Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 24 maja 2001 roku.
Przepisuję fragment jednego z listów Marka by było go łatwiej odczytać:
Przeklęty głupcze!
Twoja mała zostawiła mi w Związku list, w którym pisze, abym zostawił Ci kopertę u woźnej; dalej, że będziecie we czwartek w Związku i – jeśli mogę – abym poszedł do Besterów.
Koperty zostawić ci nie mogłem – byłem wtedy zalany zupełnie i nie pamiętam ile od Ciebie pożyczyłem. Szkoda tylko – i mam o to żal do Ciebie, że zostawiłeś mnie w takim stanie; później bardzo smutno to się dla mnie skończyło. Do Besterów nie poszedłem gdyż nie miałem na to czasu, ani ochoty. We czwartek nie było was w Związku. W piątek rano, musiałem wyjechać.
Napisz mi, ile jestem Ci winien i natychmiast Ci doślę. I proszę Cię na wszystko, odnieś mojej matce „Braci Karamazow”; sam nie wiesz, czym jest dla mnie Dostojewski. Nie zrób mi krzywdy. Przypominam Ci adres mojej matki: Żoliborz, ul. Mickiewicza 171 m 11. I zanieś mojej matce swoją „Giocondę” – ona tak o to prosi. Nie zapominaj! Całuję Cię, ucałuj ode mnie swoją małą.
Marek.
Marek nie wytrwał na prowincji. Wrócił do Warszawy. Coraz piękniej pisał i coraz bardziej dziko żył. Widywaliśmy się mniej. Bo ja należałem jeszcze do niewypierzeńców. Mój debiut miał stać się dopiero za parę lat. Nie mogłem jeszcze znaleźć swojej drogi. On szedł coraz wyższymi ścieżkami.
Ale jeszcze wspomnienia.
Jedno, to nasze starania by dostać się do kina Atlantic na Cenę Strachu. Strasznie popularny film o szoferach, co wiozą dynamit, który ma ugasić płonący szyb naftowy. Nie, chyba nitroglicerynę – bo każdy wstrząs może wysadzić samochód.
Dzikie tłumy okupowały fragmenty ulic przed kinem. Marek przyjaźniący się wtedy z Jerzym Andrzejewskim wyłudził od niego legitymację poselską. Kupiliśmy na nią bilety bez kolejki. Trzy bilety, bo miał iść z nami do kina pan Jerzy.
Pamiętam tę walkę o wejście. Tu już żadna legitymacja nie pomogła. Pogubiliśmy się w tłumie tych „z biletami” i tych „na gapę”. Kino straciło kontrolę nad wydarzeniami. Film jednak obejrzałem.
Nawet odnalazłem potem Marka. Andrzejewskiego nie było. Marek, przejęty filmem, zaciągnął mnie do pobliskiego baru. Tam w czasie popijawy, nagle zmienił się na twarzy. Wyciągnął legitymację poselską (nie oddał jej panu Jerzemu) i spokojnie zaaresztował jednego z pijących.
Sala zamarła. Wyszliśmy z aresztowanym.
Na ulicy jakby Markowi „odeszło”. Wypuścił więźnia, a ten pomknął w miasto przekonany, że umknął z rąk Bezpieczeństwa.
To był jeden z tych momentów, kiedy Marek zachowywał się jak owładnięty szaleństwem. Potem wracał do rozumu.
Ale był już coraz dalej. Stawał się legendą. Pokolenie Współczesności nie było jego pokoleniem. On był już wybitnym pisarzem, my, mieliśmy za sobą udane (czy nawet bardzo udane, jak Grochowiak) pierwsze książki. Mieliśmy też książki przeciętne.
No cóż, za mały byłem na tę trudną przyjaźń. Ja powolutku, powolutku, przedzierałem się przez poezję. Uczyłem się mozolnie. I wciąż nie umiałem się nauczyć aby „głupot czcigodnych” nie słuchać. Tak było i w czasie afery o Miłosza na naszym roku polonistyki.
Istniałem jakby w paru postaciach. Do jednej z nich Hłasko przysyłał listy.
Drogi mój!
List od Ciebie tak mnie ucieszył, tak naprawdę bardzo mnie ucieszył, że natychmiast – w sekundę po otrzymaniu listu od Ciebie – siadam i odpisuję Ci. Jest mi przykro, że masz wątpliwości co do tego, czy pisałem do Ciebie w sprawie „Karamazowych” czy też pisałem list do przyjaciela. Drogi mój! I jeszcze piszesz mi, abym Ci odpisał szczerze! A weź sobie nawet tych „Karamazowych” jeśli Ci się tak podobają, że nawet oczy miałeś mokre. Tak, tam obok ponurych i strasznych jest bardzo, bardzo wiele pięknych rzeczy. Krytyka uważa, że po „Zbrodni i Karze” jest to jego najlepsza książka. Ja osobiście najbardziej lubię „Biesy”, potem „Karamazowych”.
Nie poddaj się Dostojewskiemu jednak – to nonsens! nie wolno. Dostojewski jako filozof – to samo, to taka sama brednia jak i każda filozofia, która obiecuje człowiekowi spokój i szczęście. Geniusz Dostojewskiego – według mnie – polega przede wszystkim na tym, że ukazał on piekło szalejące w człowieku. Zauważ: u niego każdy człowiek miota się w poszukiwaniu Boga; u niego każdy w jakimś sensie marzy o lepszym, czystym, życiu. Oczywiście wszyscy są żałośni, nieraz wstrętni i okropni: Stawrogin (ta najbardziej rosyjska i ohydna postać u Dostojewskiego) jest, no nawet diabli wiedzą czym; Mitia Karamazow chce oczyścić swą duszę cierpieniem; Raskolnikow popełnia zbrodnię („Zbrodnia i Kara”) aby „zejść do podziemia i tam zaśpiewać hymn do Boga”; Książe Myszkin, przez całe życie jest człowiekiem wielkiej szlachetności i cnoty – w końcu, schodzi z życia jako „Idiota”. Mnie to właśnie u Dostojewskiego najbardziej zachwyca, iż jest on pisarzem „wiecznym poszukiwaczem”, pisarzem niemego dramatu człowieka, tylu największych cierpień i przegrań człowieka. Staraj się też tak spojrzeć na Dostojewskiego. Odkryj to, co w tym pisarzu najokropniejsze; rozkład, chandrę rosyjską, zbrodnię; spójrz na niego jako na „pisarza podziemia”, niestety niczego on nie znajduje; Dostojewski – sam przerażony swą genialną wizją człowieka; jego (nieczytelne) i cierpień nie wierzy w jakiekolwiek (nieczytelne) szczęście człowieka na tej ziemi.
Stąd ta cała filozofia obłędu; nie grzeszysz – nie odbędziesz pokuty – nie dostąpisz zbawienia: udajmy swobodę wielkiej i szerokiej duszy rosyjskiej!
I nie przejmuj się „Szigalewszczyzną”. To przecież doprawdy nic nowego. A że pewien zestaw słów w powieści Dostojewskiego, wyjątkowo gra w tym kontekście, no to cóż takiego. Dostojewski był dumny i wiedział, że niewiele jest innych urządzeń świata.
Dzisiaj – kiedy słucham i czytam wciąż te same rzeczy na temat przyszłej wojny – Szigalewszczyzna jest mi śmieszną; ot po prostu jeden z ustrojów nazwany po imieniu. Tak, że się nie ma czym przerażać. U Dostojewskiego zwróć uwagę na jeszcze jedną rzecz; na genialną wizję pisarską o zadziwiającej ekspresji. Tacy ludzie nigdy nie żyli., nigdy się nie spotykali ze sobą, a przecież widzimy ich, czujemy, ba! – nawet mamy mokre oczy. I to jeszcze jedna rzecz, dla mnie niezwykła – zauważ, że Dostojewski w ogóle nie zauważa świata zewnętrznego. Od czasu do czasu usiłuje sklecić jakiś pejzaż i zaraz zamiera; nie potrafi opisać ani jednej ulicy, ani jednej ludzkiej twarzy, ani jednej gwiazdki, ani jednego kawałka nieba! A jakże silnie widzimy te wszystkie miotające się postacie, te błotniste zaułki, plugawe traktiernie, nędzne mieszkania „uriadników” (nieczytelne) itd.
To zadziwiające.
Ernest! Mnie tutaj brak Ciebie; mieszkam w wiejskiej szkole, z wujem umierającym na gruźlicę. Pytasz się czy przyjechać. Mój Boże!
Oczywiście.
Jedzie się tak: pociągiem do Koła (ok. 4 godzin), potem z Koła autobusem (odchodzi z dworca), autobusem dojeżdżasz do Kiejsz, tam wysiadasz – już tylko 2 km do Dębna Królewskiego, ja mieszkam w szkole. Więc pamiętaj! Warszawa – Koło – Kiejsze – Dębno. Nie przerażaj się: to bardzo groźnie brzmi, w rzeczywistości nie jest jednak tak straszne. Wyjedź z Warszawy tym pociągiem o 8.04; przesiądziesz się w Kutnie (z pociągu na pociąg); w Kole niedługo masz autobus; u mnie będziesz ok. 14.30. Ucieszę się szalenie i pamiętaj, że liczę na Twój przyjazd. Ja do Warszawy nie wrócę; tak sobie postanowiłem.
Wiersz bardzo ładny, bardzo smutny. Czy znasz taki wiersz Miłosza(nieczytelnie). Przypomina mi go; Twój jest bardziej chandrowaty; wyjący; Miłosza beznadziejny lecz spokojny. Ja wolę to co Ty robisz; tę właśnie poezję rozpaczliwego krzyku w nocy.
Pozdrów serdecznie swoją małą.
Ciebie ściskam i całuję. I pisz, pisz kochany mój, tylko na miłość Boga wyraźniej.
PS. Dostojewskiego u matki nie ma prócz „Biesów”. Wszystko z sobą.
Marek