naciskach i aktach odwagi. Strasznie dużo ludzi, strasznie dużo o tym ględzi. Ja wiem, że zaangażowany w kłopoty jakie przeżywała kinematografia, nie chciałem nawet brać udziału w dyskusjach jakie toczyły się w salach Związku Literatów. Bardziej kochałem wtedy film. Wierzyłem – trzeba się skupić na sprawach zespołu Kamera. I może wstyd powiedzieć, ale wtedy różne wystąpienia pisarskie wydawały mi się mniej ważne. Tu w kinie, brałem udział w ratowaniu największych spraw kultury. Tak uważałem.
Ale się myliłem. Bo chcę czy nie chcę, los pokarał mnie poezją a więc powinienem szanować kłopoty literatury.
Tyle na razie o jednym z najpiękniejszych okresów mojej pracy. O Kamerze. Dały te lata efekty i w mej twórczości. Wprawdzie pracuję ciągle w filmie, ale nie piszę scenariuszy. Za to zgodziwszy się kiedyś na napisanie jednego z nich, i to dla nie byle kogo, bo dla Jurka Skolimowskiego, napisało mi się dramat. Rzecz Listopadową.
  
Ale nie o Rzeczy Listopadowej przeczytacie za kilka dni. Tym razem wspomnę Marka Hłaskę i lata pięćdziesiąte…



Brygada Kartoflana

4 kwietnia, 2011
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy w maju 2001 roku
  
Wracając do wspomnień
  
Było jeszcze specjalne zebranie młodych pisarzy w sprawie pisma.  Wielu z nas na nie nie zaproszono. Potem dowiedziałem się o decyzji o „zakazie pracy w kulturze”. Motywem były ponoć moje orwellowskie poglądy. I tak, bardzo jeszcze wierzący w możliwość naprawy socjalizmu, silną wiarą wielu ludzi z mojego i starszego pokolenia, nagle przesunięty zostałem do komórki wyrzutków.
  
Ale skąd ten orwellizm? No tak, czytywałem Orwella w bibliotece Związku Literatów. Fascynował mnie i wściekał. Szczególnie jego słynny Rok 1984 Dziś, parę lat po tym roku, widzę inaczej i inaczej też patrzę na tę opowieść. Ale wtedy to była wielka nauka. Czytywałem jeszcze innych i snułem koncepcje. Marksistowskie, ale na owe czasy horrendalne. Otóż zacząłem się domyślać, że właścicielem środków produkcji nie jest lud pracujący. Że mamy inny, skryty rodzaj posiadaczy, którzy przywłaszczają sobie wartość dodatkową czyli niezapłaconą wartość pracy robotnika.
  
Kim byli ci posiadacze? A biurokracja partyjna, państwowa. Oligarchowie, którzy udają, że rządzą w imieniu ludu, że nic nie posiadają, bo ich pałace, przywileje to przecież formalnie biorąc własność społeczeństwa. I tak dalej. Dziś to naiwne. Ale zaatakowanie metodą marksistowskiej analizy społecznej ówczesnego państwa totalitarnego nawet w gadaniach małego poety okazało się nie do zniesienia.
  
A ja jeszcze na jakimś wieczorze poetyckim powiedziałem, że Orwell jest świetnym pisarzem. A jeszcze w kawiarni, w Kamiennych Schodkach w czasie innego wieczoru nasz nadworny aktor Wojciech Siemion recytował mój wiersz wymachując krzesłem. Wiersz okropnie młodzieńczy ale jedna prawda z niego wygląda. Prawda beznadziei wsi spółdzielczej.
  
No i zacytowana w wierszu pieśń.
  
Na kapuście drobne liście
Nie daj dupy komuniście
Jak się Stalin o tym dowi
To cię upaństwowi…

  

Może więc to moje wyrzucenie zaczęło kiełkować dużo wcześniej. Jako młody zwolennik socjalizmu, wyznawca tradycji „wiciowej” byłem na tzw „brygadach studenckich”. Rok był chyba 1953.Wyciągnięto nas z akademika o piątej rano. Najpierw zebranie. Miało nam uświadomić co niesiemy na wieś. Były nas tłumy bo wszystkich z akademika ściągnięto. Mieliśmy oto propagować nowy, radziecki siew krzyżowy ziemniaka. Wzmocnić przez ten siew wielokrotnie plony.
  
Ja, wraz z paroma kolegami, mając obycie z kartoflami, zacząłem się delikatnie domagać jakiejś nauki od fachowca agronoma. Ale nasze piski, prezydium zebrania, zbyło z niesmakiem. Za to otrzymaliśmy długi referat o perspektywach socjalistycznej wsi.
  
Referat trzymał bardzo inteligentny kolega. Ale potem dowiedziałem się, że nigdy ze wsią nie miał nic wspólnego. A w ogóle niedawno wrócił z rodziną jako repatriant z Francji, członek Związku Młodych Komunistów Francuskich. Po latach wyrósł z niego dużej klasy uczony. Młot, powiedziałbym, trawestując tytuł starej książki ,na prymitywnych marksoludów. Więc po co wymieniać nazwisko?

Brygada Kartoflana

  
Ale owe sianie krzyżowe kartofli wspomnę. Sadziliśmy dwa dni.
Mieszkanie nasze okropne. Stare zrujnowane chlewnie. Jedzenia prawie nie było. Ubikacja w polu. Woda w rowie.
Nocą zachciało mi się sikać. Stojąc przy wierzbie zobaczyłem, że po naszym, obsadzonym z trudem polu, kicają jakieś postacie. Byli to spółdzielcy pracowicie wydłubujący z ziemi z trudem zasadzone kartofle. Czy nie wierzyli w nowoczesne metody? Czy im w chałupach kartofli brakło?
  
Ale zacząłem edukację. I poczułem jej skutki. Do dziś nie mogę pojąć dlaczego tak mocno (nie tylko ja sam) wierzyłem, że te brednie należy nazwać wypaczeniami. Bo socjalizm Tak a wypaczenia Nie. Bo przecież taki mądry program upadł przez to, że rewolucja bez nowoczesnego przemysłu. W kraju niewolniczo feudalnym. Tak myślałem. Ach, marzyłem z innymi:
  
– Gdyby tak rewolucja wybuchła w Ameryce. To byłby porządnie zorganizowany socjalizm. A tak…
Ciekawe, że nie wpadło nam do głowy czemu mimo wszelkich napięć społecznych, kryzysów i bezrobocia, socjalizm nie stał się w USA. Po prostu nie.
  
Ale na pocieszenie wspomnę, że tym moim złudnym pragnieniem żyje do dziś wielu poetów i artystów w samej Ameryce. A co gorzej, ja dziś rozumiem ich nienawiść do świata reklamy i wolnego rynku. Kiedy po raz pierwszy, już jako 35letni pisarz zobaczyłem Stany Zjednoczone, słuchałem ze zdumieniem jak wyklinali na nadmiar towarów. Na społeczeństwo konsumpcji a nie ducha. Społeczeństwo ducha miało się rodzić u nas.
Ale co ja wtedy wiedziałem. 
Ile tych siewów krzyżowych na moim mózgu sam sobie zasiałem.
  
No, to koniec Wigilii w redakcji. Potem jeszcze trzy, cztery dni głupiego wyczekiwania – może odwołają wszystko. Ale nic takiego się nie zdarzyło. 
Na nasze miejsca miano przyjmować innych młodych pisarzy Pomyślałem sobie, starając się być mężny i szlachetny:
  
– No trudno. Ja jestem skreślony. Nie można dopuścić do tego aby ktoś z kolegów stracił szansę pracy, bo nie zechce zająć stanowiska po wyrzuconym.
  
Wypatrzyłem więc tych, którym ponoć miano złożyć propozycję mojej byłej posady. I chciałem ich uspokoić.
Jeden mieszkał z rodzicami i miał telefon. Dzwonię. Mówię w czym rzecz i zaczynam przekonywać, żeby nie wahał się i brał posadę. Ale orientuję się, że on tam szaleje ze szczęścia.
  
– Mam robotę! Mam etat! – wrzeszczy radośnie do swych domowników.
  
Czy mogę mieć pretensję o taką naukę życia?
Nie mam. Bo może ta wigilia nauczyła mnie odwagi wobec bezrobocia. Spotkało mnie ono jeszcze nie raz. Co więcej, mam naprawdę zapisany w swej psychice strach przed pozbawieniem pracy.
Szczególnie kiedy wyrzucają cię ze zgranego zespołu i interesującej roboty.
  
Ale kiedy potem traciłem chyba najważniejszą w moim życiu pracę i najważniejszych nauczycieli – myślę o likwidacji Zespołu Filmowego Kamera i wyrzuceniu nas a przede wszystkim wyrzuceniu Jerzego Bossaka, to ciężko mi było, ale wiedziałem swoje. Dałem się wyrzucić z porządnymi ludźmi.
  
Bossak, tyle się przy nim nauczyłem. Bo uczył mnie choć byłem niby jego współpartnerem, kierownikiem literackim zespołu. Kiedy myślę o tym bardzo skomplikowanym okresie, to może jednak już jakieś kartofle głupoty w mojej łepetynie przestały kiełkować.
  
O Bossaku i trochę o dziwnym roku 68 w następnym wpisie.



Spotkanie 7 Kwietnia

4 kwietnia, 2011
Kategorie wpisu: Ważne Komunikaty Domowe

Spotkanie na Bemowie

7 Kwietnia o godzinie 18:00 w Bibliotece na Bemowie, ul. Powstańców Śląskich 17. Zapraszamy!