Ten wpis po raz pierwszy ukazał się na stronie 20 lutego 2001 roku.
No tak, ta bezdomność znów wraca w moich wspomnieniach.
Jako student zasiedlałem kompleks akademików na Kickiego. Słynny „Kic” dopiero powstawał. Po ścianach lała się jeszcze woda. My suszyliśmy je własnymi oddechami. Ach jaki to był luksus w latach 54-55 mieszkać w sześcioosobowym pokoju. Przedtem mieszkałem nielegalnie w dwunastoosobowym.
Wielu z nas było tuż przed zakończeniem studiów. Ci, co przeszli takie akademiki jak „Kic”, pamiętają ten strach: Co dalej? Gdzie dalej?
Często nie było gdzie wracać. A Warszawa zamknięta. Ilu z nas szukało szpary, dojścia. Ilu z głupoty za to pozwolenie przeciśnięcia się przez szparę coś obiecało… Zawsze patrzę ze zrozumieniem na drogi tych z „Kica”. Bo może i ja wpychałbym się szparą, gdyby losy moje nie poszły szczęśliwiej…
Tak. Temat bezdomności szedł za moją poezją przez wiele tomików i wiele lat. Bezdomność i dojazdy z dalekich okolic Warszawy.
Kto nie dojeżdżał nie wie co to znaczyło. Ludzie, którzy o szóstej rano w pociągu próbowali odespać wstanie o czwartej. Dwa kilometry do marnego autobusu – nim jechali do prowincjonalnej stacji. Czekanie na pociąg do Warszawy. I jeszcze w Warszawie droga długa, czasami i godzinę, kombinacja różnych tras tramwajowych.
Jest taki jeden z moich wierszy z dawnego Roku Polskiego:
Marzą nam się jeszcze chałupy w śniegu
Takie przejrzyste, takie z kalendarza,
Kurdesz z zadymką i sanie w szeregu…
Poeta słowo na słowa przetwarza,
Buduje polską zimę….
A tu siąpią deszcze,
Gołoledź, chłopi na rowerach jadą,
Potem runą w autobus, aż blacha zatrzeszczy
I tak ściśnięci. Spoconą gromadą
Dobiją do miasteczka.
Tam z jaką godzinkę
Poczekają na ciuchcię prosto do Warszawy,
W karty zagrają albo usną krzynkę,
Łapiąc przez nos powietrze. Takie oto sprawy
Mamy na styczeń. Zaduch okowity,
Kraj za oknem wagonu szary, spopielały,
Pięć gawronów na śniegu – ot krajobraz cały
I pociąg dynamitem zmęczenia nabity.
Polemizowałem ze Staszkiem Grochowiakiem. Jego Rok Polski, który wywołał moją odpowiedź, był poematem doskonałym o pięknie przyrody polskiej i obyczajach.
Ja napisałem reportaż poetycki. Było głośno o tej polemice, bo pismo Literatura za pośrednictwem redaktora Gottesmana wydrukowało ten reportaż.
Na całej kolumnie.
No i dobrze. Tylko dalej, kiedy spokojnie oczekiwałem wydania książkowego (1977) nagle, gdy książka ilustrowana przez Janusza Stannego była gotowa, kazano ją rzucić na przemiał.
Drukarze uratowali pięć egzemplarzy. Jeden dotąd mam.
Ale ja już byłem wtedy mocniejszy. I znałem sposoby walki. Bo poznałem je wcześniej jako kierownik zespołu filmowego Kamera, kiedy przepychaliśmy przez opór „różnych tam” filmy.
To co, że w 68 roku wywalono nas z Kamery. Może kiedyś napiszę o tym, bo historia ciekawa, a pismo o wywaleniu nieco kuriozalne. Ale wiedza o sposobach została.
Tak więc Rok Polski wydano po raz drugi. Boczkiem i cicho.
Najśmieszniejsze, że nie lubiąca mnie recenzentka jednej z gazet napisała, atakując wydawnictwo, iż nie rozumie czemu wydało po raz drugi ten poemat. Pierwszy, jak przeczytałem, musiał pójść na przemiał, ponieważ było to poemacidło okropne. I nikt z oburzonych czytelników nie kupił ani jednej książki z pierwszego nakładu. Ponoć zbojkotowali poemat.
Ponieważ jednak drugie wydanie tego samego zbioru wierszy rozeszło się znakomicie, sama zasada poematu, nazwijmy to kalendarzowego, wielce mnie urzekła. Bo jest coś w tym, żeby dać jakby poetycki przepis na poszczególne miesiące, a nawet na cały rok.
Tak więc teraz, stworzyłem nowy kalendarz zwany Uśmiechem codziennym czyli Rokiem Polskim 2000.
Ach, ten nasz rok dwutysięczny. To poczucie jubileuszu. Ta retoryka przeróżnych przemówień oficjalnych i prywatnych powinszowań.
Dawniej ciągle powtarzano Do siego Roku. Banalne, ale krótkie. Teraz wysłuchałem już wielu długachnych przemówień, różnych osób do mnie. Przemówień co miały być ciepłe, oryginalne i prywatne a stały się nadęte tym kończącym się i rozpoczynającym tysiącleciem. Teraz znów pierwszym rokiem nowego tysiąclecia.
A tu nie ma co się puszyć. Przynajmniej ja nie mam. Bo najważniejsze pytanie, które sam sobie zadaję jest takie:
Czemu kiedy jest tak świetnie i wszyscy z takim wysiłkiem trzymają w gębie uśmiech, tak trudno nam się do przyszłości radośnie wyszczerzać?
Ale na tym nie koniec. Otóż owe poetyckie kalendarzowanie ma widać jakiś urok. Bo Marek Jaromski, bardzo ciekawy malarz, grafik, drzeworytnik, zupełnie przypadkiem dorwał się do wierszy z Roku. I albo coś z nim jest nie tak, albo z moim poematem coś jest tak.
Otóż Marek wyrył w wielkich lipowych dechach dwanaście wierszy na dwanaście miesięcy. Do tego jeszcze deska-okładka i tak powstało dwanaście ksiąg. Praca wielka, bo trzeba wszystko wyciąć dłutkiem. Gdyby tak inni moi czytelnicy dawali mi takie niepodważalne dowody zafascynowania wierszami byłbym w sobie pewniejszy. Bo to nie jest czczy komplement. To dwadzieścia cztery grube lipowe dechy.
Marek pokazywał już te dechy czy wierszoryty swoje w wielu miejscach. Były we Frankfurcie, Wiedniu, i w Polsce też w paru ładnych galeriach się znalazły.
Co ciekawe, jak mówi Marek. Ludzie, co bardzo często, ot tak jednym rzutem oka czytują poezję stają nagle przed tymi wierszorzeźbami i kontemplują. A więc i uważnie czytają, bo wprawdzie to rzeźba, ale złożona z cieni mego słowa.
Ten Uśmiech codzienny.. jest kalendarzem dość dramatycznym.
Pierwszy mój Rok Polski też był taki. Ale żeby po prawie trzydziestu latach w zupełnie innej Polsce, trwała nagle dalej ta sama nuta smutku….
Przeczytajcie jeszcze dwa wiersze, z maja 1977 i czerwca 2000:
Rok Polski 1977
Lipiec
My, cośmy wyszli w górę karierę zrobili
Zasiadamy w redakcjach, biurach i urzędach,
My, cośmy sobie łaskę wymodlili
U Pana Boga na tłustych prebendach,
Niby mamy to właśnie, co nam się marzyło
W świetle naftówki głucho pełgającym,
W ciemnym wagonie machorką śmierdzącym,
Którym się ze wsi po szczęście jeździło…
Mamy to wszystko, jeszcze więcej mamy,
A nie możemy nocą spać w spokoju.
Przez sen coś wspominamy, gadamy, szukamy,
Wstajemy i tłuczemy się w ciasnym pokoju,
Rachując to, co było w życiu do zrobienia,
I co przedrzemaliśmy w senności sumienia.
Rok Polski 2000
Czerwiec
Wziął, upadł na ulicy a więc się nie liczy
Bo tylko z nas układa się piękny rachunek
Tylko nam jest dodane. I tylko my sumę
Umiemy zdawać przed boskim obliczem
Nie ma litości najmniejszego włoska
Bóg nasz z główką malutką jak plemnik liczenia
A więc się nie oglądaj za tym, który został
Każdy z nas płacze pięknie ale oczu nie ma
Kto głupio się obejrzy może się obudzić
Z głową na zawsze w przeszłość przekręconą
Tak właśnie między nami człapie wielu ludzi
Ubogą stroną