Wpisy w kategorii: Wybrane wiersze
Lekcja Poetyki
– Co słychać? – pytasz… Ten puka, ten skrobie
albo krzepko brzmi w trzcinie. Z tego musisz sobie
ulepić cały parlament i słuchać
Dysput królewskich…
Dojść, że i można przeciw słodko gruchać
zarazem wolnym być i w mankiet buchać
że… Tak igramy z faktów nikłym pierzem
Wnuki Modrzewskich…
A najważniejsze łapką przybierać i wierzyć
że od rąbania myszek grube wieże
– jak to nam w bajkach prawią – niejedno
Carstwo upadło…
Więc siedzieć, śniedzieć i śledzić, jak biegną
zielone cienie pleśni, jak się co dzień lini
w rymach odyma i przymilnie ślini
strzępek języka polskiego – gdzie zległo
Poezji padło.
Lekcja polskiego- Słowacki
co skrzydłem zagarniały każdy wiatr, i z łódek
walących rytmy wiosłem, posklejanym w domu,
jak wiejski cieśla zdarzył – aby tylko tonąć.
umiały i z bulgotem zejść w pobojowisko
między padlinę wraków. Tam co dzień nurkują
nauczyciele – skrobać szkielety – by wszystko,
jak wierzą, o ojczyźnie dobyć za perłę.
A ona
– ojczyzna nasza – także przez cieślę sklecona,
niezdarna w swych granicach jak niezwrotny korab,
kołysząca się nazbyt i jak zawsze chora
czeka tych, co potrafią płynąć, zabić – nie mdlejących
u progu sypialni carskiej.
– Choćby jak Anglicy,
co zabijali, a my zawsze dzicy
naprzeciw nich, bo zwierząt nie kochamy.
Cieśla,
co się jak nasz kołodziej okrutnie napocił,
nim wyrzezał ten korab i do kupy sknocił,
nie ma serca dla zwierząt. To źle. Psa szczekanie
do obcych uszu bystrzej goni niźli bulgotanie
tonących…
Mtacminda
Tam właśnie – pijąc wino – zobaczyłem
śmierć mej ojczyzny:
Wszystko, co najlepsze
skwaśnieje z nagła w tak bardzo banalne
takie skarlałe i prowincjonalne
że nie utrzyma się na wielkim wietrze
jaki przez ziemię chlusta…
Gdzieś tam w etnografii
pozostaniemy, gdzieś tam po słownikach
zasuszą listek naszego języka.
– Jakiś tam znawca na pewno potrafi
wygrzebać potem spośród kłębowiska
– krew oskrobując uczonym pazurem –
na wpół umarłe tętno.
Może wesz naiska
– jedną z tych, co oblazły naszą Świętą Górę.
I to już będzie wszystko…
*Mtacminda – święta góra w Gruzji.
Co o Bigosie pisać
Że ciężkie sny przynosi…
Stare zmory,
które Piast palcem swym kołodziejowym
z gardła wyrzucał, które naród chory
przez tysiąc lat wyrzygać nie umiał, znów cisną,
– Bo odpaśliśmy boki. Bo nad Wisłą
prawie nie cuchnie trupem.
Ergo – żywot
musi się odąć. Jakby w nim na gromy
walczyły bogi olimpijskie. Ckliwo
musi być w gardłach. Z tego jęzor chromy
bełkocąc tworzy wolność tak prawdziwą:
– że jeśli ktoś nie pojmie – godzien inkwizycji
i do swobody przez szarże policji
jest zagoniony…
Co więc o bigosie
o długich nocnych zmorach rodaków?
Że jawa
może być u nas tylko, kiedy krwawa
smuga przez rzekę spłynie. Że tylko w pogoni
jak zwierzę, które życia swego broni
idziemy zrzucić trucizny defilad,
przemówień tępych, mysich spisków, przypraw,
od których trzysta lat temu odwykła
europejska chytrość kuchenna.
O Ikarze po raz drugi
O Ikarze po raz drugi
A Ikar jednak leci. Choć nie tam gdzie marzył
I pod ciężarem morza płetwy w skrzydła zmienia
Musi nauczyć się prawa ciążenia
Sparzył się. Poszedł na dno. I kto wie jak marzy?
Zapadł się. Nikt nie słyszy gdzie jest, a on leci
Bardzo poziomo bo na skrzydłach krecich
Śladu zostawia tyle co korniki
A czym jest robak-kornik? Póki co jest nikim
Kołatką opukuje światy bezboleśnie
Jest jak myśl. Ból czujemy niejasno jak we śnie
Ale kołatek kuje. Kret ryje. I płynie
Ryba skrzydlata w kamiennej głębinie
Pod sercem ludzi…
W ptaka nagle się przewinie
Z ptaka przemienia w marzenia Ikara
A jednak leci
Jak twarda jest wiara
Skrzydeł lepionych z wosku
Piór.
Okrawka śmieci
Wciąż o Ikarach głoszą…
Wciąż o Ikarach głoszą – choć doleciał Dedal,
jakby to nikłe pierze skrzydłem uronione
chuda chłopięca noga zadarta do nieba
– znaczyła wszystko. Jakby na obronę
dano nam tyle męstwa, co je ćmy gromadą
skwiercząc u lampy objawiają…
– Jeśli
poznawszy miękkość wosku umiemy dopadać
wybranych brzegów – mijają nas w pieśni.
Tak jak mijają chłopa albo mu się dziwią,
że nie patrzy w Ikary…
Breughel, co osiwiał
pojmując ludzi, oczy im odwracał
od podniebnych dramatów. Wiedział, że nie gapić
trzeba się nam w Ikary, nie upadkiem smucić
– choćby najwyższy…
– A swoje ucapić.
– Czy Dedal, by ratować Ikara, powrócił?
Wanna, której nigdy nie zaznam
– Ma ona łagodną trwałość.
Cierpką wklęsłość o wysmukłym połysku
wymarzam niskim wieczorem
w spoconej muszli szezlongu…
– Ma ona spokojny chłód.
Codziennie czuję jej bliskość
wkręcony w kłujący warkot,
w kurzu nie moich domów.
– Sama w sobie jest niczym.
Ale kiedy zamknie się wokół nas
łupinami białości,
niebieskie cienie wody
spłyną po szarych dłoniach
brzęczeniem czerwcowych łąk.
– Ona podaje nam słodycz
naszej jędrnej nagości,
zapachem porannych koniczyn
nasyca dom jak mgłą.
W niej jest ciepło i czystość
bez ukradkowych podmywań,
co dzień dzwoniąca samotność,
szeroka dżungla ręczników,
luster przyjazna oślizgłość
szczotek pachnąca dobroć,
cud gazowego piecyka….
Oto jest wanna, której nigdy nie zaznam….
Śnił mi się Staszek Grochowiak
Śnił mi się Staszek – tak młodzieńczo chudy
Jakby mu w ziemi stęchła żółta opuchlizna
Pytałem go czy umarł naprawdę… On przyznał
Że jeszcze nie wie, jeszcze tego czeka
Jeszcze nie odszedł, choć stoi z daleka
Jeszcze musi po lasach niby wilk wędrować
I pokazywał zadrapania sine
– To z tego – mówił – że się w krzakach chowam…
Tak siedzieliśmy jedząc schabowy jak glinę
I pochlipując herbaty słomkowej
W pajęczo szarym bufecie dworcowym
Aż przyszedł pociąg…
Staszek się postarzał
Podniósł schlapane od błota bagaże
Chciałem mu pomóc, przeprosić… Tak mało
Powiedzieliśmy sobie
On na twarz pokazał
Na zadrapania, blizny, umęczone ciało
Które się przemieniało, ginęło, ciemniało.
Anioł niósł zwiastowanie
Anioł niósł zwiastowanie
Ciężko jak złoty kamień
Albo jak krwawy owoc
Płakał nad każdym słowem
Bo co miał powiedzić tej małej
Co bezradnie pod niebem uklękła
że tak straszna będzie dziecka męka
Co się właśnie zaczyna w jej krwi
że sam Bóg u wieczności drzwi
Czeka
Na Jej nie albo tak
Jaki dała przedwiecznemu znak
By mógł dotknąć jak człowiek człowieka
Trzy wiersze na Poniedziałek
Wielu już umie chodzić po jeziorze…
Wielu już umie chodzić po jeziorze starym
I nie ma tajemnicy dla nich Genezaret
Żadnej głębi niestety
A więc piruety
Wyczyniają
I opadają
I skaczą w niebo potrójnym łamańcem
Jezioro stwardniało. Więc powszechne tańce
Nie zostawią na fali najmniejszego znaku
Jest plastikowo. Tak w sam raz dla ludu
A ludzie nieszczęśliwi. Ciągle pragną cudu
Chcą iść po nieznanej głębinie
I wierzyć
Tonąć
I krzyczeć
Jako Piotr – że ginie
Jeśli nie ma głębiny
Każdy jest nijaki
A chciałby być inny
Swoim imieniem nazwany
Kiedy mu rękę podano
Więc czekają na znaki
Rozmowa w branży
… znaleźli ponoć na dnie Genezaret
( Jezioro w Galilei) – jakąś łódkę starą
Stępkę stwardniałą. Parę desek. Mało
Żeby to nas poruszało
Mówią – nauczał stąd a przed nim cały ląd
Zapchany, jeden właził na głowę drugiego
Żeby się szybciej uczyć nauczania Jego..
A jak niżej ktoś łeb miał spłaszczony?
Widać słuchał z niedobrej strony
Wiadomość o łodzi wielce jest niepewna
Kupić nie kupić to drewno?
A jak deski prawdziwe? A jak echo szczere?
I pobożni turyści pojmą po co przyszli
Można zrobić świetny interes
Za stołem w gospodzie w E.
Zostań z nami
Dopiero teraz
Nie jesteśmy sami
Wino się otwiera
Do smaku zapomnianego
I chleb do tego
Właśnie siły nabiera
Zostań z nami
Bo jesteśmy spłakani
I ty zmęczony – przyznaj
Resztka opuchlizny
Na twojej twarzy sklęsła
Opijemy zwycięstwa
Skończył się krwawy zamęt
Zostań z nami
Bo sami
Nie umiemy już być ze sobą
Próbujemy – ale się nie składa
Kłamiemy sobie co dzień
Daj nam wiarę Panie
Aby zdrada
Nie zatruła wina w gospodzie