Wpis ten ukazał się po raz pierwszy 16 maja 2001 r.
W starych papierach ocalało parę listów od Marka Hłaski. Jeden postanowiłem w całości zacytować. To list z marca 55 roku pisany do mnie przez Marka, kiedy to, po wielkiej eskapadzie alkoholowej postanowił zamknąć się na dalekiej prowincji i nigdy nie wracać do Warszawy.
Ciekawa jest koperta tego listu. Adresu właściwie nie ma. Jest tylko Warszawa, Koło Młodych. Nigdy bym nie uwierzył, że list ten dotarł normalną pocztą, gdyby nie stemple na znaczku.
Jak doszedł do tego Koła Młodych?
A czym było to Koło? Pisałem już trochę o tym przy okazji wspomnień ze Zjazdu Polonistów w Międzygórzu (patrz Niewłaściwe Życiorysy i Międzygórze). Ale po paru latach wszystko w tej gromadzie młodych adeptów na pisarzy zaczynało się zmieniać. Ówczesny Związek Literatów, dając nam dalej używać swoich pomieszczeń, z których najważniejsza była stołówka i kawiarnia oraz biblioteka, o wiele mniej pilnował słuszności ideologicznego rozwoju. Powoli odchodziły czasy zebrań. Takich właśnie jak zebranie na temat moich wierszy o knajpie przy Kijowskiej. Zresztą, co tu narzekać, najstraszliwsze czasy twardego wychowywania mnie raczej minęły. Wprawdzie pojawiłem się na studiach w Warszawie w 1952 roku, ale brak akademika i stypendium, ciągłe kombinowanie jak wcisnąć się nielegalnie do domu studenckiego na Narutowicza – to zajmowało mi prawie rok.
No, bo wyobraźcie sobie moje godziny wieczorne. Coraz większa ilość waletów kręci się przed wejściem na Narutowicza, a nawet koczuje w wielkim holu. Ten hol miał schody, które prowadziły do wejścia wewnętrznego. I to wejście było zablokowane budką z portierem. Portier sprawdzał zielone legitymacje i tylko tak można się było dostać na pokoje. Pokoje różne. Ja waletowałem w wielkiej dwunastoosobowej sali. Kiedyś pewno była to biblioteka a może świetlica. Sala ta miała oszklone drzwi wychodzące na płaski długi taras.
Czyniąc w mojej opowieści lekkie zamieszanie muszę jednak opowiedzieć o tym tarasie. Otóż kiedy przyjechali do Polski studenci chińscy, wielu z nich zakwaterowano na Narutowicza. Wykorzystywali taras na poranną gimnastykę. My oczadziali po różnych, nie bardzo moralnych, wyczynach, zmarznięci (bo wiało od starych okien aż się kurzyło), legalni i nielegalni mieszkańcy tego pokoju z lekkim przerażeniem patrzyliśmy na ten codzienny spektakl. W karnych oddziałach, ubrani w jednakowe piżamy, zupełnie nie zważając na pogodę, Chińczycy wykonywali powolne ruchy i jakieś niby baletowe łamańce. Teraz każdy widz filmów o kung fu wie na czym polega ta gimnastyka. Ale wtedy?
Ze sztuk walki znane nam było uderzenie bykiem i parę jeszcze rzewnych mazowieckich chwytów. O połączeniu ćwiczeń ducha z ćwiczeniami ciała nawet nie słyszano. Zapyziali, okutani, skacowani, jeszcze nie warszawscy a już nie prowincjonalni, przylepialiśmy nosy do szyb. Chińczycy wyginali się w długich szeregach.
Taras tylko przez brudne drzwi oddzielony był od naszego pokoju. Czyli od świata zupełnie innego: piętrowych łóżek, zapachu cebuli smażonej ze skwarkami i posypywanej cukrem – bardzo to kaloryczne jedzenie, kiedy już braknie na co innego.
My byliśmy bezładem. Anarchią. Niby należeliśmy do tego samego świata zwycięskiego proletariatu ale jakże to wszystko było obce.
Potem przybyli Koreańczycy. Ci jednak byli inni. Zbiorowych gimnastyk, takiegoż uczenia, mycia, u nich nie było.
Więc z niektórymi bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Niektórzy z kolegów z Koreankami. Wielkie i tragiczne miłości. Wiem o jednej. Kolega z filologii zakochał się w Koreance. Ona w nim. Zdołali nawet wziąć ślub. Było to prawie niemożliwe, bo władze na to nie pozwalały, szczególnie władze koreańskie. Ale tym razem się udało. Tylko potem przyszedł czas na odwoływanie Koreańczyków do kraju.
Wiadomo było, że dziewczyna zniknie na zawsze. Wiem o tej dramatycznej miłości tyle, że dziewczyna przez pewien czas ukrywała się w Polsce. Po różnych rodzinach.
A z drugiej strony, kto mógł, zabiegał o zrozumienie dla zakochanych. Włączyli się w to nawet wysoko postawieni towarzysze. I o ile wiem, była jakaś obietnica, że niech Koreanka wróci na chwilę do ojczyzny, a zaraz ją do męża Polaka wypuszczą.
Niestety to była naiwna wiara. Pojechała i nie wróciła. Ciągle jednak byli tacy, co zabiegali o jej powrót do męża. O ile wiem, nawet członkowie oficjalnej, rządowej delegacji do Phenianu rozmawiali z władzami Korei. Otrzymali tylko wiadomość, że żyje ale wróciła na ojczyzny łono.
Może opowiadam rzecz niedokładnie. Ale to wielka miłość była. Ta historia Romea i Julii naszych lat się zdarzyła.
Koreańczyków zresztą szybko odwoływano do kraju. Znałem paru z Akademika. Jeden bardzo ciekawy polskiej poezji, uczył się na polonistyce. Wysoki, trochę podobny do Ajna, bo miał nawet zarost. Ranny w wojnie, odznaczony za bohaterskie czyny a jednocześnie z ogromną pasją dowiadujący się nowych rzeczy o nieznanej Europie. No tak, dla niego nawet tamten czas był Europejski.
Z Chińczykami trudniej było się zaprzyjaźnić. Zresztą to poruszanie się Chińczyków w zawsze karnych oddziałach, było trochę przerażające.
Najbardziej straszne było, gdy kolumna chińska wmaszerowywała do ogólnej umywalni.
Ogólna umywania. Długa sala gdzie po jednej stronie stały rzędem kabiny klozetów a po drugiej ciągnęło się długie blaszane koryto – a nad nim kurki. Z zimną oczywiście wodą. Tam pchając się, staraliśmy się tworzyć pozory mycia.
Ale wmaszerowywały Chiny. Stawali nad korytem. Zdejmowali góry od jednakowych piżam i zaczynali spokojnie, dokładne ablucje lodowatą wodą. Potem zaczynało się coś, na co ukradkiem, no bo było głupio, gapić się tak otwarcie, schodzili się inni mieszkańcy akademika. Rząd Chińczyków miarowo mył zęby jednakowymi szczoteczkami.
Trzoneczki szczoteczek trzymali też inaczej, jakimś chwytem ping-pongowym. Tu trzeba dodać, że fascynowała nas sprawna gra Chińczyków w ping-ponga. Grali też w ściśle zorganizowanych grupach.
Ale co tam szczoteczki i ping-pong! Widzowie wstrzymywali dech, bo zaczynało się najważniejsze. Otóż chińscy koledzy, jakby na jakiś tajemny rozkaz, odkładali szczoteczki i wyjmowali z jednakowych torebek, jednakowe, drewniane szpatułki. Jednakowym ruchem wyciągali języki. Język był przytrzymywany palcami lewej ręki a prawa starannie ściągała jakiś brud. Jaki?! Wszyscy z nas odruchowo sprawdzali swoje ozory.
No więc, zajęć na pierwszym roku studiów miałem dość. Jeśli dodam do tego próby przystosowania się do językoznawstwa i fonetyki – bo to, zamiast nauki pisania okazało się tragiczną rzeczywistością polonistyki – jeśli dodam próby zrozumienia na czym polega wyszukiwanie książek w Bibliotece Uniwersyteckiej… Sami zrozumcie, że pierwszy rok minął prawie bez Koła Młodych Pisarzy.
Rok 54 to był już czas dorwania się do biblioteki Związku Literatów. Niewielka, ale bardzo bogata. Odkrywałem tam Czechowicza, Leśmiana, Łobodowskiego. Nawet i Ferdydurkę Gombrowicza. No i Miłosza a potem Mackiewicza.
Dziś może dziwić, czemu do odkryć należał Czechowicz, Leśmian czy na przykład Piętak?
Ano, dlatego że edukacja na polonistyce kończyła się na Młodej Polsce. A najbardziej wałkowano Pozytywizm. Pamiętam szok jakim były oficjalne wykłady prof. Jakubowskiego o Leśmianie. Cały nasz rok gadał Leśmianem i stodoliła nam się Majka stodolna od połowy polna… Za te wykłady wielu z nas jest wdzięcznych profesorowi. Nawet kiedy w innych sprawach potem się nie zgadzaliśmy.
W Bibliotece poznałem Marka Hłaskę. Właśnie w bibliotece, choć to pozornie nie pasuje do jego legendy. Inna rzecz – Biblioteka Związku miała zaciszne kątki, gdzie można było pogadać a nawet popisać. Z tego korzystaliśmy przede wszystkim. Ale przyjrzyjcie się listowi Marka. Jest głównie o Dostojewskim. Ale też wspomniany jest Miłosz. Jako nasza zwyczajna lektura.
Na razie o Dostojewskim. Szaleliśmy za nim. Trzeba przypomnieć, że był to pisarz wtedy nie za bardzo lubiany. A jeśli, to tylko jego wczesne utwory. O „Biesach” ani mru mru..
A my zaczytywaliśmy stare przekłady przedwojenne. Nowych jeszcze nie było. Mówiliśmy do siebie językiem Stawroginów i Wierchowieńskich. Staraliśmy się analizować. To nie było łatwe. Bo po prawdzie, przynajmniej ja, nie byłem przygotowany do tej lektury. Ciągle uczono mnie jeszcze szacunku do takich wzorów jak Kawaler Złotej Gwiazdy Babajewskiego i do podobnych tworów rodzimych pisarzy. A tu Biesy. Z całą analizą rewolucji – czyli świat, który „w oficjalnych” kręgach literaturoznawców nazwano „chorym”.
A my, sekretnie. Książka po książce.
A my dwupostaciowi. Bo z jednej strony w dyskusjach nad utworami jeszcze głęboko tkwiący w gorsecie praw realizmu socjalistycznego. O sobie chyba już pisałem. Ale Marek? Zdolny nieprawdopodobnie. Oczytany. A jednak „proletariusz”. Szofer w baranim kożuchu. Tak przychodził na nasze spotkania, woniejąc lekko gorzałką.
To mnie dziś zdumiewa. Naprawdę wierzyłem, że jest szoferem z rodu szoferów. Z proletariatu nad proletariaty. A on grał.
Z Jankiem Himilsbachem stanowili dobrą parę. Janek mały, krępy. Marek wysoki, przystojny, z ładną twarzą ale przybierający miny, które były skrzyżowaniem min bohaterskich obrońców komunizmu z grymasami agentów z filmów np. Casablanca. Marek, pełen zwątpienia. Marek, którego talent widzenia musiał rozwalać sztywne reguły ówczesnych socrealistycznych nauk o prawdzie „obiektywnej”, „subiektywnej”. A z drugiej strony w pięknych utworach jak Baza Sokołowska, trzymająca się tych reguł.
To piękna opowieść. Ale jakże schematycznie poustawiane charaktery. Ten odrzucony komunista, sekretarz, który jako misjonarz działa wśród dzikich szoferów. I ta piękna dziewczyna. Oczywiście okazała się potem dziwką.
To już inna sprawa. Postacie kobiet u Marka. Ten powtarzający się schemat niewinnego dziecka-kurwy. A jednak wszystko zwyciężał wielki talent.
Odchodząc od tajemnic Dostojewskiego wchodziliśmy w dyskusje „ideologiczne”. Niby ważne a niebywale głupie. Tu na górze, raj biblioteki, a piętro niżej, sala zebrań i piekło schematów.
Czy jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że bywamy w piekle? Ja nie. Nie umiem wytłumaczyć, ale jedno i drugie, Dostojewski i Babajewski przez pewien czas istnieli we mnie. Więc cóż dziwnego, że jak wielu odreagowywaliśmy ucieczkami na psychiczne wagary.
To znaczy wódkę.
Czasami coś dało się zarobić. A i wiele nie było trzeba. Tak więc w tym słynnym marcu zostawiwszy Babajewskich w jakimś rynsztoku, ruszaliśmy z Markiem w miasto. Zaczęło się od biblioteki, ale potem zachciało nam się zaśpiewać „hymn do Boga z głębin ciemności”. Głębin ciemności zaczęliśmy szukać w Bazyliszku na Starym Mieście. Potem jazda autobusem. Potem jakiś oficer milicji zaaresztował nas za rozmowy o Białej Gwardii i Atamanni ukraińskiej Skoropadskiego. Czytaliśmy wtedy Łobodowskiego (taki egzemplarz stary poezji o Ukrainie) i był tam wiersz o atamanie Krasnowie…
W każdym razie znaleźliśmy się w pokoju oczekiwań na przesłuchania w komisariacie MO. Gdzieś koło Hotelu Polonia na Jerozolimskich.
Pokój był wielką, brudną salą. Pełno kurew, bo okolice Wspólnej, to było zagłębie rozkoszy. Takoż grupa pijaczków.
Wszyscy siedzieli cicho i pokornie. My, dyskusji o atamanach nie przerwaliśmy. Potem przyszedł czas na recytację sceny pomiędzy Wierchowieńskim a Stawroginem i śpiewaliśmy o bukowych czy lipowych wiosłach, łodzi co wiezie przepiękną Lisawietę. Marek był mistrzem tej recytacji. Potem przyszedł Jesienin z ulubionym przeze mnie wierszem o suce co oszczeniła się sześciorgiem rudych psiąt. Wspaniały przekład Broniewskiego.
Jak zwykle przy tym wierszu zalewałem się łzami franciszkańskiej miłości do zwierząt. Szczerej, bo do dziś miłość ta pozostała.
Ostatecznie wyrzucono nas i płacz nad Jesieninem kończyliśmy w Kameralnej.
Tu, niestety Marek jak zwykle zaczął się przystawiać do jakiejś pani, która przyszła do restauracji w towarzystwie innych panów.
Okiełznać Marka nie umiałem. I skończył się ten rozdział walką przeciw oddziałowi panów, gdzieś przy murku na zapleczu dzisiejszej ulicy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Z walki wyszliśmy w stanie wymagającym jak najszybszego powrotu. Gdziekolwiek. I tu Marek zadecydował.
– Jedziemy do Matki.
Wysupłał nawet ukryte w zanadrzu „pieniądze żelazne”. Znalazła się taksówka. Udaliśmy się na Żoliborz. Ponieważ trwały jakieś roboty drogowe, dalszą drogę trzeba było przebyć marszem pośpiesznym. Marek wpadł na wspaniały, jak nam się wydawało, pomysł.
On z latarnią drogową, a ja ze szlabanem na plecach stanęliśmy we drzwiach mieszkania. Otworzył nam ojczym Marka. Chciał dać do zrozumienia młodemu pisarzowi, że już nieco przesadził, kiedy wczoraj zjawił się z tablicą drogową.
Powitał nas uprzejmie trzymając tablicę. Spojrzał jeszcze raz na latarnię i szlaban i zamknął się w pokoju. Nami zajęła się matka Marka.
Ciekawe, że widząc i tę panią i to wyraźnie inteligenckie mieszkanie w ogóle nie zastanowiłem się nad proletariacką legendą Markowego rodu. Nie do uwierzenia, ale (nie tylko w tym przypadku lecz i wiele razy potem) wierzyłem bardziej w słowa opowieści niż w to co miałem przed oczyma. Czyżby to był jad wczepianej mi trucizny „prawdy obiektywnej” i „subiektywnej”?
Rano dostałem śniadanie i odpowiadałem na pytania matki Marka. Rzeczywiście podobał jej się mój wiersz Gioconda. Był to wiersz o miłości, chyba raczej tekst do jakiejś piosenki. Tak bym oceniał go dziś. Ale wtedy, gdy poeci nie pisywali wierszy o miłości, ten tekst miał wielką popularność. Kobiety go kochały. Doprowadzał nawet do płaczu. Coś w nim było. Może prawda mojego pierwszego rozczarowania w miłości. Łzy młodzieńczego rozstania…
W każdym razie matka Marka chciała mieć ten wiersz.
Chciała też, żebym pilnował Marka. Bo ten zbierał się do dalszego pielgrzymowania.
Nie upilnowałem. Kiedy znaleźliśmy Jasia Himilsbacha i Jasio zaordynował leczenie „klina klinem”, ja odpadłem. Oni poszli w dal, gdzieś w ulice Marymontu. Ja wróciłem do Otwocka.
Co było w listach od Marka, za parę dni…