<

Oficjalna Strona Ernesta Brylla




Wspomnienie o Julianie Przybosiu

5 marca, 2010
Kategorie wpisu: Wspomnienia

Te wpisy ukazały się po raz pierwszy w marcu 2001 roku

Drodzy Moi!

 

A jednak docieram z moim pisaniem do Was. Są już sygnały. Więc piszę. Czasem w Zapiskach, czasem o Irlandii. Może trochę nie po kolei. Bo wspomnienia moje o życiu literackim i w ogóle życiu mojego pokolenia układają się pokrętnie. To przypominam sobie jakąś historię, to znów wygrzebuję jakieś szpargały z kufra. Bo, żona trzyma te papiery właśnie w irlandzkim kufrze. Kupionym na pchlim targu w Blackrock w Dublinie. Tuż przed dniem kiedy opuszczaliśmy po czterech latach Irlandię.

Pamiętam lał deszcz. Marynarski kufer stał w kałuży. Kosztował więc niewiele. W sam raz na moją kieszeń.

Jest pokaźny. Nie chciał wleźć do bagażnika auta. Musiałem więc załatwić przechowanie kufra w sklepiku warzywnym obok targu. I zorganizować samochód z większym bagażnikiem.

Kufer został wyczyszczony, wysuszony, wytłuszczony po wierzchu. Przetrwał drogę do Polski. Stoi teraz za moim biurkiem, pod ściana z motylami o których to motylach kiedyś napiszę.

Z kufra wyjmuję szpargały. Niedawno wyjąłem dwie bardzo śmieszne kartki od Zbyszka Herberta. Z początku lat sześćdziesiątych. Kiedyś, znalazłem listy od Marka Hłaski. Napiszę o nich wkrótce.

Ale już w okolicach 5 marca przeczytajcie o Julianie Przybosiu. List który dostałem od kogoś, przypomniał mi, że za chwilę dzień rocznicy urodzin poety bez którego poezja polska byłaby na pewno zupełnie inna.

 

Piątego marca (2001 r.- przyp admin.) mija setna rocznica urodzin Juliana Przybosia. Dla mnie był to ważny człowiek. Choć wszystkie spotkania i rozmowy moje z panem Julianem były raczej burzliwe. Czasem zrezygnowany, już nie dyskutował ze mną.

Z jednej strony był dla mnie jak i dla wielu poetów mojego rocznika wielkim autorytetem, z drugiej – on nas denerwował i my go denerwowaliśmy. Co wcale nie znaczyło, że uznanie Juliana Przybosia nie było wielką wartością.

Pan Julian. Pracowałem z nim przez parę miesięcy w redakcji. Był już wtedy po zawale serca. Inny, wyciszony. Tak ja to przynajmniej odbierałem. Zawsze apoliński, dążący do słonecznych krain sztuki Przyboś, patrzy jakby inaczej na świat.

Może zdenerwuję licznych wielbicieli Przybosia a szczególnie krytyków, którzy tyle uwagi poświęcali jego teoriom poetyckim, wysiłkom aby odnowić, wyrwać poezję z krain zbytniej czułostkowości, zbyt rozwlekłych porównań i metafor, banalności jakie tropił w wierszach co jego zdaniem nie były poezją.

Ja byłem na to wszystko dość odporny. I na początku mojego pisania otrzymałem od pana Juliana raczej negatywną opinię. Miał rację, bo te pierwsze moje wiersze to było jeszcze dość rozwlekłe i rozlazłe szukanie samego siebie. I nie miał racji, jak sadzę, bo pan Julian rozumiał nas i nie rozumiał. Rozumiał nasz opór wobec poezji Skamandrytów, nie rozumiał dlaczego wielu z nas nie chciało skorzystać tak jak sobie to on wyobrażał, ze zdobyczy przemyśleń Awangardy. Ale nie teoretyzujmy.

 

I było tak. Pan Julian uważnie przeczytał ówczesne moje wiersze i zaczęliśmy rozmowę. Z początku ostrożną. Ja, przerażony prawie tym, że dostąpiłem zaszczytu dyskutowania z postacią z historii literatury – niemal pomnikiem – tak mi się wtedy wydawało. Pan Julian, choć pewno zezłoszczony moją niewiedzą poetycką, śladami młodopolszczyzny w wierszach (a tego strasznie nie lubił) starał się bohatersko powstrzymać zniecierpliwienie starego i bardzo wykształconego poety wobec naiwności mojej.

Zresztą istniała przestrzeń, która mogła nas choć na chwilę zjednoczyć. W tamtych, wczesnych latach mojej młodości, jeśli co naprawdę studiowałem z zapałem to „pieśń gminną”. Poezję ludową, anonimową. Ryłem się przez tomy Kolberga, szukałem po bibliotekach przeróżnych zapisów, przesłuchiwałem taśmy z nowymi zapisami gadek, wierszy, bajek z różnych regionów. A Jabłoneczka Przybosia, wspaniała antologia pieśni ludowej była moją biblią.

Wtedy chyba zacząłem pomagać Wojciechowi Siemionowi w tworzeniu scenariusza słynnego potem monodramu Wieża malowana. Był to czas, kiedy wielu poetom otwierały się oczy i dostrzegali w pieśniach gminnych niezwykle inspirującą poezję. Zresztą tym, co najbardziej zaskakiwało w monodramie Siemiona, było właśnie podawanie tekstów jako poezji. W wielu wypadkach odrywanie ich od muzyki po to, aby jak najbardziej pokazywać niezwykłość obrazowania.

Ale wróćmy do mojej rozmowy z panem Julianem. Zaczął mnie wypytywać nie tylko o moje fascynacje poezją ludową ale i o ulubionych poetów. I tu, chyba popełniłem błąd. Zacząłem rozwodzić się o Gałczyńskim. Przysięgam, nawet nie wiedziałem, że Przyboś jak wielu wielkich ludzi ma swoje słabości i jedną z nich była niechęć, niezrozumienie dla twórczości Konstantego Ildefonsa. A wystarczyło popatrzeć na obu. Pozujący zawsze na nieporządnego cygana kawiarnianego Gałczyński. I zorganizowany i dokładny nieomal jak dobry nauczyciel starej daty, pan Julian. Zaniedbany, rozmamłany i alkoholiczny wagabunda, Konstanty i chyba nie pijący – nigdy tego nie widziałem – pan Julian. Wylewność Gałczyńskiego, można powiedzieć trochę wschodnia i niezwykła powściągliwość w okazywaniu uczuć pana Juliana. Poezja Gałczyńskiego, ubrana – tak bym sobie pozwolił powiedzieć – w nieco ochlapaną błotkiem pyszną pelerynę z legend cyganerii krakowskiej. No i poezja Przybosia. Wspaniała, ale trzymana przez pana Juliana w atmosferze czystości i spokoju laboratorium. No, nie wiem jak to wyrazić. Nie tyle poezje tych obu wielkich poetów ale przede wszystkim legendy jakie wokół siebie budowali przeciwstawne.

Nie wyobrażam sobie pana Juliana wsiadającego do zaczarowanej dorożki z lekko podpitym woźnicą i chyba też nieźle zaprawionym koniem…

No więc zaczęło się. Ja nagle poczułem złość i bezczelnie postanowiłem przeciwstawiać się argumentom pana Juliana.

 

Skończyło się tak:

– Wiesz co – rzekł Przyboś – z ciebie poety nie będzie.Wigilie Wariata- okładka

 

Tak i się rozeszliśmy. Na dodatek Aleksander Małachowski, sprawujący wówczas funkcję sekretarza redakcji Przeglądu Kulturalnego posprzeczał się o moją poezję z Przybosiem. Pan Julian prowadził tam dział poezji. On miał prawo decydować co będzie drukowane.

I Lesio akurat, chyba szczerze, przejął się moim poematem Wigilie wariata.

To naprawdę nie był dobry poemat. Pełen błędów i mielizn. Niemniej coś musiało w nim być, bo wielu ludzi te trochę kulawe wiersze poruszały. I Lesio dokonał swoistego zamachu. Puścił mój poemat w numerze. Wiem, że wybuchła dzika awantura.

Więc, miałem z panem Julianem przechlapane.

 

Jeszcze na dodatek zaczęła się batalia o turpizm. Termin ten wymyślił właśnie pan Julian atakując poezje nas zgromadzonych we Współczesności.

 
Oda do Turpistów
 
Oda do Turpistów– Julian Przyboś

 

Bez serc, bez nerek, bez mięsa od kości

o, najwierniejszy posągu człowieka,

trwały, popogrzebny

szkielecie,

arcydzieło portretowej rzeźby!

Podaj mi piszczel!

Niechaj na tym flecie

niepokalanie białym, obranym do czysta,

zaświstam

z wesołoposępnym dreszczem

Odę do – postarzałej o sto lat – młodości

brodatej,

ponurej,

Waszej, pokorni wyjadacze resztek

zastraszająco wspaniałego Ścierwa

Charles’a Baudelaire’a!

 

 

No, zaświstał nam pan Julian. Nawymyślał. Czy nie rozumiał na czym polegało nasze szukanie piękna w brzydocie? Co miało znaczyć Grochowiakowe „lubię brzydotę, jest bliżej krwiobiegu słów” ? Chyba wiedział w czym rzecz. Pisze bowiem:

 

Wam, przedwcześnie starczy,

których dzieciństwo i młodość kaleka

ocalały z wojennych, a nie ocalały

z pokojowych zniszczeń!…

 

Ale jego nowe nazwanie Turpiści (od łacińskiego turpis, turpe czyli brzydki, brzydka, brzydkie) miało być obelgą. Bo uważał, że chcemy „jak garbaci poeci wywracać do góry ogona cudzej myśli”… Twierdzić, że „brzydkie to piękne, ładne to szkaradne”…

 

Wielu z nas szukało swej drogi niezgrabnie. Ale nie da się tego powiedzieć o poezji Staszka Grochowiaka. Jego Menuet z pogrzebaczem był świetnie napisaną poezją. Świetnie również od strony warsztatowej. Nic tu nie było z niezdarnego przedzierania się młodego talentu przez nieumiejętność pisania.

A pan Julian atakował przede wszystkim Staszka. Zaczął się spór.

Istotę jego widzę dziś tak: Przyboś nie chciał i nie mógł zaakceptować świata wokół siebie i nas. Próbował racjonalizować, próbował walczyć. Choćby przez uparte trwanie przy apolińskiej koncepcji pisania.

Jasna koncepcja apolińska. Ciemna i mętna mowa unurzanego i pijanego Dionizosa.

A my byliśmy raczej od Dionizosa. Wiele lat potem, pogodzony już z panem Julianem słuchałem jak twierdził, iż nasze zaplątanie się wynikało również z zamknięcia przed nami szans na pielgrzymkę do Grecji i Rzymu.

 

Może i tak. Nie było wówczas możliwym proste podróżowanie. A my, przyjmując tę niewolę braku paszportu, staraliśmy się być wolni i lekceważyć marzenia o Grecji i Rzymie. Nie ma paszportów to nie. My ich wcale nie chcemy. Nasza ojczyzna poetycka jest w tych domach „nawpółzrujnowanych”, w mieszkaniach z pająkami, w brudzie, udręce.

Tak się broniliśmy. Ciekawe, że starsi nasi koledzy, jak na przykład Zbyszek Herbert, zawsze szukali kontaktu z antykiem.

My nie. Przynajmniej, ja nie. Uczyłem się antyku. Znałem nawet na pamięć plany Akropolu – ale to było tak, jak jakieś książki, odnalezione wśród piachu i popiołów. Świat, co nigdy nie wróci. Świat, o którym można mówić, ale być w nim to niemożliwe.

Słowem: blokada.

 

Pan Julian wymyślał nam tak:

 

o, Ty,

moralisto od siedmiu czyraków!

Albo Ty, drugi wieszczu

od nogi stołowej:

Twój pogrzebacz nie wstrząśnie Dziunią z manikury!

 

A ja myślę, że Dziunia z manikury, jeśli lubiła poezję, to odnalazła coś w naszych turpistycznych wierszach. Bo my, oswajaliśmy życie jakie było wokół.

Może ślepi jesteśmy na jedno oko. To, którym powinno się oceniać piękno świata. Ale drugie oko mamy bystre. I do dziś widzimy, że choć niby tak łatwo wyjechać do Grecji, życie nasze jest tu, i liście tu nie akantu ale łopuchy i szalej.

Zresztą i sama Grecja. Oczywiście, jestem przekonany, że pan Julian też wiedział o skłamanym przez archeologów obrazie białej, posągowej Grecji. Ale na pewno nie mógł sobie wyobrazić w duszy posągów fidiaszowych pomalowanych jaskrawo. Wstawionych w źrenice barwnych kamieni udających tęczówki i tak dalej.

A ja taką właśnie Grecję dopiero polubiłem. Jaskrawą, jarmarczną. Usta Sokratesa, z których oprócz pięknych rozważań bije zapach czosnku. Brudne nogi perypatetyków.

Dyskusja o turpiźmie. Wielkiej w niej roli nie odegrałem. Byłem chyba jeszcze za mało świadomy swej drogi. Coś tam dłubałem pisząc o chorych sosnach i chorym piasku otwockim. Nazywano mnie nawet mizerablistą, bo „ukochałem chore”. Ale jeszcze nie była to w pełni moja dyskusja. Zresztą zakończenie okresu redagowania Współczesności przez Staszka Grochowiaka i zmiana redakcji sprawę zamknęły.

Jest chyba już trzeci rok mojego bezrobocia. Tu i ówdzie znane są moje wiersze, które złożyły się na tomik Sztuka stosowana. Żyję w ogromnych kłopotach finansowych. Ale mam mieszkanie. Urodziło się dziecko.

I nagle znienacka, odwiedza mnie pan Julian. Znienacka, bo przecież wtedy ciężko było o telefon, więc nie było jak mnie zawiadomić. A może napisał list?

 

Nie pamiętam. Wolę więc taką wersję. Siedzimy w mieszkaniu. Marnie, bo nie ma nawet jak zapłacić rachunku za elektryczność. Jest pogodny wiosenny dzień. Nagle zjawia się pan Julian z żoną. Bo jest w Otwocku. Spacerował po parku, obok którego mieszkaliśmy. I zaprasza nas na spacer.

Spacerujemy. I nagle pan Julian mówi:

 

– Pomyliłem się co do ciebie. Jednak jesteś chyba poetą. Nie jest to ten kierunek poezji o jakim ja marzę. Ale jest. Inny, ale muszę go uznać.

 

Tak wtedy bywało. Poezja była sprawą ważną. I pan Julian tłukł się do Otwocka ponad godzinę pociągiem aby sprawę wyjaśnić.

Nie wiem czy jedliśmy wtedy razem obiad. Bo chyba z obiadem tego dnia było nijako. Ale pan Julian obejrzał syna, pochwalił imię Marek. Dlaczego pochwalił? No, bo Marek jego zdaniem był najkonkretniejszy z Ewangelistów. Rzeczowy.

Potem Przyboś stał się jednym z ważnych dla nas starszych poetów. Nie było dyskusji o poezji aby czegoś ważnego nie powiedział. Dla wielu, trochę młodszych od nas, był mistrzem nad mistrze.

A w ogóle, bez niego polska poezja na pewno stałaby się o wiele bardziej rozlazła.

 

Byłem przy jego śmierci.

Niesamowite. W sali Związku Autorów i Kompozytorów Zaiks trwał zjazd najlepszych tłumaczy poezji polskiej. Jest wieczór galowy. Tłumacze wybitni czytają po kolei swoje wersje przekładów z polskiej poezji. W prezydium siedzą znakomici pisarze. Pośrodku Iwaszkiewicz, po prawej jego ręce pan Julian .

Właśnie pan Julian zapowiedział francuską tłumaczkę. Siadł i słucha wiersza po francusku. I nagle na naszych oczach robi się biały, przechyla na bok. I umiera.

Natychmiastowa pomoc lekarska nie pomogła. Stałem na korytarzu, kiedy niesiono pana Juliana na noszach. Nie, wieziono na wózku. Takim, co go się wprowadza do karetki pogotowia.

Tak, na wózku. Bo obok biegł lekarz i z całej siły uciskał drobniutkie ciało Przybosia. Walił rozpaczliwie w ptasią klatkę piersiową poety. Wołał serca. A ono nie odpowiadało.

Wtedy niby wiedziałem co to jest choroba serca. Ale nic nie rozumiałem.

 

Kiedy spotykałem się z panem Julianem pokazywał swe ostatnie wiersze. Wiedziałem, wiedziałem, to jest inny Przyboś. Mniej pewny swoich konstrukcji poetyckich. Mniej zadziorny wobec wieczności.

Bo był zadziorny jak mały kogucik. Mały. Ale jego wspaniała głowa, twarz…

Czułem, że pojawia się ślad ciemności w tej poezji.

 

Poezja pana Juliana zawsze była związana z jakimś wydarzeniem. Nosił nawet specjalny zeszycik, w którym w czasie dnia zapisywał wszystko co zdarzyło się tego dnia. Takoż obrazy, wrażenia i myśli.

Było coś z reportażu w jego wierszach.

W Róży tak chyba jest. Ja wiedziałem – kiedy leżał w szpitalu i ciągle myślał co będzie gdy odejdzie i zostawi młodą, kochaną żonę i dziecko. Bo był tatą w późnym wieku.

Dlatego też, tak ostrożnie nosił potem swe nadpęknięte serce.

 

Pamiętam i będę pamiętać obok wielkiej poezji pana Juliana ten obraz:

 

Korytarz. Wózek. Na nim mniejszy jeszcze niż zwykle, skurczony jak ptak, poeta. I lekarz z rozpaczą pukający do….

 




« « Poprzedni:Dziękujemy wszystkim gościom! Następny:Wiersz na Dzień Kobiet » »



Ten wpis nie może być komentowany.