Wpisy w kategorii: Zapiski Małgosi
Wzbudzanie potrzeb
Tu serce, tam serce. Z piernika i ze szmatki. Są też z czekolady. Gorzej, że bywają z kamienia. A rynek robi wszystko, żeby wzbudzić potrzeby i serca nasze obudzić. No to nic prostszego jak za namową speców od marketingu i psychologii sprzedaży pójść i potrzeby wzniecić. Razem z sercem z czekolady zanucić „Za smutek mój, a pani wdzięk, ofiarowałem pani pęk czerwonych melancholii. I lekkomyślnie dałem słowo, że kwiat kwitnie księżycowo, a liście mrą srebrzyście.
Pani zdziwiona mówi: „Cóż, to przecież bukiet zwykłych róż.”
Tak, rzeczywiście. Więc cóż Ci dam?
Dam Ci serce szczerozłote.
Dam konika cukrowego.
Weź to serce, wyjdź na drogę.
I nie pytaj się „Dlaczego?”
Dajmy więc serca, bierzmy i wychodźmy na drogi spotkań na zawsze. Bez tych chwil kiedy patrzysz w oczy ukochanym, piernikowe serce twarde i gorzkie, szmaciane tylko po to, żeby poznać łzy kiedy nocą samotnie i źle.
Nie tego chciał dla nas święty Walenty. Do głowy by mu nie przyszło, gdy tak sobie w III wieku po Chrystusie żył, żeby ludziom na świecie łez przysparzać. Raczej stawał po stronie umęczonych i prześladowanych, za co sam stracił głowę w nasze piękne miłosne święto. A było to 14 lutego 269 roku. Ach, kult zaczął się szerzyć. Najpierw po pomoc do świętego ruszyli ciężko i nerwowo chorzy, oraz ci epilepsji problemem umęczeni. Potem przybiegli znerwicowani zakochani i spragnieni miłości. A dziś? Kult jakby się mniej szerzy, za to rynek zęby szczerzy. Nasze serca szczerozłote zadawalają się chwilówką z czekolady, kwiatkiem i pluszowym misiem… ale… tym razem pozwólcie troszkę marketingowcom wzbudzić potrzeby, pokażcie, że owszem jesteście wyedukowanym ku dobremu konsumentem.
Bo której z nas na widok róży czerwonej nie topnieje serce?. A w dodatku powiem wam coś co z życia jest wzięte i przypieczętowane i co na duchu o miłości marzących, podniesie. Jakoś tak ten święty Walenty potrafi działać, że nawet gdy nie wiemy, że to jego kombinacje, miłości naprawdę sprzyja a 14 lutego może stać się dniem miłości na życie. Nie ważne czyś młody czy siwizną przyprószona skroń. Walentemu o serce chodzi, nie o wiek!
Całe czterdzieści lat minie za rok, kiedy to nic nie wiedząc o Walentym, ani też o Walentynkach, bo bardzo młoda byłam i głupia, udałam się na przedziwną kolację z pewnym Panem. Nie dał mi róży ani serca z czekolady, ja mu nie dałam żadnej pamiąteczki. Nie było powodu. Ale gadaliśmy sobie przy tych restauracyjnych daniach tak długo, że w końcu kelner znacząco przygasił światła. Wyszliśmy na mroźny, nocny krakowski rynek. Świecił księżyc, jechała zaczarowana dorożka, nawet z Wieży Mariackiej popłynął przez noc hejnał. Pięknie prawie jak w polskich komediach romantycznych. Pan odprowadzał mnie pod drzwi. Pod domem, gdy mówiliśmy sobie dobranoc, włożył mi w rękę mały, odrapany tomik wierszy. W domu przeczytałam dedykację „ Strasznie przepraszam, jestem gaduła, więc się zagadaliśmy”.
Niemal czterdzieści lat minęło a my gadamy dalej. Więc takiego zagadania na życie życzę zakochanym i tym którzy nie wiedzą jeszcze, że miłość przychodzi gdy chce. Nie dajcie się zagadać pluszowym, czerwonym misiom, zagadajcie się sami na zawsze. Tak, tak, idźcie razem na spacer, kolację, bądźcie sobie bliscy. Resztę zostawcie świętemu Walentemu. Jak by nie było jest od znerwicowanych i od zakochanych.
Małgosia
Zwykły Grudzień
Zimowy czas. Jakby coś zamarza. I same pytania. Jeśli twój grudzień kojarzy ci się z Bożym Narodzeniem, zrób sobie wraz ze mną ankietę. Może czegoś dowiemy się o sobie na koniec 2011 roku. Może coś wygramy? Podobno lepiej później niż wcale.
Po co ten obłędny bieg przez sklepy?
Po co kartki świąteczne słane ślimaczą pocztą albo Internetem?
Po co kredyty zaciągane żeby starczyło na prezenty dla bliskich?
Po co ckliwość sączących się w sklepach kolęd?
Po co jasełka?
Po co opłatki?
Po co pakowanie prezentów w ozdobne papiery?
Po co pierogi, i to w dodatku z grzybami?
Po co obrusy co mają być gładkie jak tafla lodu?
Po co choinka strzelista i bogata?
Po co pstrokate choinkowe zabawki ?
Po co ten nagły przypływ dobroczynnych akcji szlachetnych?
Po co w końcu Pasterka?
Uważajmy. Mamy skłonność ku temu żeby odpowiedzieć „ aby było miło i świątecznie” . Cóż, obawiam się, że z taką odpowiedzią na pytania w ankiecie żadnych świąt nie wygramy. Zostaniemy jedynie nabici w butelkę komercji co czeka żeby wypróżnić nasze portfele do cna. Skasują zakartki, prezenty, koncerty. Anioły reklamy w supermarketowych alejach zbiorą po dysze za zestaw cieniutkich opłatków. Prądu na te obrusy zużyjemy tyle, ze rachunki skoczą. Choinka, (a możes tarczyć w tym roku tylko na małą) to zawsze raban, bo w końcu z lasu przywieźć ją trzeba. Zabawki– tyle nowości z niezestresowanych kryzysem Chin, oko cieszą. Dobroczynne akcje, bo tak bardzo iskrycie, winy naszych sutych stołów odkupić chcemy.
Uważajmy. Pęknie nam krzyż od tego wałkowania ciasta i lepienia uszek. Karp zasmrodzi nam kuchnię, cebula zeszkli oczy.
Uważajmy. Nad barszczem nie stanie się cud wynikający z aromatu, barwy i smaku. Może na chwilkę ci, co przy stole poczują się razem. Może. Nie oszukujmy się – dla jednych to rodzinne święta, inni wolą siebie z rodziną na zdjęciu. Zawsze lepiej wygląda.
Uważajmy. Zabawka dla dziecka z nadzieją rozpakowana, za trochę wyląduje w koszu na śmieci,a jeśli nie, to i tak za parę lat na strychu ( jeśli go mamy). Skarpety się podrą, serwisy potłuką,czekoladki znikną w żołądkach. Pozostaną podarte kolorowe papiery w bombki, pajace w czerwonych czapkach i komety gwiazd. I też to potem przemielą w zakładach oczyszczania wsi i miast.
Uważajmy. Igły na choince zeschną się tak, że gdy ją będziemy rozbierać, zaklniemy nie raz.
Uważajmy. Pasterka o północy rzecz jasna może być tłoczna. Grozi przeziębieniem, bo w końcu przekazując sobie znak pokoju, przekażemy zarazki.
Straszna to wizja, same przestrogi, grudzień odrapany z radości, konta bankowe spłukane. Zwykły miesiąc z niezwykłym wysiłkiem żeby było świątecznie i miło. Może przenieść takie świętowanie gdzieś na czerwiec, lipiec? Grill na balkonie albo w ogrodzie, dzieciak zadowoli się lodami w kulkach.
Prądu mniej pójdzie. Taniej wyjdzie a też będzie wesoło i świątecznie bo zasiądziemy razem…
No ale teraz mamy co mamy. Mamy Grudzień i Boże Narodzenie. Mamy szansę, zwykłą przyjemność, zamienić w TEN niezwykły, CZAS który może zostać w nas na dłużej. Tak, tak, po łokcie się urobimy,spocimy w supermarketach i być może nabawimy kataru na Pasterce. Ale bez wątpienia od nas zależyczy w Boże Narodzenie urodzi się Dziecko.
Uważajmy – żeby nie zostać na grudniowym lodzie i w straszliwej głuszy duszy.
Felieton Małgosi , Rytmy Zdrowia, grudzień 2011
Dzieci, zwierzęta, i pierogi
Ciemnymi wieczorami Adwentu zaczyna się także pierogowy czas.
Ściślej rzecz biorąc dzieje się tak ostatniego adwentowego tygodnia. Na stołach w jadalni i salonie palą się już wszystkie cztery świece. Trzy mocno wypalone, bo towarzyszyły nam przy posiłkach. Każda z nich zapalała się co tydzień. Otoczone gałązkami, ostrokrzewem i ad hoc zebranymi dekoracjami co roku mają inne wieńcowe mieszkanko. Adwentowe wieńce zawsze musza u nas być. Pomagają odliczać czas do radości, przypominają, że to i tamto jeszcze w duszy nie zrobione. Kiedy zapalamy ostatnią świecę, to już wiemy, że trzeba się nie tyle spieszyć co zorganizować tak, żeby nam Boże Narodzenie nie zmieniło się w nieprzyjemną prezentowo-nerwową celebrację dni wolnych od pracy.
Dzieci już wiedzą, że w kredensie po lewej stronie jest taki gruby zeszyt w którym jak nic, znajdą wszelkie instrukcje. Co najpierw, co potem, co kupić już a co zostawić na jutro. Każdy dzień ostatniego adwentowego tygodnia ma swój rytm specjalny. Bywa że zaczyna się od wczesnych rorat. Lubimy te niemalże nocne wędrówki z zapaloną lampką.
Ale nie zawsze chce się wstawać. Gdy blisko nas mieszkały siostry Niepokalanki to nie było wykrętu. Blisko i ślicznie, bo przez pagórek pod Królikarnią. We trzy, czasem we cztery szłyśmy z zapalonymi latarenkami przez śnieg. W małej ciemnej kaplicy czekały na nas siostry w szafirowych, galowych pelerynach. I zaczynałyśmy dzień.
Żal więc tych dni adwentowych które nie rozpoczęły się od latarenek i pieśni rorat. Może dlatego te wieńce tak ważne? W każdym razie musza być. I pewno będą zawsze, wierzę że i w domach dziewczyn, gdy pójdą na tak zwane swoje, też.
Jest też domowy kalendarz adwentowy. Wielki jak arkusz brystolu , ozdobiony rysunkiem Magdy, albo Marty gdy była młodsza, wierszem specjalnym Ernesta. Na nim kwadraty dni wyraźnie oznaczone a pod datami mnóstwo miejsca. Miejsce na gwiazdki, czyli
najintymniejszą sprawę adwentu każdego z nas i tych do nas przybywają. Gwiazdki czekają, zwykłe naklejki dla dzieci, wszędzie ich w sklepach pełno. Czekają na każde drgnienie naszego serca, coś dobrego co udało nam się w sercu przepracować, zmienić, zrobić,
pomyśleć. Nikt nikogo nie pyta skąd się wzięła nowa gwiazdka na kalendarzu, nikt nie pyta dlaczego ktoś ją sobie przylepił. I tak do Bożego Narodzenia.. gwiazdek coraz więcej.. Tak bawimy się co roku… bawimy???
A pierogi?
Pierogi to będą na pewno. Mamy taki nocny zwyczaj na trzy dni, cztery dni przed Wigilią. Farsze szykuję wcześniej, ale ukrywam w lodówce, bo ten grzybowy jakoś dziwnie znika. Kapuściany o ostrym kwaśnym smaku ma lepiej. Częściej znika dopiero w pierogach.
Grzyby moczę, gotuję, odcedzam dokładnie, kroję potem cebulkę i zasmażam wszystko lekko doprawiając pieprzem i solą. Siekam pachnącą grzybową poezję i dodaję jajko, odrobinę tartej bułki do środka. Ile czego? Ach, nie będę was straszyć ilościami. Pierogów
z grzybami robimy ze 400, uszek o setkę mniej. Kto to zjada? Spokojna głowa… Byleby starczyło, więc jeszcze grzybowo kapuściane musza być. Też dużo. Kapusta jest kwaszona, ale wybieram taką bez marchewek i innych cudów. Gotuję, cedzę, zasmażam z cebulką i
posiekanymi grzybami dla smaku i pamięci, że to pierog kapuściano grzybowy i zagęszczam jak poprzednio odrobiną tartej bułki. Dla porządku i gładkości farszu, ten akurat miksuję na gęstą aksamitną masę. I wszystko jak ostygnie pakuję w lodówkę. Niech odpoczywa aż przyjdzie ta pierogowa noc.
Gdy przychodzi, wokół małego kuchennego stołu zasiadają trzy panny i dwie żony i kto się jeszcze tam zjawi…I zaczynają się wedle przysłowia „ gdzie kucharek sześć…” zawody. Kwestia dominacji nie jest bez znaczenia. Bo kto zrobi najlepsze ciasto? Kto będzie chciał
po swojemu? Kto się zgodzi żeby było grubsze lub cieńsze o milimetr? Kto będzie lepił a kto wycinał? W końcu kto wytrzyma do końca do wczesnych godzin rannych? Póki nie ulepimy pierwszej porcji jest napięcie. Babcia uwielbia lać więcej wrzątku do mąki, Ania robi wszystko wolno i systematycznie. Ja niby szybko ale skąpię wody i pierogowemu ciastu grozi susza. Więc na początku zawsze jest spór – kto zagniata najlepiej. Magda z Martą tylko głosują czy dość cienkie, czy się dobrze lepi. Do nich należeć będzie potem wypełnianie
maciupkich kółeczek ciasta, zlepianie ich w uszka lub pierogi i transport do zapasowej zamrażarki w piwnicy. Magda okazuje się mistrzynią lepienia, Marta szefem transportu.
Pojawia się też aparat fotograficzny i czasem kamera. No bo jak tu nie zatrzymać w kadrze ujęć gdy babcia z energią wprost nadprzyrodzoną tłucze i wali ciastem o stół, jak nie pokazać jak Marta liczy gdy na srebrnych tekturkach rosną rzędy równiutkich uszek, jak w końcu dać zapomnieć o tych momentach gdy w szalonym, zmęczonym popółnocnym momencie zaczynamy śpiewy. To nie są kolędy jeszcze ale kuplety pierogowe. Pożyczamy melodię z angielskich piosenek bożonarodzeniowych, albo z naszych tradycyjnych pastorałek. I tak powstają teksty liryczno-satyryczne o małym pierożku Heniu co do barszczu wpadł i go tata zjadł, albo o tłumach pierogów co do szopy zmierzają. Bawimy się, prawda. Z radością witamy każdego pieroga co nam się nie ulepił jak trzeba i szybko odkładamy na talerzyk. Jak się kilka takich kiksów zbierze to oczywiście pożeramy, donosząc jednego lub dwa Ernestowi
co zalega nocą przed telewizorem.
Koty śpią. Dwa udomowione, dwa dowiezione z Łodzi, te za oknem też. Pieska Liffey gdy żyła ciągle pilnowała stołu. A nuż coś skapnie. Kolejny ukochany pies Guinness, całkiem pokaźnych rozmiarów labrador nie nauczony co to pieróg, i mówiąc szczerze preferujący gotowane marchewki, chrapie. Oczywiście pod malutkim kuchennym stolikiem.
Małgosia
Herbata z żółtym likierem i sąsiedzi
Bywa, że nocami wiatr wdziera się do naszego domu. Przez uchylone okna. Ulica wtedy cicha, słychać więc wszystkie głosy. Stukot damskich obcasików, kłótnie powracających po imprezie, śmiechy, szuranie o asfalt samochodów. Jeszcze do niedawna, bardzo późno po północy wyraźnie słychać było dwa męskie głosy i miarowy stukot laski.
Szedł Generał.
Dyskutował. Obok niego czujny towarzysz, i ten mały piesek. Ileż to dziwnych nocnych spacerów widział ten dom. Okna jak szeroko otwarte oczy, wiecznie zadziwione. Nocą też widzą. Wtedy zimą 81 gdy nad kanałkiem spacerowali chłopcy w mundurach i nie wiedzieć dlaczego bawili się w kaczki kwacząc „ kwa, kwa”, oczy domu patrzyły ze strachem, pozostawały tak na wpół otwarte. Nie wiedziały co zobaczą..
A w domu ja z mężem, leciutko podchmieleni, bo wieczory były długie więc gadaliśmy przy naftowej lampie o życiu. Straszna telewizja kończyła straszny program wcześnie , wiersze albo tłumaczenia nie zawsze przychodziły do głowy, więc gadaliśmy o tym życiu dziwnie podzielonym przez 13 grudnia. Nocne Polaków rozmowy przy gorącej herbacie z okropnym żółtym likierem którego wszędzie było pełno na kartki. Nie udawało nam się wypić miesięcznego przydziału nawet na 1 osobę. I tak którejś grudniowej nocy 1981, rozgadani, rozszalali w odwadze i sprzeciwie maszerowaliśmy na górę do sypialni. Trzymaliśmy się miłośnie się z ręce, bo paliła się nad nami Gwiazda. Przecież był to Adwent. I zanim weszliśmy do sypialni, zachciało nam się śpiewać. Jak idioci, śpiewaliśmy w duecie jak leci, po kolei kolędy, przyśpiewki, pieśni bardzo patriotyczne aż do Mazura Kajdaniarskiego.
I właśnie przy tym głośnym mazurze popatrzyliśmy przez okno. Wróg w mundurze, młodziutki, że aż strach. Zmarznięty, ogłupiały. Krył się po krzakach i tak jak to dzieci wołał do siebie:
– Ty, Józek, boisz się?
– Czai się w krzakach…
– Co to tam jest?
– Ty, Józek, to kwa, kwa .
Zadumaliśmy się. Takie dzieci. Nocą kazali im stać przy koksownikach, dniem grzeją ręce przy koksownikach, miasta nie znają bo zwieźli ich zewsząd, więc czasem robią sobie wycieczkę w nieznane i wykonują patrol na kanałkiem. Zadanie mają wielkie. Szukać czy w zmrożonych zimą chaszczach nie kryje się solidarnościowy wróg. Noc to bowiem pora działania. Godzina milicyjna, świat należał do nich, miasto winno być puste….żywej duszy nad kanałkiem zimą. Tylko kaczki. Ludzie je dokarmiają, dobrze mają. Czasem także pojawia się łabądź, zbyt słaby żeby polecieć w cieplejsze kraje. Całe tabuny wolnego ptactwa. Od sikorek po wrony.
Młodzi wojacy z prowincji nie mogli oczywiście wiedzieć, że patrolują wolną i niezależną krainę ptactwa. Nawet myślałam żeby ich zaprosić na chwilkę, dałabym im kubek herbaty z tym okropnym żółtym likierem na rozgrzewkę. Niech nie marzną. Ale co by powiedzieli?
Wystraszyliby się, że to prowokacja i tyle….
Ach różnych prawdziwych prowokacji naoglądał ten dom tamtej zimy. Oczywiście też było Boże Narodzenie, niezmiernie prowokacyjne. No i Trzech Króli kiedy pod dom zawinęły gaziki. Wysiedli, umundurowani i cywile. Najpierw z jednego, potem z drugiego a potem z samochodu jakiegoś tam, nie znam się. Patrzyłam zadziwiona razem z domem, kuchennym oknem. Akurat piekłam ciastka, bo oto przez kanałek po kamykach chwilę wcześniej, łamiąc prawo wojennego stanu, przedarli się do nas jak przez wielką wodę sąsiedzi. Więc piekłam dla nich i dla nas te kruche ciastka. Pół kilo maki, szklanka cukru, ze dwa jajka, posiekać zagniatać, zagniatać i do lodówki na troszkę. Potem foremki choineczki, ptaszki i serduszka.
Blaszka za blaszką i nagle ten podjazd gazików pod dom…. Może kiedyś opowiem więcej….
Dziś 2011, okolice 13 grudnia, rocznice, wspomnienia, Kolęda-Nocka niebawem. Czas najwyższy piec te ciasteczka kruche, bo za oknem już słychać ptactwo czekające na okruszki.
Małgosia
Śledzie i rzeczywistość wirtualna
Śledź bywa dobry na wszystkie smutki, radości, dni codzienne i celebracje. Zdecydowanie wypracował sobie właściwe miejsce przy wigilijnym stole.
U nas bywa często, pory roku dowolne. Są więc tacy wpadający do nas co od drzwi pytają: „ A masz śledzia? A jest w śmietanie? I z migdałami?”
No jest albo go nie ma, bo wychodzi słoikami i ląduje w lodówkach artystów, kleru, studentów, dziennikarzy, studentów, psychiatrów, bezdomnych, naciągaczy, popaprańców filozofów i innych grup zawodowych.
Sama nie wiem co w tym śledziu takiego, że stał się tak upragnionym. No fakt, przy śledziu dobrze się gada, można do woli dokładać na talerzyk małe kawałeczki, prowadzić niezobowiązujące rozmowy o życiu i rybach. Czasem zdarzy się uniesienie i spekulacje na temat tego jaką to rybę jadał z Apostołami Chrystus, czasem smakując migdały ktoś opowie o żydowskich przysmakach i tradycjach.
Najczęściej jednak śledzia zjada się pospiesznie, na drugie śniadanie. Wpada na przykład z bardzo porannego programu w radio jeden Marek, otwiera lodówkę i węszy. Jest! Pół słoika zostało. Cmoka, popija mocną herbatą którą sam sobie robi, bo u nas każdy herbatę sobie robi sam i opowiada jak to do programu zadzwoniła stara sąsiadką z Ponikwi Dużej i że sąsiad zza płotu z Ponikwi Małej nabił się na śrubę. Przy śledziu każda opowieść obleci. Powolutku wyciągamy z Marka jak to z tą śrubą było i który to sąsiad zza płotu najpiękniej śpiewa Mazurka Dąbrowskiego. Śledź się jeszcze w słoju nie kończy więc, przychodzi i czas na pogawędki o sztuce. Marek roztacza wizję kolejnych projektów. Już pędzi w myślach na drugi kraniec Polski, żeby zawiesić wystawę z całunami. Już kombinuje jakby tu zmusić Ernesta by na wielkim „linoleumowym” arkuszu odręcznie przepisał swój wiersz. Potem tygodniami będzie wpadał na tego śledzia albo i cokolwiek i małym dłutkiem będzie wycinał w linoleum literę za literą Bryllowego autografu. Gdy wytnie wszystko do cna, linoleum zwinie w rulon, wrzuci w kufer samochodu i odjedzie.
Nie będzie go jakiś czas. Wpadnie już nie tyle po śledzie a po kawałek stołu w kuchni albo na werandzie. Z torby wyciągnie blok, z bloku nowe dzieło a do plastikowego woreczka zbierać będzie maciupeńkie kawałeczki pięknej grafiki którą tnie z pasją wykrzykując co chwilę „to mój świat, ja tu rządzę!” A śledź?. Czeka pokornie na innych artystów rządzących światami własnych dusz. Czeka i daje się podzielić tak, żeby starczyło dla wszystkich.
Karierę zrobił ten mój śledź najzwyklejszy. Przez wirtualną rzeczywistość Krysi Jandy. Posmakowała, poprosiła o przepis i poszło…..I dobrze temu śledziowi zrobiło, że trafił w świat wirtualny. W bardzo realnym spotkałam kiedyś panią która ku memu zaskoczeniu, w zakrystii jednego z wielkich kościołów Pragi, przy okazji jednego z wigilijnych koncertów pieśni Ernesta rzuciła mi się w ramiona. Pani była miła, choć mi nieznajoma. Byłam pewna, że wzięła mnie za kogoś innego. Gdy wykrzyknęła: „Pani Małgosiu, ten śledź ze strony Krysi Jandy to naprawdę bomba.”
No więc niech będzie. Przytoczę śledziowe rozważania raz jeszcze, bo powoli robi się śledziowy czas.. a i do Wigilii trzeba potrenować. Zastrzegam, nie jest to przepis dla prawdziwych mistrzów kuchni.
Paczka (duża) śledzi a la matias w oleju. Wszystkie lądują w garnku z zimną wodą i moczą się 1-2 dni, a ja tę wodę zmieniam a jak zmieniam to gmeram w tych śledziach, co mężczyźni nazywają śledzi masowaniem. Jak smaki komercyjne zostaną wypłukane, to ja te śledzie porządnie odsączam a w tym czasie w dużym kubku, takim kubasie jak na zupę, mieszam jak czarownica śmietanę 12% (około 3/4 kubka) i jedną albo półtorej łyżki majonezu, i wrzucam weń koperek drobniutko posiekany, soczek z cytrynki, ociupinkę cukru, ociupinkę czegoś tam co mam (np. curry dobrze śledziom robi), i naprawdę prawie nic choć trochę pieprzu.
Może też być jeszcze przyprawa do ryb i to już byłby koniec czarowania. To wszystko bardzo dokładnie trzeba wymieszać. Teraz dwie-trzy średnie cebule siekam drobniutko i płaczę. Potem kroję śledzie w ukośne paski i zaczynam układać w słoju jak lazagne czyli warstwami, warstwa cebuli, warstwa śledzi, warstwa sosu. Między warstwy sypię płatki migdałowe i tak się słój wypełni. Zamykam, wcześniej sprawdzając czy te wszystkie śledzie mają dość sosu, bo powinny w tym sosie gęsto siedzieć a żaden kawałeczek nie powinien być go pozbawiony.
Koniec filozofii. Do lodówki. Ale jeść najlepiej dopiero po dwóch, czterech dniach jak się smaki połączą. I oczywiście nie należy podawać ich prosto z lodówki a jak już będą na półmisku to podsypać świeżutkim koperkiem i przykryć ciasną kołderką migdałowych płatków. Całe te ceregiele ze śledziami osoby zabiegane powinny traktować jak psychoterapię osobistą czyli wszystko robić powoli, kontemplować, odpływać myślami w tematy metafizyczne postne lub adwentowe i nawet jeśli nie zawsze przyjemne są to rozważania to przecież zupełnie własne.
I Broń Boże się nie spieszyć. W innym wypadku śledź się diabli i nie wychodzi.
Małgosia
Kwietniowe jajko
Pisze żona Małgosia:
Miesiąc kwiecień mamy bogaty. Uroczystości liczne, kwitną pierwsze kwiaty. Jeszcze barwniej się stanie gdy tradycyjnie pobiegniemy z palmami. A już na pewno od kolorów licznych w głowach nam się zakręci gdy ślepić będziemy w telewizor żeby poczuć się gościem na królewskim ślubie. Ach, kwiecień wielkanocno-królewski z zapowiedzią bodaj najbardziej niezwykłej uroczystości, czyli beatyfikacji Jana Pawła II, nie zdarza się co rok. Ale widać kwietnie u nas w kraju bywają szczególne. Zeszłoroczny ciągle nas boli. Jednych tak, drugich siak. A pamiętacie? Niby mieliśmy się czegoś nauczyć, niby zło miało się przerodzić w jakieś dobro. Zostało okrutne wspomnienie, tak odrealnionej tragedii że pewno kiedyś prawnuki pomyślą, że konfabulujemy i opowiadamy im jakąś brednię i baśń straszliwą.
Tegoroczny zaś kwiecień to co innego. U swego schyłku szykuje nam samo dobro, bo jak nie inaczej? Jedni popędzą szukać cudu monarchii na Wyspy. Tam w Londynie panna Kate i Kawaler królewskiego rodu William stają przed ołtarzem Westminsterskiej Katedry by dać początek baśni życia małżeńskiego. Niektórzy już przed laty patrzyli na baśniowe zaślubiny Diany i księcia Karola,więc będą wiedzieli w którym miejscu na trasie przejazdu orszaku królewskiego stanąć aby wiwatować wraz z wielojęzycznym tłumem. Niektórzy po raz pierwszy na własne oczy zobaczą jaksię bawi cała Anglia. Uliczki londyńskie i miasteczek mniejszych zawiążą pewno sąsiedzkie komitety,ludzie wyjdą przed domy, ustawią stoły, na stołach położą łakocie i drinki i wszyscy poczują się gośćmi na ślubie tego stulecia. Przemysł turystyczny jak przystało na wiosnę także rozkwitnie, a drukarze będą tłuc kolejne naklejki z młodą parą żeby każdy kubek w kraju zapamiętał święto.
Inni z końcem kwietnia pojadą czym się da i jak się da, żeby w tłumie o jakim podobno świat jeszczenie słyszał świadczyć o beatyfikacji Jana Pawła Drugiego. Pojadą, bo jakże nie? To zdarzenie takżenigdy więcej się nie powtórzy. Nic to, że na Placu przed Bazyliką nie wciśnie się ani szpilki. Nic to że,hotelowy nocleg może być tak daleko od Wiecznego Miasta a korki tak paskudne, że wielu przyjdzie modlić się na przydrożnym parkingu. Pojedziemy! W kraju zostaną przecież tylko rodzime place ikościoły miast i miasteczek. Wszędzie więc ludzie staną. Pewno znów cudem będą razem jak dawniej,będą śpiewy, koncerty i wzruszenia. Pewno będą też modlitwy.
Ale, ale, będą też i tacy co z szaf wyciągną szturmówki i transparenty… czas je odkurzyć, bo idzie Święto pracy? No jak nie? Maj przecież przychodzi zaraz po kwietniu, trzeba być gotowym.
Ale zanim to wszystko w końcówce kwietnia nastąpi będzie jeszcze baaardzo długi „tygodnioweekend”. Wiosenne sprzątanie i splątanie Świąt Zmartwychwstania z kwietniową majówką. Pouciekamy z domów już w Palmową Niedzielę. Pomachamy długimi na metry i tymi ascetycznymi palemkami i tyle nas będzie widać. W przedostatnim ostatnim tygodniu kwietnia przestanie nas interesować praca zawodowa. Ważniejsze będą jaja. Celebryci pomalują je specjalnie, i podarują na aukcję na rzecz jakąś, zwyczajni obywatele przyczają się i szukać będą tych od ekologicznych niosek i w dobrej cenie. Potem przyjdzie czas na ciasta, mazurki i baby. Inne baby także tłumnie zawitają u fryzjerskich mistrzów, bo głowy z wiosną muszą być piękne, a potem staną się już te upragnione święta i możliwy bardzo długi weekend. Może Zmartwychwstaniemy w Wielkanocą niedzielę, może Poniedziałek lany… może trochę potem…
Ale i tak będziemy zadowoleni… bo tylko cztery dni pracy zostaną tym którym wolne nie zostanie darowane wcześniej i znów będzie czas na majówkę….
No więc wszystko pięknie. O co mi znów chodzi? A o jedno… Jak tu zrobić żeby przeżyć święta, no i kwietny kwiecień, obfity w radosne zdarzenia, tak, żeby nie pozostały nam po nim same kwadratowe jaja…
W sprawie komitetów wyborczych
Usypiałam sobie, w telewizji na TVN powtarzali program 'Polska i Świat’, rozprawiali o komitetach honorowych, społecznych, roboczych kandydatów na prezydenta. I nagle usłyszałam wśród innych nazwisko męża. Gdy przyszedł do łóżka, zadałam pytanie: „czy wstępowałeś do jakiegokolwiek komitetu honorowego”.
Obrugał mnie, mówiąc że przecież wiem że nie i że przecież sama dwukrotnie odmawiałam, tłumacząc dlaczego nie. I tak nie mogłam zasnąć. Dziś od rana przeszukuję Internet. Na żadnej oficjalnej liście nazwisk , żadnego z komitetów Brylla nie ma. Uff. Ale oto w informacji na stronie TVN jest.. No więc jak jest? Czy to manipulacja? Czy to pragnienie szufladkowania? Co to jest? I po co to jest?
Poeta z którym żyję ponad trzydzieści parę lat jest raczej znany z niepodpisywania list i dystansowania się od wypowiedzi politycznych. A pisze jak pisze. To już jest zupełnie co innego. Chce być wolnym człowiekiem, nie wierzy w poezję manifestu ani deklaracje. Nie jest też pieniaczem, więc stacji do sądu nie poda ( na razie ).
A poza wszystkim jak sam twierdzi – bardzo się stara aby nie popuściły mu „ starcze zwieracze mózgu”, jak to dzieje się w przypadku jego starszych i znanych kolegów.
Tyle komunikatu agencyjnego.
Żona
Nowy Rozdział
Tuż przed dziewiątą rano. Nareszcie wylądowali. Syreny, dzwony, ludzie na baczność. Ja też. Płakałam może pierwszy raz od tygodnia. Bo dotąd chyba ciągle czekałam, aż wylądują i zacznie się ta uroczystość w Katyniu.
Tymczasem tydzień minął jak by był filmem amerykańskim skręconym z nieprawdopodobnej historii w gatunku political science – fiction. W moim mieście (dziwne że używam tego sformułowania, przecież jestem krakowianką, a tu nagle w Warszawie, w moim mieście) krwiobiegi ulic wypełniły się zniczami, przecinały się szlaki konduktów, w jednym kościele na katafalku trumna jednego Prezydenta, w drugim szykują katafalki dla Prezydenckiej Pary. Na lotnisku z brzucha jak z piekła, żołnierze wynoszą sprawnym, wyćwiczonym rytmem kolejne trumny. Piętnasta, trzydziesta, sześćdziesiąta. Nie wszystkie jeszcze doleciały. Potem tłum a ja w nim, oblepia trasy przejazdu konduktów żałobnych, dzieci biegną na Krakowskie, muszą tam być. Starzy też są. Z całej Polski. Stoją godzinami, pół doby, dłużej. Nikt mi nie powie że to nic nie znaczy. Taki jeden chłopak harcerz, w smrodzie i żarze zapalanych zniczy mówi coś do kamery o służbie. To się nie dzieje, niemożliwe. Tak mi tylko opowiadano o Powstaniu 44. Nie rozumiem. A życie toczy się dalej. Wyjmują z czeluści ogromnego samolotu kolejną trumnę. Nie wiem co mam robić. Muszę przecież ubrać się po ludzki i iść na Zamek bo tam zwołuje artystów żywy Minister Kultury żeby złożyć hołd nieżywemu wiceministrowi Kultury, Prezydenckiej Parze i wszystkim nieżywym. Nieżywym? Nie wiem. Potem znów wraca znajoma Krysia Bochenek. Nie wiem czyj telefon mam w komórce, Andrzeja czy Krysi, sąsiad Zakrzeński też już powrócił, „ jak wrócę z Katynia to pogadamy z Ernestem moim jubileuszu.”
I te dzieci, wszystkie, żony, matki, ojcowie osieroceni. I nagle wulkan co zasłania niebo. I ta staruszka na zdjęciu mojej córki. Idzie do kościoła świętego Krzyża. Krucha. Samotna, na ręce opaska powstańcza. W kościele czuwają przy Prezydencie Kaczorowskim. Niedawni były żarty o odstrzałach ptactwa. Kaczorowski, Kaczyński…. Teraz przychodzi czas żeby zająć się ochroną gatunku… Całego gatunku. Boże, pozwól żeby nie w rezerwacie.
Dziś Plac Piłsudskiego. Który to już raz ten Plac. Jutro Wawel. Kiedy rozmawiam z moim starym ojcem, łamie mu się głos. Starsza córka jedzie do Krakowa. Młodsza zostaje w Warszawie na wykładach z najnowszej historii.
Jakby nie patrzeć zaczął się Nowy Rozdział.
Dwoje Marszałków
Nie mogę tego nie napisać. W tym samolocie byli także moi bliscy znajomi. Sąsiad, Janusz Zakrzeński, aktor. Kiedy pojawiały się pierwsze listy tych którzy zginęli, pasażer o nazwisku Zakrzeński długo był dla wielu anonimowym pasażerem. Myślałam sobie czy to ma znaczenie, że nie pojawia się obok wyjaśnienie, Janusz Zakrzeński – aktor. Każda śmierć jest tragedią dla najbliższych, każda śmierć w prezydenckim samolocie jest tragedią dla każdego. Więc po co tytuły, godności? Zginęli ludzie, ich świat, wielki kawałek naszego świata. Janusza wszyscy znali, ze sceny, z filmów, w końcu to on wcielał się tak w rolę Marszałka Piłsudskiego. Kiedy pojawiał się w czasie uroczystości państwowych jako Piłsudski, ludzie wołali.” Marszałku, ratuj nas” Wierząc w świat dusz, możemy wołać dalej, „Janusz, ratuj nas od zapomnienia”. Kiedy minie, narodowa żałoba, kiedy opadną emocje, kiedy przyjdą pokusy aby wrócić do normalnej-nienormalnej złości, niechęci, politykierstwa i zimnych gier, Janusz ratuj nas od zapomnienia o tych dniach kiedy chcieliśmy stać się lepsi, zjednoczeni. Ratuj nas przed brakiem godności, przed utratą serca. Janusz, któremu na sercu leżała piękna polszczyzna i Polska, ratuj nas przed zaśmiecaniem sumień i wypowiedzi. Ty już teraz możesz nas ratować. My możemy tylko obiecać że bardzo się postaramy nie zapomnieć.
I Krysia Bochenek. Jej mąż uratował życie mojego męża. Krysia chciała uratować polszczyznę i zdrowie Polaków. Taka niespokojna – spokojna, piękna kobieta, właściwy człowiek w Senacie RP, która wcześniej najprawdziwiej angażowała się w sprawy nieosobiste a wszystkich. Krysia, dziękuję ci za Dyktando, dziękuję ci za programy radiowe, telewizyjne, akcje uczące wszystkich jak dbać o zdrowie i życie. Krysiu dziękuję ci za prywatne rozmowy w Ochojcu, za ostatnią rozmowę sprzed kilku dni z moim mężem, ze ciepło, za godność. Krysiu, ty też nas ratuj, bo ty też możesz. Przypominaj nam stamtąd gdzie jesteś abyśmy nie zapomnieli o twoim honorze Marszałka i pamiętali o honorze w naszych postawach i uczciwości wypowiadanych słów.
W gościnie u irlandzkiego króla
Rodzina O’Conorów uznawana przez heraldykę należy do najstarszych rodów królewskich Europy. Wódz Klanu O’Conor Don, który wręczał Ernestowi order, już nie żyje. Zmarł 10 czerwca 2000 roku w wieku 88 lat. Tytuł przeszedł na jego najstarszego syna Desmonda.
Brzmi to wszystko jak początek opowieści z dawnych lat, a jednak ten 2000 rok wprowadza nas w zakłopotanie, bo przecież dziś prawdziwych klanów już nie ma..
W Irlandii, są i nawet uznaje je irlandzkie państwo. O’Conor odziedziczył tytuł w 1981 roku i odtąd zawsze wykorzystywał swą pozycję by promować wszystko co irlandzkie. Przewodniczył genealogicznym i historycznym stowarzyszeniom, zajmował się archeologią, zawsze wspierał irlandzką tradycję i założył Radę Irlandzkich Klanów. Rada jest jedynie ciałem doradczym, rzecz jasna, że nie prowadzi dziś wojen terytorialnych, i nie decyduje o losach państwa ale jej opinie szanują Prezydenci.
No, przynajmniej tak postępowała Madame Mary Robinson, były prezydent Irlandii która dzisiaj jest Wysokim Komisarzem do Spraw Uchodźców.
Ale wróćmy do O’Conora.
Na początku naszego ambasadorowania zaproszono nas na urodzinowe przyjęcie pewnego zacnego Jubilata. Arystokracja podjeżdżała do pięknie położonego na wzgórzu domu o nazwie San Elmo. Ja i mąż nieco speszeni znaleźliśmy się więc w nieznanym nam dotąd towarzystwie. Przyjęto nas z wszelkimi honorami i posadzono mnie obok Zacnego Jubilata, – męża obok Jubilatowej. Na przeciwko mnie siedziała księżniczka Francesca, a obok starszy gentleman którego angielszczyzny początkowo nie umiałam zrozumieć. Opowiadał coś zawile o tym jak to służył w czasie wojny w Anglii, jak to uczył polskich żołnierzy jazdy konnej, jak to pokochał Polaków. Wydawało mi się więc, że pytam inteligentnie gdy poprosiłam aby opowiedział mi kiedy osiedlił się w Irlandii. Staruszek, delikatnie tracił wtedy srebrnym widelcem swoją wizytówkę umieszczoną na platerowej podstawce i odparł:
– Dobre pytanie. Ja tu jestem od 75 roku Anno Domini.
Zanim odpowiedziałam, przez chwilę wpatrywałam się w złoconą wizytówkę z napisem The O’Conor Don i spłoszona przypominałam sobie irlandzką historię.
Historia na szczęście nie była mi obca, więc rozmowę rozpoczęliśmy od królów Connachtu. To, że raczej wiedziałam o czym mówię z kolei zdziwiło O’Conora.
I tak rozpoczęła się nasza znajomość.
Spotykaliśmy potem O’Conora i jego przemiłą małżonkę Madame Rosemary O’Connell-Hewett, wnuczkę samego wielkiego Daniela O’Connella, wielokrotnie. Dyskutowaliśmy o historii, Polsce, Irlandii, psach beaglach które hodował Denis i Rosemary, o dzieciach a jakże też.
Czasem O’Conorowie przychodzili do naszej rezydencji, czasem, choć niezmiernie rzadko przychodziliśmy do ich malutkiego domku w Dun Laoghaire. Nie chcieliśmy robić staruszkom kłopotu. Rosemary która miała problemy z poruszaniem się zawsze przeżywała każdą wizytę i dobrze wiedziałam, że choć o tym nie wspomina, to przyjmowanie gości na obiad musi być dla niej i radością i sporym kłopotem.
Ktoś tu może zdziwić się i zapytać – no jak to, taka arystokracja, taki ród, a gdzie służba? Ze służbą w tej linii królewskiego rodu, było gorzej. Tak czasem bywa, że honor tytułu nie musi oznaczać zamożności.
Pewno lepiej powiodło się linii O’Conorów, zamieszkujących dawny dom rodzinny O’Conorów w Clonalis w hrabstwie Roscommon. Wielkie gniazdo rodu, dokumenty, stara biblioteka i kaplica a także harfa na której powiadają grał sam Turlough O’Carolan, znakomity poeta i harfista. Tłumaczyliśmy kiedyś i jego pieśni, a Peggy Brown, śpiewana najpierw przez zespól 2+1 a od kilku lat w repertuarze zespołu Myslowitz stała się szlagierem polskiej młodzieży.
Wróćmy jednak do historii naszej znajomości z Denisem i Rosemary O’Conor.
Mimo tego, że dobrze się poznaliśmy i że zdążyliśmy się zaprzyjaźnić zaskoczył mnie telefon od Kanclerza Domu O’Conorów barona Scotta Mac Millana of Rathdowne. Baron zapytywał czy Jego Ekselencja Ambasador czyli mój zwykły mąż będzie łaskaw przyjąć odznaczenie Craoibhe Rioga czyli order Królewskiego Rodu O’Conorów.
Rzecz jasna, że nie mieliśmy wtedy pojęcia o tym co to za odznaczenie i dlaczego akurat Ernest ma zostać nim wyróżniony. I choć zanim doszło do ceremonii przez moje ręce przechodziły listy z rodowymi pieczęciami i listy zacnych gości to dopiero w trakcie wielkiej uroczystości w naszej rezydencji przekonaliśmy się jak ważne to odznaczenie.
Wzruszony O’Conor Don przyjmował do rodu Ernesta, w salonie tłoczyli się szkoccy i irlandzcy wodzowie klanów. Niektórzy w spódniczkach! Panie w toaletach i diamentach, szampan i nasze dziesięć minut w innym świecie.
Potem wielki O’Conor Don powrócił ze swoją kochaną Rosemary do swoich piesków i malutkiego domku w Dun Laoghaire, a my wzruszeni wielkim tradycyjnym orderem i wyróżnieniem naszych prac promujących irlandzką tradycję, jak zawsze zakopaliśmy się w książkach.
O śmierci O’Conora dowiedziałam się z Internetu. Odszedł od nas ktoś bardzo bliski…pozostał królewski dom.